Strumień twarzy

Dni mijają, wrażenia biegną, nie czas żyć dłużej choć jednym z nich. Wschody i zachody, pędzące chmury i wymijane ludzkie twarze, o wyrazach, które odkrywają skrawki dusz. Skrawki wyraziste dla wprawnego obserwatora i nawet średnio doświadczonego życiem człowieka, skrawki, które gdy się ich złapać, pociągnąć lekko, poprowadzą do wnętrza, które nie jest całkiem nieznajome. Podobne do twojego. Wiesz o tym, przynajmniej – przeczuwasz. Dlatego możesz się uśmiechnąć na sam widok takich twarzy, które po sekundzie znikają w ulicznym strumieniu innych, ludzkich.

Mógłbyś być jedną z nich. Nosisz w sobie połowę z innych, wszystkich ludzi na tym świecie. Pozostała połowa to twoje jeszcze niespełnione marzenia, które podglądasz u innych i które dają ci nadzieję. Że zdarzą się jutro, więc warto jutro wstać. Pozostała połowa to tym sam, którego jeszcze nie znasz, który czeka na ciebie w przyszłości, która jest nieuchronna, nawet jeśli o tym nie wiesz.

Gdzieś tworzy się jeden człowiek, złożony ze wszystkich ludzi, wszystkich westchnień, cierpień, radości. Powstanie kiedyś, gdy wszystkie organy, poszukujące się na razie po omacku, zderzające, bijące nawzajem, odnajdą swoje miejsce. Jaki opisać ten stan? Nie będzie trzeba. Po prostu.

Sztuka wyższa nie domaga się użyteczności

Mam w domu słabowitą serię powieści Lema. Słabowitą pod względem jakości wydania. Klejone kartki, miękka, cienka okładka. Znalazłem stary egzemplarz, wspólne wydanie Solaris i „Niezwyciężonego”. „Niezwyciężony” został kilkadziesiąt lat temu przeczytany przez Andrzeja Łapickiego, mam to nagranie i służy mi jako wzorzec porównawczy wobec współczesnych audiobooków. Skutek jest taki, że mało której książki czytanej jestem w stanie słuchać, tak bardzo brzmią sztucznie i nadęcie w porównaniu do interpretacji Łapickiego.

Solaris zaś, jako chyba najbardziej znany utwór, postanowiłem przeczytać jeszcze raz, mając więcej czasu w czasie pandemii. Książka rozsypuje się, jest już w kilku częściach, a każda z nich grozi dalszym rozpadem w każdej chwili. Noszę ją w plastikowym woreczku z suwakiem.

Przed laty zapamiętałem opisy Oceanu, form, jakie tworzył. Pomysłu na pokazanie Oceanu nie mieli ani Tarkowski ani Soderbergh w swoich filmach. Może dlatego, że fantastycznie został opisany w powieści. Lem bawi się opisem. Opis ten wydaje się zupełnie niepotrzebny dla fabuły i akcji powieści. Lem zagrywa się w sam ze sobą, myśl jego, wyobraźnia, płyną własnym strumieniem, niepohamowanym żadną potrzebą ograniczenia, obowiązku, potrzeby, praktyczności, użyteczności. Lem, mistrzowski erudyta (o czym można się przekonać czytając jego korespondencję z Mrożkiem), sam do siebie puszcza oko, gra sam ze sobą. Wyraża błyskawicznie to, co ja, czytelnik, tylko przeczuwam, że można chcieć wyrazić, że może istnieć taka możliwość, że coś może zaistnieć, przecież tylko w wyobraźni. I zanim, czytając, uświadomię sobie to, co być może w wyobraźni możliwe, to w następnych zdaniach już mam, już Lem to maluje, szybkim i precyzyjnym pociągnięciem literackiego pędzla.

Wracając do tytułu tego wpisu – oczywiście jest on arbitralny, i prawdziwy i fałszywy zarazem. Bo jak zmierzyć użyteczność, przydatność? Czym jest „sztuka wyższa”, kto ją określa, zagarniając ziarna i odrzucając plewy?

Przygoda, pisanie scenariusza

Dawno nie pisałem scenariusza, a nie pisałem scenariusza w takim rozmiarze i do takiej formy – dokumentalnej. Przecieram szlaki, to boli. Tępy ból gdzieś nad żołądkiem oraz w środku czaszki. Odruch ucieczki – robić wszystko inne – segregować śmieci, przeglądać stare ubrania, porządkować garaż, wieszać pranie i nastawiać nowe – byle nie pisać scenariusza. Czy trzeba zadać gwałt sobie, czy raczej przeciwnie – uspokoić się – żeby pisać? Może zmuszać się na spokojnie?

Bzdura! Nie zmuszać się, tylko poczuć przygodę. Przypomnieć tamte momenty gorącego lata w blaszanej furgonetce pędzącej od sklepu do sklepu, od warsztatu kowalskiego do introligatora, zbierającej okruchy przyszłej wystawy. Wystarczy poczuć i nie wieszać już prania ani nie robić porządków. Usiąść przed klawiaturą i przelać wizję na ekran.

Po sobie ślad

Pisze, żeby zostawić po sobie ślad. Jest tuż przed północą, za chwilę zamierza położyć się i zasnąć. Nie jest pewien, czy się obudzi, kiedy, i w jakiej rzeczywistości. Możliwe, że tych kilka słów będzie ostatnim jego śladem. A jeśli ktoś je przeczyta, tym samym potwierdzi istnienie piszącego, jego istnienie, w momencie, gdy pisał.

To bardzo ważne. Dlatego pisanie jest aktem znaczącym. Człowiek w końcu rozleci się, rozłoży, zniknie, ale słowa, które napisał, wydobył z siebie, sformułował i ułożył w ciąg znaków, pozostaną. Dlatego to tak ważne. Człowiek nie jest kimś dlatego, że żyje czy żył, ale dlatego, że coś po sobie pozostawił. Pozostawił świadomie, bo chciał, bo pomyślał, coś poczuł.

Znaleziona kartka

Szlak turystyczny w okolicach Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Nigdy tu nie byłem, dziwne trakty w lesie, niektóre jakby przestarzałe, bo na drzewach farba wyblakła i trudno je odnaleźć w powiązaniu z innymi ścieżkami i szlakami. Na rozstaju dróg – taka kartka. Wśród wysokich traw, jakie wzrosły od wiosny i utrzymują się jeszcze w pełni lata.

Przerażające, ilu rzeczy nie umiem, nie zdążyłem się nauczyć, nikt mnie nie nauczył, nie zmusił, bym się nauczył, nie uświadomił, że trzeba się nauczyć.

Zatrważające, jak do niedawna nie zdawałem sobie sprawy z podstawowych kwestii, a dopiero co zacząłem sobie zdawać sprawę i wziąłem się za siebie, żeby nadrobić zaległości. Ale to jeszcze daleka droga.

Niesamowite, że zbyt wiele potocznych i normalnych rzeczy wywoływało we mnie strach i opór przed działaniem, spróbowaniem.

Przemożne przeświadczenie, że straciłem dziesiątki lat własnego życia, że wszystko, o co walczyłem i czego się nauczyłem, to tak niewiele, to niewiele się liczy.

Wychodząc z pracy

Przemek, wychodząc z pracy, zawsze oddawał klucz na portierni. Teraz też oddał, ale zaraz potem otworzył na chwilę swoją torbę, żeby sprawdzić, czy nie zgubił kluczy od samochodu. Sprawdzanie kluczy od samochodu było rytuałem Przemka. Myślał, że gdyby zgubił klucze, gdyby np. wpadły mu do studzienki ściekowej w momencie, gdy chował je do kieszeni, albo do torby właśnie, gdyby więc wpadły mu klucze, miałby niezły problem. Mogły mu przecież wpaść niepostrzeżenie, co początkowo byłoby zupełnie bezbolesnym wydarzeniem, aż do momentu takiego jak ten, kiedy wychodzi z pracy i zmierza do samochodu, a kluczy brak. Mogłoby się okazać, że kluczy brak, gdy jest już przy samochodzie, czyli daleko od swojego biura, i nie mógłby sprawdzić, czy kluczy nie zostawił na biurku, albo czy nie spadły pod biurko.

Dobrym więc momentem na sprawdzenie kluczy od samochodu wydawał się ten, w którym zostawia klucz od biura na portierni i zamierza wyjść na ulicę. Mógłby jeszcze zawrócić, z portierni do biura, gdyby okazało się, że nie ma kluczy od samochodu.

Klucze były na miejscu. Czyli wszystko dobrze, wszystko jak zawsze. Ale nie uspokoiło to Przemka. Znalazłszy klucze w torbie, przypięte do wewnętrznej zapadki, karabińczyka na klucze, Przemek nie zamknął torby i nie wyszedł. Wyczuł w torbie twardy metal, to był ASG AEP UZI MIKRO. Czekał na takie okazje, jak ta. Z pozoru nie wyróżniające się niczym, ot zwykły dzień, ale Przemek wiedział, że właśnie dziś, po południu; że czuje i wie, że chce to zrobić, właśnie teraz. Pomyślał, że pierwszym celem, zupełnie naturalnie, będzie portier. Portier był jednocześnie ochroniarzem, ale tego Przemek nie obawiał się wcale. Kolejnym celem może być ktoś, kto będzie wychodził, w końcu było po południu i więcej osób opuszczało budynek. Kolejni będą przechodnie na ulicy, tak to zwykle bywa w strzelaninach urządzanych przez desperatów. Na samym końcu desperat, nazywany potem przez media szaleńcem, strzela sam do siebie, więc Przemek powinien zostawić przynajmniej jedną kulę. Musi zdążyć, zanim zostanie złapany i obezwładniony.

Żal się zrobiło Przemkowi portiera. Choć był to człowiek niemłody i inwalida, to jednak był jak swój, Przemek gadał z nim nieraz. Z kolei nikt inny z biura teraz nie nadchodził, a Przemkowi nie chciało się czekać. W niektórych zamachach desperaci sami szukali ofiar, chodząc korytarzami i zaglądając do sal np. szkolnych. Dziś Przemkowi nie bardzo się chciało. A przechodnie…? Dlaczego miałby strzelać do przechodniów…? To może chociaż po ścianach sobie postrzela. Ale to nie byłby wystarczający powód do tego, żeby potem zastrzelić siebie…

Tak rozmyśla Przemek, waży argumenty, czując pod palcami twardy metal, stojąc przy portierni i zerkając na portiera-ochroniarza, który niczym się nie zajmuje. Czyli nic z tego. Czyli jednak nie dziś. Czyli wyszło jak zawsze, byle jak. Bez determinacji i zdecydowania. Uzi mikro pozostaje w torbie, może na inne okazje, a Przemek wychodzi na zewnątrz, czuje ciągnący ulicą chłodny wiatr i dziwi się, że dziś tak jakby chłodniej.

piętnaście stopni Celsjusza

Dziś, temperatura, rano i wieczorem, nie wzniosła się powyżej piętnastu stopni. Fakt ten godny jest odnotowania wobec fali westchnień, jaka w ostatnich dniach płynęła od strony ludu powszechnego, z powodu dręczącej temperatury. W ciągu dnia, owszem, było gorąco, ale już nie tak bardzo, jak przez kilka ostatnich dni.

Stan pogody nie jest wysokich lotów tematem. Podobno pojawia się wtedy, gdy o czymkolwiek innym trudno porozmawiać. A mimo trudności, rozmówcy nie poddają się i prowadzą grę na czas, podczas której poszukują wytworniejszych punktów zaczepienia.

Czy jednak rozważanie pt. „kiedy pojawia się temat pogody”, nie jest jeszcze bardziej miernym tematem, od samej pogody?

Zacznijmy jeszcze raz. Dziś temperatura spadła… Było po prostu chłodniej niż wczoraj i przedwczoraj, niż przez kilka ostatnich dni. Nie chodzi jednak o to, że umilkły westchnienia znajomych, przechodniów, pracowników, ekspedientek, tramwajarzy (tych, którzy nie mają w kabinie klimatyzacji). Chodzi o to, że spadek temperatury o dziesięć stopni zmienia ogląd świata, zmienia jego miejsce ludzkiej na skali wrażeń, że to jak przejście do innego kontynentu, innej strefy klimatycznej, innej epoki dziejowej.

Może to sposób na ciekawsze życie – uwrażliwić się na takie banały. Antek nie podróżuje, nie chodzi od kina, nie zagląda do klubów, książki czyta między przystankami tramwaju albo w wc, w czym podwyższona temperatura otoczenia nie przeszkadza mu wcale. Po prostu chodzi do pracy, jak również je, śpi i zajmuje się mnóstwem drobnych zadań, przy czym stara się żadnego z nich nie olewać. Czasem czyta gazetę, zastanawia się nad polityką, martwi o zmiany klimatyczne i nadmiar plastiku. Wydaje się więc zwykłym, porządnym, wypełniającym swoje obowiązki człowiekiem. Czy to potrzeba religii sprawiła, że ze mian temperatury czynił swoje święto?


Kiedy szczęście

Kiedy nadchodzi szczęście, na próżno zgłębiać, dlaczego nadeszło. Można robić zdjęcia, kręcić filmy, próbować je zanotować, napisać tekst, ale to wszystko to kiepskie wysiłki. Można badać, jakimi drogami nadeszło, zapamiętać te rozstaje, które mijaliśmy, wybory, których dokonywaliśmy, które do niego doprowadziły. Ale te działania to łudzenie się, że w przyszłości będzie można podobną drogę powtórzyć. Nie będzie można. No dobrze, będzie można, ale jednak nigdy z takim samym skutkiem.

Zapraszam na koncert

8 czerwca o godzinie 21:00 w Krakowie, w Teatrze Barakah przy ul. Paulińskiej 28.

Wkraczam na pustelnię. Aby w sobotę jak najbardziej rozwinąć skrzydła, teraz składam je, zwalniam ich ruchy, może nawet lekko zwiążę, na chwilę. Posucha w sferze natchnienia minie, kiedy zewnętrzne i wewnętrzne bodźce odsunie się daleko. Mózg nie znosi pustki, zacznie tworzyć, gdy pustkę odczuje. Musi ją odczuć czasem boleśnie, musi się znudzić, by potem poderwać.

Pozostaje ćwiczenie techniki, powolne, niespieszne, bardzo precyzyjne i bez emocji. Do wykonania praca rzemieślnicza, a na przeoranym polu wzejdzie natchnienie. Praca intelektualna już zrobiona – jest program, następstwo napięć, co i do czego prowadzi i na czym ma się skończyć. Więc teraz – rzeźbić, spokojnie, robić swoje. W sobotę, przed koncertem, tylko rozegranie się.

Chodzi o prawdę, nie chodzi

W tym zdjęciu światło zostało zmanipulowane. Słońce stało dość wysoko, z lewej strony, oświetlało dolną prawą część. Po korekcji górna część wydaje się jaśniejsza, bardziej żywa, niż dolna.

Fotografom nierzadko trudno odejść od rzeczywistości. Pogodzić się z tym, że to, co jest na zdjęciu, nie musi odpowiadać temu, co rzeczywiście było fotografowane. A nawet lepiej, żeby nie odpowiadało rzeczywistości. Oczywiście jest wielka dziedzina fotografii, która walczy o wierne oddanie kolorów, szczegółów, perspektywy. Tej walce służą drogie obiektywy, matryce, monitory, kalibratory, drukarki, papiery fotograficzne.

Co lepiej oddaje „prawdę”, co jest jej bliższe – spontaniczność i wykorzystanie przypadku, czy aptekarska precyzja i wielokrotnie powtarzane próby?

Jesteśmy subiektywni na wskroś, ale w dążeniu do prawdy pokładamy nadzieję na odnalezienie obiektywnego i niezmiennego mianownika, wspólnego wszystkim ludziom. Czy to nie paradoks?