Przechodziła na drugą stronę

"Przechodzi na drugą stronę ulicy". W domyśle – ona. Tak chciał napisać, choć naprawdę nie wiedział, dlaczego. Jak gdyby był to jakiś szczególny moment, ale przecież nie jest, bo nawet nie wie, co miałoby się zdarzyć później, ani co było przedtem. Nie wie też, jak owa "ona" miałaby wyglądać, choć ma jej niejasny obraz… Jeśli już, to mogłaby mieć popielatą, wąską spódniczkę z nie falującego się, choć grubego materiału, którego nazwy teraz nie mógł sobie przypomnieć, sięgającą w pół uda. Również popielate rajstopy, włosy ciemne i proste, sięgające do połowy pleców. Twarzy już nie widział, podobnie jak nie miał pomysłu na bluzkę. Acha, niosłaby na ramieniu torebkę na dłuższym i szerokim pasku, którą przytrzymywałaby prawą, zgiętą w łokciu ręką, a torebka dotykałaby lekko jej biodra. Biodra najwyżej dwudziestoośmioletniego…

Albo mogłaby być starsza, mieć na przykład dwójkę dzieci w wieku przedszkolnym, co widać po niesionych w reklamówce zabawkach, i tej figurze, choć traktowanej starannie, ale już nie tej samej, i tym kroku, zdecydowanym i energicznym, który sprzeciwia się zmęczeniu; i choć z opuszczonymi rękoma, ale podniesioną twarzą o dużych oczach i zarysowanych mocniej policzkach, z włosami w kolorze złocisty blond spiętymi z tyłu szeroką spinką, wymagającym już odświeżenia, na które ostatnio nie starczało jej przecież czasu.

Albo być ciągle zabieganą, choć spokojną brunetką, walczącą co dzień o losy rodziny, włosy krótkie (to praktyczne), bardzo ciemne i wyraziste brwi, twarz raczej okrągła, oczy wesołe i aktywne. Gdyby przechodziła przez ulice, nie miałby okazji usłyszeć jej głosu, bo i do kogo mogłaby się zwracać, ale jej głos, wiedział to, był dźwięczny, płynący w górę i w dół na falach intonacji, rezonujący średnim altem i jasnymi spółgłoskami.

A dlaczego nie mogłyby to być figlarnie zakręcone włosy, i zabawny, trochę ciekawski zaostrzonym nosek, którego końcówka marszczyłaby się lekko w rytm wypowiadanych słów? Zaraz po przejściu ulicy spotkałaby kogoś znajomego tam, po drugiej stronie, i kiedy by go pozdrowiła, to był pewien, że dostrzegłby to falowanie jej noska. Ona nie musiałaby się jeszcze spieszyć do dzieci, do męża również jeszcze nie, może właśnie dlatego lubiłaby ten swój lekki pośpiech, który nie każe czekać na zielone światło, ani nawet szukać przejścia dla pieszych.

Albo jak ta, wysoka, kobieta, z jasnym płaszczykiem, czy raczej kurtką, zapiętą ściśle i ściągniętą lekko w połowie figury, na niewielkim, stukającym obcasie, z ciemnoczerwono-rudą grzywką, lekko zakręconą i wpadającą nieustannie w oczy, prostymi włosami opadającymi na ramiona. Ma ciągle tak wiele z dziewczyny, choć gdy stała obok, to delikatne i nie tak liczne przecież zmarszczki układały się… nie wiedział, czy bardziej w aurę zamyślenia, czy smutku…

Jeszcze grają świerszcze…

…jeszcze ciepłe wieczory, chyba niezwykłe, jak na ostatnie lata, ostatnie wieczory sierpniowe, tak ciepłe. Dlatego jeszcze grają, aż pewnego dnia, który już blisko, zamilkną i nasz ogród… Chyba właśnie odejście świerszczy zmienia tak wiele, nieobecność tego pulsu stwarza niepokojący, uporczywy lecz martwy bezruch wśród płowiejących drzew i krzewów; i chłód coraz bardziej przenikliwy.

Pocieszenie

Dużo wydarzeń wokół rozpoczynających we mnie jakby nowe wątki, a przecież kontynuujących stare; błyski wniosków, zbyt szybkich jak na te powierzchowne, szybkie obserwacje. Przed wnioskami zatem próbuję się bronić, wnioski to rzecz ostateczna. Wyciągnięcie za życia ostatecznego wniosku wydaje mi się coraz mniej prawdopodobne, za to to, na czym warto się się skupić, to sama droga do wniosku – niewyczerpane źródło zdziwienia i fascynacji.

Przedwczoraj, za drzwiami, przy których stałem, lekarze prowadzili reanimację, ze skutkiem negatywnym. Nie, nikogo z mojej rodziny. Zdziwiło mnie to, jak smutek a nawet szloch może sąsiadować we mnie z nastającym zaraz potem spokojem, a nawet jakby biurokratyczną obojętnością. Ponieważ było to tutaj, w Rumunii, szybko pojawiło się u mnie pytanie, którego, mimo poczucia wewnętrznego wstydu, nie udało się odsunąć, zresztą, pytanie całkiem uzasadnione biorąc pod uwagę problem, z którym i tak ktoś będzie musiał się zmierzyć: jak wiele trzeba będzie załatwiać, i ile to będzie kosztowało – chociażby przewiezienie ciała do Polski.

Siłą rzeczy trafiałem czasem w kręgi osób doszukujących się pozytywów w całej tej negatywnej sytuacji, no i rzeczywiście pozytywów – że to w sumie piękne odejście, może z krótkim tylko bólem, lecz za to w szczęśliwym momencie życia; że to i tak, prędzej czy później, bo już ten wiek, i te choroby; niestety tylko ten drogi transport do kraju i kłopot dla rodziny, głównie syna, a poza tym to przecież całkiem niezła śmierć. Dziwiłem się sam sobie, jak łatwo przychodzi mi nie wtrącanie swoich trzech groszy do tych gładkich, wszystko rozumiejących przemów, zbyt łatwo milczałem jak na mnie, ale może dlatego, że poprzez rozgadane głosy kobiet w różnym wieku i tak bym się nie przebił.

Po lekarzach była policja i żandarmeria, potem kryminalni, wreszcie nadeszło dwóch ze złożonym w prostokąt kocem. Cztery rogi, czterech mężczyzn, piąty… tam, w środku. W aucie typu kombi bez bocznych okien czekał stelaż z białych, drewnianych listewek.

Wobec formalności, pytań lekarzy, funkcjonariuszy i dzwoniących komórek, które jeszcze przez następne dwa dni miały nie milknąć w tej sprawie, słabymi akcentami docierały kondolencje, i zobaczyłem jak przy całej szczerej chęci obu stron – aby je wyrazić i aby je przyjąć – są mało znaczące. Współodczuwanie czy pocieszenie to przeważnie fikcja. Nie dlatego, że tego bólu zrównoważyć pocieszeniem nie można, ale że pocieszenie jest wręcz zbędne, jak oczywista i o niczym nie informująca notatka na marginesie; a przy dostatecznie dużej liczbie pocieszycieli staje się męczące, i dalej – nie do zniesienia.

Kiedy (nie) uwiera

Bywa, że rzeczywistość uwiera, jak źle dopasowany but. Z czasem przyzwyczajasz się do tego, stopę smarujesz czymś tam, zaklejasz plastrem, but uwiera dalej, ale można już jakoś o tym zapomnieć, i chodząc, załatwiać codzienne sprawy, nie myśląc o bucie, uwieraniu, plastrach. Plaster staje się częścią codzienności, przestajesz myśleć, że jest, ot jest, po prostu.

Rzeczywistość, zdaje się, zwykle uwiera, poprzez dziesiątki spraw, które trzeba najzwyczajniej przemielić, i to bez skuchy, bo o ile wydaje ci się, że rzeczywistość uwiera cię poprzez te dziesiątki spraw, to jesteś w błędzie, bo uwierać zaczyna dopiero, gdy jedna z nich omsknie się, zagubi, przeinaczy…

Dlatego o jakże nierzeczywisty staje się brak uwierania. But przestał uwierać – dobra nasza, zresztą, nie od razu się to zauważa. O ile w ogóle. Brak uwierania wydaje się jak coś nam należne, że tak powinno być zawsze, no i wreszcie jest, tylko że kiedy jest, to staje się, jakby tego nie było.

Człowiek, który się uśmiecha, jego wielki lub drobny gest, to nierzeczywiste; może mu postawić pomnik, zapisać w dużej, złotej księdze, opowiadać dzieciom – to już legenda; ale to nie to, to już nie ten jego wielki lub drobny gest, nie ten uśmiech. Ulotne, już nierealne, jak pamięć, w której próbujemy je zachować, a której i tak nie można nikomu przekazać.

Kiedy siedzisz obok, i żadne twoje słowo mnie nie uwiera, żadna przykrość, niezrozumienie… To wydaje się tak nierzeczywiste, jakby cię nie było. Może to ja sam jestem, ze sobą, w pustce, gdzieś gra muzyka, sam piję herbatę i wsłuchuję się sam w siebie, dlatego nic mnie nie uwiera. Ty jesteś tylko w mojej wyobraźni, z tobą rozmawiam, sam sobie odpowiadam. Ty jesteś we mnie, albo ja w tobie, to tylko jedna osoba, może nawet już nie osoba, bo jakże to, dwie osoby w jednej czy jedna w dwóch, to już duch chyba jakiś, a duch to nie wiadomo gdzie…

Pranie

Mała, malutka biała koszulka ma z przodu wyrysowany szarpanymi i pociągłymi liniami, czarnym kolorem, łeb tygrysa, groźny. Trzeba się wpatrzyć, jest na granicy percepcji i wyobraźni; to ta przyjemna niepewność, gdy nie od razu wiadomo, choć coś sugeruje, ale nie do końca, i dopiero po chwili wyraźnieją – oczy, wąsy, marsowy ślad tygrysiej wściekłości. Koszulka jest mokra, w dłoniach rozciągana, strzepnięta, ląduje na białym, metalowym pręcie.

Nasza suszarnia jest w przejściu korytarza, przy schodach, pod oknem, które tutaj może być zawsze uchylone. Tak jak teraz, nocą, za oknem majaczy ledwo światło ulicznej lampy, przezierające przez listowie. Gdy wieczorem pojawia się wiatr, gałązki ożywają, i można z nimi trochę pogadać, to wieszanie się nie dłuży. Zresztą, kiedy tak jak teraz stoją w bezruchu, można pomknąć myślą w mrok, w to, co dzisiaj, wczoraj, co odległe, albo bliskie, tu, trzy centymetry obok serca, a tak naprawdę – nie wiadomo gdzie…

Tygrys jeszcze dziś rano był na piersi mojego syna, gdy wydobył się z łóżeczka, koszulka sięgała mu prawie do kolan. A to? Bezkształtny, zdaje się, kawałek materiału w biało-czerwone paski. Spódniczka, dziwny krój. To Sary, bez wątpienia, nawet widzę teraz, jak ubrana w nią przegląda się, stojąc przed lustrem.

Droga na miejsce

Na piętrze, na końcu wszystkich przejść i pokojów, w sypialni, jest pewien ciemny kąt. Tam zmierzam. Ale najpierw drzwi wejściowe, klucz na smyczy, zamek. Kapcie, pstryk światło, schody, zakręt. Po drodze suszarka na bieliznę, ciemny kawałek korytarza, drzwi do przedpokoju. I tam dalej, w prawo, drzwi i sypialnia, dokąd zmierzam.

Po drodze – biurko, przy nim nieduża kobieta, pisze, komputer.

Jeszcze kuchnia, niespodziewane truskawki na stole, pachnące z ogrodu; uchylone okna bez moskitier, więc nie zapalam głównego światła; witamina C po lewej na półce, łyk mineralnej, mała lampka nad podwójnym zlewem. Górka z talerzyków, noży i widelców, jedne na drugich, czekające. Nie na mnie, bo ja zmierzam tam…

Wracam, znów biurko i mała brunetka przy komputerze, rozmawia, śmieje się, muskam jej policzek, tak krótko, bo spieszę się.

Łazienka, płytki ułożone w kratkę, wieszak z ubraniem, kubek i pasta, bursztynowy płyn z ciepłą wodą, który piecze lekko w gardle. Opadam z sił, jeszcze krok, dwa, i byle tam w mrok, na to miejsce… Lecz po drodze – znów biurko, komputer, przy nim nieduża… Te włosy…? Zawsze gładkie i ciemne.

Nocny uniform, mrużąc oczy od natarczywej żarówki szukam klamki, przede mną ciemność i to miejsce, gdzie zdążam, lecz za plecami jeszcze słyszę lekki śmiech; nieruchomieję, pytam:
– Przyjdziesz?
– Przyjdę.

W ciemności oddychają dzieci; posłuchać oddechu, dotknąć dłonią, przebrać mokre od potu, przykryć… I już naprawdę krok – ten kąt, ciemny, ostatni, w sypialni, moje miejsce.

Ciepły dzień

Wychodzi przez oszklone drzwi, dziś bardzo ciepło, mijają go te w krótkich rękawkach, ciemnych okularach, o spiętych włosach. Po kilku metrach jest okienko kiosku, tkwiącego w kamienicy, w nim postać z westchnieniem; u jej stóp pęczki kwiatów, zanurzone. Wzdłuż torów tramwajowych ciągnie lekki, chłodny podmuch, przy skrzyżowaniu auta przystają w milczącej ugodzie, chcąc nie chcąc, choć gnane pospiesznie. Dalej znów kiosk z kwiatami, starsza kobieta podnosi i odwraca wolno głowę; ławki wzdłuż alejki dla tych, którym dziś się nie spieszy, by posiedzieć w sitowiu gorących, oślepiających promieni i drgającego kontrastem, listnego cienia.

Puenty nie ma. A dokąd a dokąd a dokąd, na prost, starą prawdę już dawno dziecięcy wiersz; puenta może na chwilę, bo wokół, i z przeciwka, wciąż nowe postaci, wąsaty pan z dzieckiem, dziewczyna w przyciasnej spódniczce, rowerowy goniec z pizzą, przystępujący z nogi na nogę żebraczek, mechaniczna ręka ze szkołą języków, wyciągnięta nagle, zamyślony policjant na tylnym siedzeniu, smyczkowy tercet, i nóżka wiolonczeli oparta między kostkami bruku.

Nieobjęty potok czasu to strumień ludzi, szeregi twarzy, z których jedna, może dwie szły chwilę obok; odeszły gdzieś, obok znów inne, podobne, nie takie same. Na tle rozgrzanych słońcem murów kamienic.

Na dobranoc, znów

Zapaść w sen bez napisania kilku zdań, to dla niego trudne, to zawód, porażka, brak ostatniego elementu. W mroku, ze światłem solnej lampki, światłem wpadającym od ulicznych lamp, poukładane spokojnie postacie dzieci. Jedno z nich gorące, to Sara.

Budzić się bez ucieczki od budzenia się, bez lęku incognito, chęci niebytu, odwołania, wciśnięcia klawisza cancel; może uda się tym razem.

Dedykuję A. – jeszcze, czyli ciąg dalszy

A gdyby jednak przyszedł, tuż po siedemnastej. Stanął w drzwiach, jak chciałby przecież stanąć, i jak ona by chciała, zdaje się, skoro ogarnęła już kuchnię i pokój, i położyła tygodnik i dziennik na stole, przy którym jedno krzesło odchyliła, jakby dopiero ktoś (on?) właśnie wstał, na chwilę, i miał zaraz wrócić.

Stanąłby w drzwiach, i choć było by właśnie tuż po siedemnastej, to ona by powiedziała:
– Teraz… Nie mogę, wychodzę z kotką na spacer. Pusia nie może się doczekać, wychodzę. Ona nie może czekać, sam wiesz, musi teraz, właśnie… Nie szkodzi. Przecież?

Albo gdyby stanął w drzwiach – nic nie powiedziałaby, popatrzyła zdziwiona, bo już z Pusią na rękach; mogłaby zapytać, czy i on nie poszedłby na spacer, ale nie zapyta, bo pewnie to on powinien ją zapytać, ale czy zapyta…
– To może pójdziemy razem? – zapytał.
– Ja tylko tu, na skwer, nie, nie trzeba. Zresztą, dzisiaj sama… muszę być sama, mam coś… sama.

Albo:
– Spieszę się do sklepu, nie dzisiaj… I Pusia tylko na chwilę, ze mną.

Albo:
– Do fryzjera, miałam o dziesiątej, ale w końcu teraz… rozumiesz… Może jutro?

Albo…
– Nie ma problemu, zdzwonimy się, chyba nie przyszedłeś specjalnie? Przejeżdżałeś? Miło, że wpadłeś, ale ja właśnie… Na razie!

Albo stanąłby w drzwiach, a ona, nawet niezbyt zdziwiona, wpuściłaby go do przedpokoju, i do tej kuchni ze stołem, na którym dziennik i tygodnik, przy którym odstawione krzesło…
– Herbaty?
– Proszę…
– Jakiej?
– No wiesz, nie wiem…
– Zdecydowałbyś się.
– No, zdecydowałbym się.
– Zdecydowałbyś się, jak dziecko, duże dziecko, raz powiedz co chcesz, raz byś wiedział. Byle herbaty… Byle wiedział, byle…

Albo on:
– Proszę herbaty…
A ona, nieruchoma, oparta o blat pokrywający rząd szafek po przeciwległej stronie kuchni. W końcu sam, pytając ją wzrokiem, sięgnąłby do szafki. Wśród ciszy jej nieruchomej, jak martwej twarzy bez słowa, drgnienia, gestu. Nieobecnej. Samej w sobie.

Albo sięgnąłby po tygodnik, przerzucając strony, może by rozłożył na stole ten dziennik (który ona tam położyła), zerkając ot tak sobie na szpalty. I ona, w przypływie impulsu, zatrzasnęłaby uchylone okno, wraz z tym szumem powietrza między drobnymi gałązkami i młodymi listkami brzozy, który lubił. Może by nawet wyszła, zostawiając go, samego. Na pewno by wyszła, z tego impulsu, z przerzucania stron tygodnika, z niej nieobecnej.

Albo…
– O, jesteś! Dobrze. Kran się oberwał. Rzuciłbyś okiem, i na szafkę, bo zawias, coś z nim; w łazience światło zgasło, i lodówka się nie domyka, a zlew – przytyka. Zerkniesz? Kochanieńki, zerkniesz! Wychodzę z Pusią, herbata  w szafce. Pa!

Dotknij, czekam

Dotknij.
Dotknij, wewnątrz.
Mocno, poruszająco.
Zanim usnę. Dzień nie może skończyć się ot tak sobie.
Wstrząśnij na dobranoc.
Na puentę. Podkreślenie. Kropkę nad "i"; na koniec. Zanim stracę przytomność, zanim odzyskam. Jeśli odzyskam.
Na dowód, że to, co dziś przeżyłem, rzeczywiście przeżyłem.

Czekam, moje życie to czekanie na coś, przerywane z rzadka chwilami, w których czuję, że coś jednak udało się zrobić.