Słychać

To niemożliwe, że u nas w domu słychać trąbkę pociągu. Linia kolejowa jest o niecałe półtora kilometra, po drodze – boksy na materiały sypkie, zarośla (krzaki i dzika trawa), ulica, wzdłuż niej płynie coś jak rzeczka. Potem wysoka skarpa, prawie urwisko, i potem – może sto metrów stromych pól. Dalej osiedle, z rzędami bloków, trawników, boisko szkolne i sama szkoła, pomiędzy nimi – kotłownia osiedlowa, potem znów może sto pięćdziesiąt metrów przestrzeni, z dwoma brzydkimi pawilonami, ni to knajpami, ni sklepami, ustawionymi jak przez przypadek, bez planu i składu, w środku pustej osiedlowej przestrzeni. Ujęcie wody, znów grupa bloków otaczających plac zabaw, i pięćdziesiąt metrów do następnej kotłowni. Za nią rzędy garaży, wstrętnych wprost w wyglądzie, alejki z betonu czy asfaltu – nie pamiętam – rozpadające się, kruszące, pomięte. Dalej wielki niewykorzystywany plac na opał, otoczony trzymetrowymi betonowymi płytami, wokół niego sterczą kikuty nie działających lamp, niektóre bez głowic, jak pionowe wielkie strzykawki z igłami pokrzywionymi u góry. Z boku – znów garaże, wybudowane z minimum nakładów, z mieszaniną żwiru i polnej gleby jako drogą dojazdową. Potem niespełna stumetrowy pas cmentarza, to znaczy – miejsca przeznaczonego na cmentarz, gdzie pojawiają się dopiero pierwsze groby, między pasmem czerwonego i pasmem białego muru cmentarnego. To wszystko, co do tej pory, zatopione prawie wszędzie w dzikiej, nie poddającą się chyba niczemu oprócz wypalania, trawie. Potem jest nasz ogród, rząd drzew spleciony z tym białym murem. Ogród ciągnie się wzdłuż cmentarza z jednej strony oraz ulicy, małej i mało uczęszczanej, bo prowadzącej do cmentarza, z drugiej strony. Po około dwustu pięćdziesięciu metrach ogrodu napotykamy na stodołę, byłą stodołę, przerobioną na dwa garaże, o dwuspadowym, rozpadającym się dachu, wciśniętą między stare, coraz trudniej budzące się każdego roku drzewo orzecha oraz trzeci garaż. Potem – podwórko, mokre po ostatnich deszczach, wreszcie – nasz dom, w domu – okna plastikowe, dość szczelne, ale dziś – uchylone. I właśnie tu słychać trąbkę pociągu… Niemożliwe, chyba, a słychać…

Dedykuję A.

Około siedemnastej ogarnia kuchnię i pokój. Będzie pusty stół, stołki ustawione równo, z wyjątkiem jednego – lekko odchylonego od stołu, tak jakby ktoś dopiero co wstał, chcąc na przykład zalać herbatę, wodą zagotowaną dopiero co w czajniku. Jakby właśnie, dopiero co, wstał, i miał zaraz wrócić do tego stołu.

Uchyla okno, bo zapach świeżej wiosny, niedawno zalistnionych drzew, to jego ulubiony. Zapach… Ale szum. Szum powietrza, przeciskający się między drobnymi gałązkami i młodymi listkami brzozy, stojącej tuż przed oknem.

Na stole kładzie dwie gazety – tygodnik i dziennik, do przejrzenia, przy smaku owej herbaty. Jakim smaku? Tego nigdy nie wiedziała, on zwykłe mówił: nie wiem, wszystko jedno, a ona – zdawała się na los, sięgając dłonią do szafki z herbatą, odwracała twarz w przeciwną stronę.

Inne krzesło nie było odstawione, bo ona zwykle opierała się tyłem na kuchennym blacie pokrywającym rząd szafek, po przeciwległej stronie. Ta przeciwległa strona nie była daleko od stołu, może półtora metra. Kiedy już ogarnęła kuchnię i ten mały pokój, to właśnie tam opierała się, na blacie, zwrócona w stronę stołu, i tego odstawionego na bok krzesła. I tych gazet, na stole. Do parującej herbaty? Stała tak, dwadzieścia, może dwadzieścia pięć minut. Przecież wiedziała, że nie wróci. Powiedział jej. Wyraźnie i bez wątpienia. Stała dwadzieścia, może dwadzieścia pięć minut, w szumie powietrza między drobnymi gałązkami i młodymi listkami, naprzeciwko parującej herbaty i stołu z dwiema gazetami, przy odstawionym na bok krześle, w ogarniętej kuchni obok małego pokoiku.

Szczęście odejść

Chyba to jest szczęście – móc odejść w chwili, kiedy wszystko zostało poukładane, załatwione. Wyprostowane, wyjaśnione. Czegóż więcej można oczekiwać? Chciałbym odejść właśnie w takim momencie. Zanim nadpłynie następna fala spraw i problemów do załatwienia. Niech one zostaną już przyszłym pokoleniom. Odejść z przekonaniem, że zrobiłem kawał dobrej roboty, choć (z pewnością), nie wszystko było najwłaściwsze i bezbolesne (dla innych). Człowieka liczy się nie po tym jak zaczyna, ale jak kończy, więc oby ten koniec…
Odejść w najlepszym momencie.

Człowiek powinien odejść wtedy, kiedy zyska największą świadomość. Tak by się wydawało. Bo właśnie świadomość jest tym, co można zyskać; nie bardzo wierzę w kształtowanie charakteru (w gruncie rzeczy, zostajemy tacy sami), w dokonania życiowe (w stylu – odkrycie, wynalazek, książka, firma, most/wieżowiec, rekord Guinnessa). To, co potrafi nas zmienić, to nawet niewielka świadomość rzeczywistości – ta świadomość jest porażająca, bo bezdyskusyjna.

Ale zwykle nie odchodzi się wtedy, gdy świadomość największa. Przychodzi starość, zdziecinnienie, zapomnienie. Po co to? Żeby nie żal odejść…? Może to dla mięczaków, niepogodzonych…

Ci na zdjęciach – zwłaszcza dwóch pierwszych – jeszcze beztroscy, z niewielką świadomością… Która dopiero na nich czeka. To dla nich na razie nie powinienem odchodzić 😉 To jest jeszcze do załatwienia… ;-))

listy listy

…czy tragedia, czy szczęście, czy rozpacz czy radość – problem jakby był ten sam. Ból, którego nie można
się pozbyć. Szczęście boli tak samo jak nieszczęście. Wyjściem byłaby
obojętność, ale wtedy – przestajemy być ludźmi…

   te pierwsze zdania…..nie myślałem tak, ale to chyba

   prawda. Można zobojętnieć, ale
wypada się poza sytuację, poza


   przeżywanie – taki
ślimak, który snuje się przed siebie


   w sensownym tempie
i ma w….. muszli całe tempo świata.


   To daje mu jedynie
niezależność prędkości, bo i tak


   leje na niego
deszcz, piecze słońce i dla niektórych


   stanowi niezłą
przekąskę.


   Zobojętnienie nie
daje ani bezpieczeństwa, ani izolacji.


   Wyrzucenie
problemu z mózgu (o ile to w ogóle możliwe)


   blokuje nas,
automatycznie, na szereg innych doznań.


   Tego nie da się
dokładnie wyselekcjonować.

Napisałeś, że słowo "ratować" jest właściwe smakoszom życia. Tylko że ja nie czuję się dobrowolnym "smakoszem". Jakbym po prostu nie miał wyjścia…


   Te problemy z
niejasnością, niejednoznacznością sygnałów
   odbieranych, czy oczekiwanych często biorą się z
   niejednoznaczności naszych oczekiwań. To prawda, że zbliżyć
   się do drugiego człowieka jest łatwo. Trudniej, gdy
   zapytujemy siebie "o co ci naprawdę chodzi?"

…przestaje mnie śmieszyć cokolwiek, z czego kiedyś śmiałem się, będąc młodszy…
Otóż w tym spektaklu bohater, John, bigamista (czyli mąż dwóch żon), na pytanie swojego przyjaciela – jak to możliwe, że ożenił się z Barbarą (tą drugą) mówi: stary, nie miałem serca jej odmówić…

  Myślałem, że potrafię pisać bez okularów (zostawiłem
  w pracy) ale to jest bardzo trudne…
  Muszę niestety przerwać, czoło zupełnie mi się pomarszczyło
  od mrużenia oczu…

  obejrzałem i poczytałem
  mam destrukcyjne wrażenie, że od lat
  jestem głównie pracownikiem
fizycznym.
  A przecież w duszy całkiem co innego !!!!!!!!!!


Gdybym wiedział… ale nie wiem. Gdybym przypuszczał, ale cóż przypuszczać? Nie wiem nic. Statystyka i prawdopodobieństwo jest w sumie bez znaczenia, są wręcz śmieszne wobec losu człowieka. Gdzie jest ten punkt, z którym pozostając w dotyku, będziesz mieć wrażenie, że masz kontakt z najważniejszymi rzeczami na świecie, że nie ominie Cię nic, co zaważy na Twoim życiu. Że dotykając go, zawsze zdążysz uratować najważniejszą dla Ciebie rzecz lub… człowieka.

     Pozostał po Tobie
     ślad szminki na szkle
     i słowo, które nie padło
     i zapach spod bluzki szczelnie zapiętej
     i….pragnieniem zmięte prześcieradło.

Słucham właśnie tokfm. Mówi kobieta – jak mówi! – że właśnie uniknęła kolejnej w swoim życiu sesji zdjęciowej, podczas której sztab ludzi ją przygotuje, umaluje, ubierze w obce dla niej ubrania, w których ona będzie się źle czuła. A przecież człowiek, kobieta, może wyglądać dobrze na zdjęciu zrobionym tak po prostu, i bez komputera, w którym usuną jej wszystkie zmarszczki.
Ale w zasadzie to chcę powiedzieć – mówi, że przyjaźń jest tak samo ważna w życiu jak miłość. I że związek nieskonsumowany może pozostać czymś trwałym i pięknym na resztę życia. Ty znasz tę kobietę? Brzmi znajomo…

Jest wspaniale – to jest wspaniale, i proszę mi tu, panie, nie odgrywać melodramatu, bo na razie nie ma z czego, psiakość!

Nie idź już dzisiaj

Błogosławione zmęczenie opada na powieki, głaszcze po policzkach, ześlizguje się na pierś. Śnie! Przyjacielu spokojny.

Wędrowniczko nie idź już dzisiaj. Zerkam za siebie, tam ty – nic nie mówisz; nie mów.

Zaczęło padać

Długo się dochodzi do odkrycia, że oskarżamy się, karzemy, samosądzimy – za sporo rzeczy, które wcale nie są złe.

Z pozdrowieniami na nowy dzień! Jeszcze jeden 🙂

(o, zaczęło padać)

Jestem szczęśliwy

Jestem szczęśliwym człowiekiem. Wokół kochający mnie ludzie. Nawet kiedy boli, kiedy muszę po prostu przetrwać dzień, to kiedy spoglądam wstecz, to widzę pasmo szczęścia. Urodziłem się pod kilkoma szczęśliwymi gwiazdami. Moje marzenia się spełniają. Żyje ze wspaniałym człowiekiem, mam wspaniałe dzieci, znajdują się ludzie, którzy chcą ze mną rozmawiać i być – tak po prostu, bez oczekiwania że będę wyświadczał im przysługi.

Jak to możliwe?

Może niewiele się spodziewam. Może wszędzie wietrzę katastrofę, a skoro nie nadchodzi, to już jest pięknie? Nie wiem. Kiedyś próbowałem to tłumaczyć, dziś już się poddałem. Ot, zjawisko.

Na zdrowy rozum – jestem nienormalny.

Na czym polega

Doszło do tego, że nie jestem w stanie Ci opowiedzieć wszystkiego, co chciałbym – co przeczytałem, co w związku z tym przeżywam, o wszystkich moich odkryciach, podróżach w nowe rejony intelektualne i emocjonalne. A gdybym nawet znalazł na to czas, to i tak byłby to dopiero początek. Żyjemy tak blisko siebie, a pomimo tego – jak w oddzielnych mydlanych bańkach. Płynących w powietrzu poprzez codzienność, i zderzających się, a wtedy na krótko jesteśmy w stanie zetknąć się ledwo dłońmi…

Życie z kimś… polega więc na czymś innym… Może: widzieć, nie patrząc, czuć – nie dotykając… Wierzyć, ufać – przez przestrzeń i czas…

Nie-przypadek

W dość zwykłym momencie życia pojawia się, powoli a jednak niespodziewanie, ktoś, kto swoją osobą idealnie odpowiada na niedawne doświadczenia, pytania, rozczarowania, rezygnacje. Podsuwa mi dokładnie to, czego potrzebowałem, a czego nie podejrzewałem, że potrzebuję. Podsuwa mi – temu kapryśnemu malkontentowi, leniwemu marzycielowi – w taki sposób, że nie tylko akceptuję, ale wciągam się i sam proszę o więcej. Zresztą, tylko ten sposób jest na mnie skuteczny.

A właśnie, skąd on o tym wie? Najwyraźniej wie dużo… Skąd? Czy to moja kolejna szczęśliwa gwiazda? Jasnowidz? Przenikliwy obserwator? Anioł…? Posłaniec Mędrców ze Wschodu? Może agent, śledczy, psycholog eksperymentujący, ukryta kamera? Moje podejrzliwe spojrzenie nie trafia. Na euforię zaczynam być za stary, na obawę – niestety jeszcze nie. To jak przypadek – nie-przypadek z Traktatu… Myśliwskiego, zdarzenie bez znaczenia i bez związku, a mające ogromne znaczenie i związek.

Rzeczywistości jest niepoznawalna. Zaskoczony bezradny. Ta postawa zwalnia mnie od mozołu stawiania pytań, dociekania, wyjaśniania. Niech pozostanie moja cisza. Nawet nie wiem, czy to, co teraz czytam, co odkrywam, będzie dla mnie jakimś wymiernym zyskiem. Idę za nieśmiałym, ale nie pozostawiającym wielkiego wyboru, głosem z wewnątrz.