Brak funkcji undo

Zwijam pranie z suszarki, bo pralka „dochodzi” i będzie kolejne do wywieszenia.Moja dziewczyna wraca jutro, więc to ostatni moment, żeby spróbować się wykazać.

Elementy odzieży naszej czteroosobowej rodziny przepływają mi przez ręce, składam je jakoś, na tyle, na ile mi wychodzi. Myśli błądzą tu i tam, gdy w pewnym momencie zauważam, że niepotrzebnie wywróciłem na drugą stronę biały podkoszulek mojej córki (chyba mojej córki, bo syn ją prawie dogonił we wzroście, więc potencjalnie mógłby to być jego podkoszulek). Z uporczywą stanowczością chciałem wywołać funkcję cofnij ostatnią czynność, ale moje ręce nie znalazły klawiatury, ani tym bardziej kombinacji klawiszy CTRL-Z, która tę funkcję wywołuje. Myszki pod ręką też nie miałem, a przed oczyma nie było typowego dla aplikacji menu, gdzie na drugiej pozycji, po rozwinięciu napisu Edycja (Edit) zwykle umieszczona jest opcja Cofnij (Undo). Gdy myśli z marzeń zeszły na jawę, zwyraźniała metalowa suszarka z poziomymi prętami, zaś w rękach trzymałem ciągle biały podkoszulek, omyłkowo wywrócony na lewą stronę. I co teraz?

Przyznam, że zdenerwowałem się przez ułamek sekundy, bo cóż to za aplikacja? Niestety, nie było wyjścia, podkoszulek wywrócić musiałem znów sam.

Kolory po burzy

Przetoczyła się burza. Taka, jak poprzednie, tak się zdawało. Ale po niej świat zmienił kolory. Najpierw myślałem, że to coś z oczami. Podobnie jak kiedy byłem na basenie i długo nurkowałem w chlorowanej wodzie. Widziałem potem kolorowe otoczki, gdzie nie spojrzałem, wokół jasnych lamp pod sufitem. Zawsze potem otoczki znikały za jakiś czas. Ale po tej burzy kolory nie chciały powrócić do poprzednich. Zacząłem się zastanawiać, czy to dobrze. Zresztą, sami zobaczcie, może tak jest ciekawiej…

Las w Tunelu, fot. Piotr Kubic

Potęga przypadku

Ludzie dążą do uporządkowania rzeczywistości, tego chyba nie trzeba udowadniać. Znam jednak człowieka, który nie tak rzadko ma tego porządku dosyć.

– Ludzki porządek zwykle jest łatwy do przewidzenia – mówi ów jegomość – czyli jest nudny. Szukam czegoś, co zawiera w sobie nieskończoność. Paradoksalnie – aby zachować, zawrzeć nieskończoność, by nie zatrzeć jej delikatnego śladu, posmaku, trzeba pozwolić na choć odrobinę przypadku.

Słysząc te słowa pomyślałem, że przypadek i tak nie jest czystą loterią. Bo odkąd odkryto, że chaos rządzi się swoimi prawami, mit o przypadku upadł ostatecznie. Ale nie powiedziałem tego na głos, żeby nie wdawać się w dyskusję, w której nie czułem się pewnie. On kontynuował:

– Nie próbuj wszystkiego do końca określić – zwrócił się do mnie, patrząc mi w oczy.

Zachód nad drogą fot. Piotr Kubic

Siedziałem akurat przy komputerze i przeglądałem zdjęcia, zrobione dziś na przejażdżce rowerem. Zaglądnął mi w monitor i zaczął się przyglądać jednemu. Było nieszczególne, z trawami, zdjęcie zrobiłem od niechcenia, nie kadrując specjalnie, tak jakoś samo wyszło. Obok niego było zdjęcie zachodu słońca (które zrobiło na fejsie karierę), jednak nie wzbudziło zainteresowania mojego, nieco natrętnego gościa. On wpatrywał się w ułożone bez większego sensu trawy, na tyle tylko ułożone, że po prostu rosły razem. Poczułem się niezręcznie, ale co miałem robić… Poszedłem do kuchni, zostawiając go przed monitorem, zaparzyłem herbaty. Gdy wróciłem z parującym kubkiem, on obrócił się do mnie, znów popatrzył mi w oczy, tym razem nic nie mówiąc. 

Zeszłoroczna trawa, fot. Piotr Kubic

Miłość jest męcząca

Miłość jest niezaspokojona. Najpierw o niej marzymy, potem próbujemy się jej uczyć i sprawić, by ktoś czuł się szczęśliwy. Nawet jeśli się to uda, w rzadkich przypadkach, to okazuje się, że działania te przynoszą tylko spotęgowanie potrzeby miłości i koło się zamyka. Zamiast spokoju wpadamy w pęd do zaspokojenia czegoś, czego nie da się zaspokoić.

Z drugiej strony śmierć miłości sprowadza rozczarowanie z przeświadczeniem, że wcale nie o to chodzi.

Gdyby zaś miłość rozpatrywać w miarę prosto, jako instynkt podtrzymania gatunku, to czy choć wtedy dałoby się na chwilę o niej zapomnieć? Wydaje się, że wprost przeciwnie. Czy nie łatwiej byłoby być pieskiem, który pamięta tylko wiosną.

Nocne

W nocy obudziłem się z krzykiem. Wołałem rozpaczliwie „tato!”, stojąc we śnie w uchylonej furtce naszego ogrodzenia, przed domem. Przede mną – piętnastoletnia dziewczynka, która od sześciu lat była w tej okolicy wampirem seksualnym. Za nią stała matka i wzruszała ramionami – mówiła, że nic nie jest w stanie na to poradzić. Dziewczyna (była zwyczajnie ubrana, jak osoba, która idzie ulicą) już powoli pochylała się nade mną, a ja ległem na plecach, przerażony i sparaliżowany, jak to w snach bywa. Jeszcze trochę, a dotknie mojej stopy, co odbierałem z granicznym przerażeniem, chyba jako skonsumowanie mnie, niczym samca modliszki. Głos mojego ojca dobiegł gdzieś spoza mnie, z daleka, więc wołałem go na ratunek. I chciałem wykrzyczeć – mam sen, obudź mnie, obudź!!

Wiesiek, jeśli to czytasz, to wiesz, co o tobie myślę. Przyszedłeś wczoraj i wywołałeś temat. A ja cię jeszcze poczęstowałem piwem. Powinienem być na ciebie wściekły, bo się wymądrzałeś, a ja odpokutowałem twoje głupie gadanie we śnie.

Nad ranem odwiedził mnie jeszcze Jasiu, mój były kierownik muzyczny. Zobaczył mnie i zdziwił się, że się tak krótko ostrzygłem, ale to przecież on ostrzygł się na okrągłe jajko. Nasze spotkanie miało miejsce jakby na tarasie wysokiego domu, z otworami okiennymi, z których rozlegał się widok przypominający ten z Kazimierza nad Wisłą, z wysoka.

Innych sennych podróży nie bardzo pamiętam, ale wiem, że były. Gdy wstając rano z łóżka mam poczucie, jakby od wczoraj minął miesiąc, to jest jasne, że musiałem ten miesiąc przeżyć we śnie, nieważne, że w trzy godziny.

Wszystkiemu winien film, który włączyłem tuż przed snem. Świetnie się zapowiadał, ale jego nastrój niezbyt nadawał się na noc. W każdym razie – załączam i polecam. Film dokumentalny, ale nie taki, jakie zwykle się kręci. To w dużej części filmowa poezja, co w dokumentalnych nie zdarza się tak często. Słyszycie ten sugestywny, żeński głos lektorki? Taki miała właśnie bohaterka mojego snu, więc wszystko jasne.

 

Nic nie może być proste

Las zimą, gdy nie ma zimy, fot. Piotr Kubic

Nic nie jest proste, co wygląda prosto. Drzewa w lesie wydają się proste, ale proste nie są. Może to, że rosną, i że jest las, zdaje się proste. I może jest. No chciałoby się, żeby było. Ale z drugiej strony, czy naprawdę by się chciało? Może tak się tylko wydaje.

Ludzie czasem wzdychają, bo chcieliby, żeby coś proste było, a to coś nie jest. A nawet jeśli jest, to zaraz znajdą coś innego, co nie jest proste. Czyli zadowoleni byliby wtedy, gdyby wszystko było proste. Ale w sumie jest tak, że zauważają głównie to, co proste nie jest, i gdyby wszystko było, to czy oni by coś w ogóle zauważyli?

konary, fot. Piotr Kubic

Jak coś jest skomplikowane, to nawet nie chce się patrzeć. Kto ma na to czas i siły? Rzuci się okiem i stwierdzi – plątanina, po prostu. Chciałoby się szukać jakiegoś porządku i w plątaninie, bo wierzy się, że w największym bałaganie jakiś musi być. Tak jak na zdjęciu powyżej – przeczucie mówi, że każda gałązka wyrosła w tę, a nie inną stronę, bo tak było trzeba, tak było najlepiej, albo nie miała innego wyjścia.

Doskonały bałagan nie jest tak łatwo stworzyć, bo jego twórca musiałby się bardzo pilnować, aby niczego z niczym nie połączyć, niczego nie zasugerować, nie kierować się nawet cieniem logiki, ale za każdym razem – działać nawet nie wbrew logice, co bez niej, jakby nie istniała, ani nie istniał nawet cień sensu. Ale samo określenie „stwarzanie” sugeruje choćby najbardziej prymitywny porządek. Tak więc suma sumarum – czy porządek, czy bałagan, na jedno wychodzi – jakiś sens w tym jest.

Pień, zmurszały, w lesie. Fot. Piotr Kubic

Wszyscy zachwycają się genialnym porządkiem, jaki zawiera świetne dzieło twórcy. Lecz gdyby był on rzeczywiście doskonały, idealny i bez skazy, wtedy to byłoby zbyt proste, nawet, jeśli bardzo skomplikowane. I nie byłoby się czym zachwycać. Tak, jak najbardziej skomplikowany wykres rysunek komputerowo – jest zbyt prosty, by zachwycał.

Genialność dzieła pochodzi z domieszki bałaganu, nieokreśloności, dezorientacji i zaskoczenia. W tym, że serwuje odbiorcy wrażenie, że dzięki dziełu przeszedł on ze stanu nieświadomości, niewiedzy, do wiedzy i oświecenia. Dzieło wysyła odbiorę na wędrówkę, razem z nim w niej uczestnicząc, ale niczego nie obiecując. Dokąd i skąd jest to wędrówka, tego nikt do końca nie wie, bo dzieło nie daje żadnej gwarancji niczego.

Dzieło serwuje kochającemu je odbiorcy wrażenie, że coś stało się jasne i oczywiste – czyli proste. Ale jest to wrażenie chwilowe, to mgnienie oka, mgnienie szczęścia, rzucona niedbale (i w sumie – niemiłosiernie) przynęta, której nie można skonsumować. Potęguje tęsknotę, która nie może być uśmierzona.

Jakby nie było

Jakby nie było Świąt. W pewnym mieście jest taka dzielnica, gdzie nie ma Świąt, choć w innych dzielnicach wszyscy Święta obchodzą. Tak naprawdę to nie jest dzielnica, tylko kilka ulic, no może jedno skrzyżowanie. Dokładnie – dwa skrzyżowania, to jedno przy Tesco, a drugie – zaraz przy Biedronce. W sumie to przecież prawie centrum miasta, wszędzie choinki, światełka, na ulicach zaparkowane czyściutkie samochody. Wczoraj i dzisiaj były kolejki przy myjniach. A na tej jednej ulicy, między Biedronką a Tesco, stoją poszarzałe auta, bo jeszcze przedwczoraj były przymrozki, a wtedy drogowcy sypią na przykład taką sól drogową która prędzej czy później trafia na karoserie samochodów.

Na jednej ulicy nie ma choinek, choć gdyby się przyglądnąć, to chodzi o jeden dom. I to na piętrze. Mieszkają tam cztery osoby, dwie dorosłe i dwoje dzieci. Dzieci, jak to dzieci, cieszą się z prezentów, bo na szczęście miały od kogo je dostać. Zresztą chłopczyk od dwóch tygodni liczył każdy dzień do gwiazdki. Jego matka, jak to matka, przygotowała dom na Święta, nie można powiedzieć, jak trzeba. Dochodząc więc krok po kroku do istoty rzeczy trzeba nam ostatecznie stwierdzić, że to ojciec zachowuje się tak, jak by nie było Świąt. Czy je ignoruje, czy wręcz nie zauważył nawet…?

Czy nie widział, że od ponad miesiąca wszystkie reklamy miały, choćby w tle, czerwoną czapeczkę Mikołaja, albo przynajmniej pomponik? A na dworcu PKS, z którego przecież codziennie dojeżdża do pracy, poprzez megafony, w przerwach między zapowiedziami, od tygodnia, grają kolędy? W hipermarkecie długonoga dziewczyna w czerwonym kubraczku próbowała poczęstować go świąteczną gorącą czekoladą? Musiał ją zauważyć, przecież nawet pomyślał, że gdyby Mikołaj pojawił się w tak krótkim kubraczku, to pewnie by czekolady skosztował, z litości.

Trudno powiedzieć. Fakt faktem, że w pewnym mieście i dzielnicy, na ulicy łączącej Tesco z Biedronką mieszka, i to nie sam, człowiek, któremu Święta przechodzą obok, albo – on obok Świąt. I zastanawia się on, czy to rzeczywiście możliwe, a jeśli już, to czy powinien próbować z tym coś zrobić.

Sznurówka

Rano najlepiej od razu zmierzyć cukier. Może być w drodze do wc, albo w samym wc. Od wyniku zależy, co dalej. Przy cukrze powyżej 160 mg/dl trzeba zaraz zaaplikować insulinę. Do posiłku pozostaje wtedy spokojnie pół godziny. Jeśli cukier jest niższy, można insulinę podać później. Jeśli jest jeszcze niższy – insulinę podaje się w trakcie jedzenia. Jeśli zaś cukier spadł poniżej 80, trzeba od razu zjeść coś słodkiego. Przy poziomie poniżej 60 mg/dl najlepiej rozpuścić glukozę w ciepłej wodzie i wypić.

W co się ubrać? To zależy od temperatury. Termometr jest w kuchni, po wschodniej stronie domu. Dlatego trzeba uwzględnić wpływ słońca. Jeśli akurat promienie padają na termometr, wynik będzie zafałszowany w górę. Potem można wybierać ubranie, oczywiście według własnego gustu, badając przy okazji, które części garderoby jeszcze nadają się do założenia, a które trzeba będzie wyprać.

Poranna toaleta to golenie i cała reszta rzeczy, wiadomo o co chodzi. Dobrze jest w tym czasie pomyśleć nad śniadaniem. Gdyby w lodówce był tylko serek, a w szafce tylko chleb, sytuacja byłaby prostsza. A tak, trzeba wybierać, a wybór, wiadomo, zabiera czas i siły.

Najlepiej jednak tuż po wstaniu postawić wodę do gotowania. Woda tutaj jest prawie białą, więc używa się filtra. Wodę z filtra wlewa się do czajnika za pomocą lejka, żeby się nie rozlewało. Aha, wcześniej należy wylać zimną, przegotowaną wodę z czajnika, do naczynia. Po zapaleniu gazu pod czajnikiem do filtra trzeba od razu nalać świeżej wody, żeby nie wysechł. Najlepiej też teraz zdecydować, czy zalewać się będzie tylko jeden kubek herbaty, czy cały dzbanek. Trzeba zapytać resztę rodziny, choć oni zwykle piją samą wodę, ale czasem zatęsknią za czymś innym, a wtedy jest już za późno.

Z chlebaka wyjmuje się pieczywo, z półki niżej – talerze. Obok jest szuflada ze sztućcami, potrzebne będą widelce oraz noże stołowe. Nóż do krojenia jest inny, zwykle tkwi w stojaku na sztućce, obok zlewu. Teraz jednak nie ma go tam, nie wiadomo gdzie jest. Trudno, nie ma czasu szukać, zamiast przekroić bułkę można wziąć chleb, który już jest krojony. Jedna czynność mniej.

Z lodówki wyjmuje się wędlinę, ser żółty, warto też sprawdzić, czy termin ważności czegoś tam nie zbliża się do końca. To też wymaga trochę skupienia, niestety. Potem przenosi się wszystko na stół i można by w zasadzie już zacząć jeść, ale właśnie zagotowała się woda, trzeba więc ostatecznie rozwiązać kwestię, co pije reszta rodziny. Idzie się np. pod drzwi łazienki, pod pod ubikację, do pokoju dzieci i cierpliwie się pyta, co kto pije. Dziś piją wodę. Dobrze, bo prościej.

To dopiero początek śniadania. Potem sprzątanie ze stołu, mycie naczyń. Drobnostka. Trudniejsze jest spakowanie wszystkiego, co trzeba, by po drodze do szkoły, przedszkola, pracy, nie okazało się, że nie zostało spakowane wszystko. Jeśli jest przeziębienie lub grypa, trzeba dorzucić odpowiednie medykamenty. Aha, sprawdzić, czy portfel nie został w spodniach, które były wczoraj w użyciu. Gdzie są kluczyki od samochodu. List do wysłania na poczcie. Saszetka, którą obiecało się koleżance poprzedniego dnia, że się ją przyniesie, jak również książka, do oddania. Jedna i druga komórka, choć jedna prawie całkiem rozładowana. Zrobić w pamięci szybką analizę dnia i poszczególne punkty skojarzyć ze wszelkimi zmiennymi x, y….. z, które można sobie teraz wyobrazić. Najlepiej – w ułamku sekundy.

Kiedy w końcu przychodzi do wiązania sznurówek, nic dziwnego, że można uznać tę czynność za najbardziej idiotyczną na świecie. To już wiązanie szalika ma jakiś sens. Ale sznurówki? Głupota. Na sznurówkach można wyładować całą swoją wściekłość, wreszcie uspokoić się i pogodzić – że tak właśnie jest, i że trudno. I dokładnie wtedy leciwa sznurówka pęka, w akcie zrozumienia i poświęcenia samej siebie na rzecz właściciela, który teraz może już z czystym sumieniem puścić stek przekleństw, doświadczając porannego katharsis.

Problemy z kośćmi pomagają na przeziębienie

Pamiętam, na sali pooperacyjnej było zimno. Nie od razu zdałem sobie z tego sprawę, nawet nie od razu po tym, jak doszedłem do świadomości. Zresztą ciekawe, co się zauważa najpierw, i szkoda, że nie pamięta się tego, co się zauważyło najpierw, po obudzeniu. A kiedy jest ten moment, w którym pacjent już się obudził? Można zaryzykować stwierdzenie, że budzimy się przez całe życie, a również przez całe życie jesteśmy pacjentami, od urodzenia, gdy skalpelem tną nam pępowinę. Sen i jawa przeplatają się, i wkrótce i tak nie wiadomo, co było snem a co jawą, choć niektórym się zdaje, że dokładnie wiedzą.

Kiedy dotarło do mnie, że jest zimno, nie od razu się zmartwiłem. Miałem na głowie, a w zasadzie – w głowie – inne problemy, ale też matka nadzieja mówiła mi, że zimno jest przejściowe, bo pewnie ktoś właśnie przewietrzył, albo otworzył drzwi na korytarz. Z czasem okazało się, że na sali pooperacyjnej właśnie tak, jak teraz, jest, zdaje się, zawsze. Czyli – zimno.

To, że czuje się zimno, nie musi oznaczać, że rozumie się tego konsekwencje. Można czuć to, co tu i teraz, i niektórzy mówią, że jest to najszczęśliwszy sposób odczuwania. Niemniej jednak ludzka wyobraźnia, połączona z pamięcią, oferuje kilka wariantów bliższej i dalszej przyszłości, a który z nich wybierze świadomość, zależy chyba od chwilowego natchnienia emocjami. W każdym razie, mój stan nie pozwalał na samodzielne poprawienie sobie kołdry, cienkiej zresztą, ani na naciągnięcie koca, którego i tak nie było. Pamięć zaś podpowiadała, że skończy się to przeziębieniem, tak, jak za każdym razem, jak kończyło się to zawsze – od dzieciństwa.

A jednak nie. Mijały dni, ja ruszałem coraz śmielej różnymi częściami ciała, wracała chęć patrzenia na pokarmy, tylko ból głowy i wołania na pielęgniarkę pozostawały te same. Wtedy zacząłem tworzyć teorię, że na katar i ból gardła pomaga dziura i krwiak mózgu. Diagnoza ta nie miała większego praktycznego znaczenia, ale skoro dziura i krwiak już się zdarzyły, mogłem cieszyć się przynajmniej zdrowiem nosa, gardła, oskrzeli i płuc. Gdybym miał wybierać… ale nie mogłem.

I teraz…. Teoria przypomniała mi się ponad miesiąc temu, kiedy powrócił, powracający z regularnością, wściekły ból pleców. Ponad miesiąc minął już zmagań z kręgosłupem, i znów nie od razu zauważyłem, że mimo, że wokół kaszlną, prychają, słaniają się na nogach z chusteczkami przy twarzy, moje drogi oddechowe są czyste. Teoria jednak się sprawdza! Co więcej, pomaga nie tylko dziura i krwiak mózgu, ale również przestawienie kręgów i wypadanie jądra miażdżystego kręgosłupa! Zapisałem te obserwacje. Może się okazać, że z biegiem lat zgromadzę niezłą listę urazów, które usuwają problemy górnych dróg oddechowych.

I najnowsze potwierdzenie teorii o tym, że większy problem leczy mniejszy. Przedwczoraj wracając z basenu, nie przeczuwałem jeszcze, co mnie czeka. Dopiero budząc się rano stwierdziłem z radością, że nerw kulszowy przycichł wyraźnie, i poranna droga do WC wreszcie zaczęła przypominać wędrówkę człowieka wyprostowanego (homo erectus). Możecie wyobrazić sobie moją radość! Przełknąłem ślinę i szczękę wykrzywił piekący niczym rozpalona obręcz, ból gardła. Teraz już jestem pewien, że kręgosłup wraca do zdrowia.

Sensie, dobranoc

Niekiedy mam taką ochotę uciec od zorganizowania tego świata. Powiedzieć – nie! Jak mój pięcioletni syn. Przeszkadza mi to, że zdania należy budować tak, a nie inaczej. Że zdjęcia robi się według określonych konwencji. Problem pojawia się nawet wtedy, gdy chce się zaprzeczyć konwencjom. Bo zaprzeczanie też już było. Dlatego jedynym ratunkiem wydaje się jeszcze powierzenie się… przypadkowości.

I pojawia się we mnie dziwny upór, kiedy w głowie formułuję zdanie, które ma lekki błąd składniowy, logiczny, a najlepiej – nieścisłość. I coś mówi mi, że należałoby ją poprawić, ale z drugiej strony odzywa się głos – nie! Tak zostanie. Dlaczego? Dlatego, że ja tak chcę, wyzwolić się, zaprzeczyć regułom.

Już słyszę głos mojej koleżanki z pracy – ale tak się nie pisze pod żadnym pozorem. A co mnie to obchodzi, że „tak się nie pisze”? Skoro ja napisałem, to już wystarczający powód, że tak się pisze!

Może to po prostu zmęczenie.

Dziecko spacer park zabawa nuda

Napisać coś, stworzyć coś, w czym inni będą się dopatrywać sensu, bo „dzieło” owo będzie sprawiało wrażenie sensownego. Ale ów sens konsekwentnie i bezlitośnie w nim zagubić. I im dłużej by ktoś je studiował, tym większe ogarniałoby go zdziwienie i niepewność – co to jest i do czego służy. To musiałby być jednak majstersztyk – bo niełatwo byłoby pozbawić dzieło wszelkiego sensu, tak mi się wydaje. Przy jednoczesnym sprawianiu wrażenia, że jakiś tam sens jednak jest. Ciekawe, jak bardzo jesteśmy związani z sensem – z jego poszukiwaniem, a w przypadku braku – ze stwarzaniem sensu.