Lubię fotografować

Byłem dziś na rumuńskim weselu. Żałuję, że choć przez chwilę nie było choćby najmniejszego tradycyjnego rumuńskiego zespołu muzycznego. Choćby cyja, bębenek i klarnet albo skrzypce – wywijające w piekielnym tempie zawijasy. Była muzyka z… komputera.

Obsługa sali weselnej, donosząca posiłki, napoje, miała w uszach słuchawki krótkofalówek. A kiedy komuś za dużo nakruszyło się chleba na stole, sprzątano okruszki przenośnymi odkurzaczami kuchennymi na baterie.

Ale nie o tym. Robiłem zdjęcia, nie jakieś "twórcze". Po prostu dokumentacja, starałem się dobrze skadrować i, co ważniejsze, chwytać momenty szczęścia.

Angażuję się emocjonalnie. Lubię przeżywać z ludźmi ich emocje. Są takie momenty, kiedy prawie wszystkich z 170 zaproszonych gości przeszywa to samo uczucie – na 2-3 sekundy. Kiedy to czujesz, to wiesz, że wtedy trzeba nacisnąć spust. Poczujesz, że to nadchodzi. Ale musisz się przejąć tym, co się dzieje, przeżyć te chwile razem z nimi. Kiedy składano życzenia młodej parze, wynajęty fotograf gawędził sobie na boku z operatorem kamery. A przecież tyle dobrych emocji jest w tych życzeniach, staraczyłoby na parę miesięcy, na lata może. Trzeba je tylko utrwalić, przynajmniej sfotografować. Przecież to jasne, że te momenty będą wspominać na zdjęciach najbardziej, a nie wypacykowane, wysztywnione zdjęcia typu "cheese".

Ale angażowanie się męczy. Po takim weselu zaangażowany fotograf pada z nóg. Czy nie lepiej dać sobie spokój, przecież np. każde wesele to i tak sztampa – te same ujęcia, momenty. Wejście do kościoła, błogosławieństwo… na weselu – przywitanie chlebem i solą, pierwszy taniec, tort, rzucanie wianka. Byle znaleźć i powielać ujęcia, które ludzie "biorą", to wszystko…

Czy ktoś potrzebuje fotografa, który się naprawdę angażuje? Czy ktoś doceni zdjęcia, które niekoniecznie wyglądają jak te z żurnali, czy ktoś będzie chciał za nie w zapłacić choć w przyblieniu tyle, co za sztampę, choć powstały większym wysiłkiem?

Normalność w nienormalności

Ostatnie cztery dni – spędzone w instytucie pediatrii w krakowskim Prokocimiu, na oddziale kardiologii. Najkrócej mógłbym je określić słowami: normalność w nienormalności…

Nienormalność – ponieważ to jest miejsce, którego każdy rodzic chciałby uniknąć. To noworodki, niemowlaki, dzieci 2, 3, 4… itd. -letnie, z bliznami na mostkach. Dzięki tym bliznom żyją, śmieją się, chodzą, biegają. Nie zdają sobie sprawy, że w ich życiu jest coś niezwykłego, nieprzeciętnego. Zachowują się i czują normalnie, choć cała sytuacja ich życia nie jest normalna – to znaczy – nie jest przeciętna i zwykła, jak u większości dzieci i ich rodziców.

"Przybij piątkę" – tak doktor Zbigniew wita kolejnego malca, który wchodzi do jego gabinetu. Dzieciak za chwilę dostanie zabawkę do ręki, a doktor przyłoży głowicę ultrasonografu do jego piersi, tuż obok blizny. Jedni mali pacjenci są spokojni, usypiają podczas badania, inni – wpadają w rozpacz na sam widok lekarskiego fartucha. Jak wszystkie inne dzieci. Nic niezwykłego. Normalność.

Nienormalność – bo gra toczy się o najwyższą stawkę. To już nawet nie łzy matki, która zza przeszklonej ściany patrzy na bezimienne jeszcze swoje dziecko, i na drgające echo jego serca na komputerowym ekranie. Nienormalność, która w końcu musi stać się normalnością, aby można było dalej żyć, funkcjonować, i walczyć o przyszłość.

Na oddziale dziecięcej kardiologii kolejny dzień. To znów badania USG trwające kilkadziesiąt minut, karmienie noworodków, ważenie pampersów… O, dziś jest inaczej – przyszedł pan Włodek zagipsować i pomalować fragmenty parapetów i stropu. Dwoje dzieci opuściło oddział, jedno przybyło. Normalność w nienormalności.


„Bezbarwni” ludzie

Zastanawiam się nad tym jak to się dzieje, że niektórzy ludzie wyglądają zupełnie niepozornie. Nie przyciągają uwagi otoczenia, są jakby "przezroczyści", o "bezbarwnych" oczach, nie zwracającej uwagi twarzy. Dzieci czy dorośli – wiek nie ma znaczenia. Są dzieci, które przyciągają wyrazistością spojrzenia, twarzą wysyłającą pewne sygnały. Są inne, które wydają się nie promieniować niczego. Jak się ma ten wygląd do ich życia wewnętrznego, emocjonalnego…? Hipoteza robocza – wygląd nie świadczy o życiu wewnętrznym.

Ciekawe, gdyby zrobić serię zdjęć takim "bezbarwnym" z wyglądu ludziom. Wydaje się to zaprzeczeniem potocznego sensu fotografowania, bo przecież "zdjęcie powinno wyrażać coś". Ale gdyby znaleźć ludzi, którzy nie wyrażają niczego, albo wyrażają minimalne minimum. Wydaje mi się to ciekawym eksperymentem fotograficzno-psychologicznym. Wziąć tych "najzwyklejszych", ale czy rzeczywiście z niczym nie wyróżniającym się wnętrzem…?

Mechanizmy działające w ludzkich duszach są dla mnie fascynujące. Chyba nie mógłbym ich pomijać podczas fotografowania.

Znów wystawa

Po piątkowym wernisażu, w poniedziałek, otwarcie kolejnej wystawy. Brzmi to nieprawdopodobnie. Udało się dzięki temu, że "Sen o moim miasteczku" był gotowy od dwóch miesięcy, a "Teatralne opowieści" były kontynuacją mojej pierwszej wystawy.

Cóż więcej pisać… Wystawa to dowód wysiłku, pracy włożonej w zgłębienie tematu. Tworzenie zestawu zdjęć to poszukiwanie nowych terenów i przygoda. Zaś sam wernisaż to pretekst do spotkania się w gronie przyjaciół, poznania nowych twarzy.

Wystawę będzie można zobaczyć przez całe wakacje w Klubie Aktora "Loża", Kraków, Rynek Główny 41, w godz. 9 – 24.

Był wernisaż

Napisane wczoraj.

Wróciłem przed chwilą z wernisażu. Czuję delikatny spokój, to ciekawe "zatrzymanie w sobie", jak zwykle po osiągnięciu czegoś nowego, po kroku naprzód dokonanym z nagrodzonym wreszcie wysiłkiem. Najciekawsze są dla mnie jednak rozmowy z ludźmi, którzy przyszli, oddając część
swojego czasu. Patrzenie na nich, kiedy formułują myśli, przypominają sobie coś, kiedy słuchają. Ten kontakt, ciepły, serdeczny, otwarty. Chyba to mnie najbardziej cieszy. I choć dzisiaj nie wypadało mi robić zdjęć, to miałem ochotę złapać za aparat i nie tracić tych drgień twarzy, spojrzeń, uśmiechów.


fot. Ioana Kubic

Fotografowanie właśnie ludzi jest fascynującym zajęciem.
Tak naprawdę aparat fotograficzny jest pretekstem do tego, aby kogoś
poznać, zafascynować się nim, i w efekcie wykraść mu część jego samego, czasem nawet tę
część, z której nie bardzo zdaje sobie sprawy. Słowem – to odkrywanie
innych.

Nokaut – zdjęcia

Zgodnie z wczorajszą obietnicą załączam kilka zdjęć.


Dłonie – motyle ciemności
(szkoda, że nie możecie usłyszeć muzyki)


Wirujące róże


Linoskoczek


Bajka o smoku


O złotej rybce


Za kulisami

Pola

Tuż po wyjeździe moich dziewczyn wybrałem się w… pola. Słońce akurat zmierzało ku horyzontowi, a jak wiadomo, jest to pora sprzyjająca fotografowaniu pofalowanych pejzaży. Poniżej – załączam dwa zdjęcia. Trzeba kliknąć na miniatury, otworzą się w większych rozmiarach.

Najbardziej niesamowite jest to, że te widoki są nie dalej jak 10 kilometrów od mojego domu, rozpościerają się wzdłuż trasy, którą codziennie pokonuję dwukrotnie. Wystarczy zboczyć jakieś 2-3 kilometry. Takie odkrycia bardzo mnie cieszą. A z samym fotografowaniem wiąże się fakt, że oświetlenie zachodzącym słońcem zmienia się prawie z minuty na minutę. Można obserwować krajobraz prawie w takim tempie, jak wiadomości teleekspresu – a wszystko w lekkim, przychodzącym z daleka wietrze.

Otworzyłem wystawę…!

Udało się. Dzisiaj w południe zawisły zdjęcia. Zapaliły się lampki podświetlające panele. Przyszli goście. Goście są duszą takiej imprezy, ich obecność składa się z pojedynczych cegiełek. Każda z nich stanęła przed wyborem i podjęła decyzję – przyjdę. Dziękuję Wam, moi goście.

Dziękuję Alinie – za bezkompromisowe "tak trzeba" dla moich starań, za nazywanie oczywistymi rzeczy, które dla mnie wydają się nieosiągalne, za uśmiech i inspirujące energią piękno.

Dziękuję Włodkowi – za jego martwienie się moimi problemami, za niespodziewane godziny wieczorem przy skręcaniu lampek, za intentsywną obecność.

Dziękuję Marcinowi, Henrykowi, Marcie – za zmaganie się z papierami i cyferkami, za dobre uczucia. Dziękuję Małgorzacie – za jej bezstronny konkret i pomoc. Edziowi i Markowi – za ślusarski geniusz, cierpliwość i pozytywne myślenie. Dziękuję Robertowi. Dziękuję wszystkim, którzy pomogli.

Tak sprawdza się twierdzenie, że sami znaczymy tyle, na ile inni ludzie chętni są nam pomóc.

Otwieram wystawę!

Kasiu – z podwładną lepiej. Można było albo się zaraz pożegnać, albo zacząć wszystko od początku. Wybraliśmy to drugie… 🙂

Klamka zapadła, wici poszły w świat. Teraz albo gilotyna, albo tron. Niesamowicie ciekawe jest to, że tak wiele z momentów, które później najbardziej się wspomina, jest dramatycznych, trudnych – wtedy, kiedy się je przeżywa

Kobieta, gdy rodzi, doznaje smutku, bo przyszła jej godzina. Gdy jednak urodzi dziecię, już nie pamięta o bólu z powodu radości, że się człowiek narodził na świat


Zapraszam na otwarcie wystawy moich fotografii teatralnych

Teatr mój widzę…


Otwarcie nastąpi w środę,
11
kwietnia, o godzinie 18:30,
w Krakowie na ul. Sarego 7 (przecznica św.
Gertrudy).

Przez te fotografię próbuję uchwycić coś z nastroju teatru, w którym pracuję od kilku lat. Nastrój ten jest nieuchwytny dla kogoś, kto go nie zna, ale otacza i zatapia w sobie tych, których dusza rezonuje z jego drganiami. Niezauważalnie – wciąga. Trudno czasem w nim żyć, czasem czekam na koniec sezonu i półtora miesiąca przerwy. A jednak potem powracam z pewną nostalgią, patrząc na zakryte pokrowcem fotele i kulisy odarte z kotar. Za kilka dni znów zapełniają się teatralnymi gestami, krokami, słowami. Wciągają – niezauważalnie – znowu.

Dwie uśmiechnięte kobiety

(Kasiask – jestem zobowiązany odpowiedzieć 🙂 Zdrowie już lepiej, dziękuję!)

Uwielbiam tę chwilę, kiedy coś powstaje, przy czym mam udział. Ale to "coś" musi mieć element tworzenia – zaistnienia czegoś, czego jeszcze we mnie nie istniało. Czyli – odkrywanie, czegoś, z czego jeszcze nie zdałem sobie sprawy.

Przeglądam zdjęcia z mojego rodzinnego miasteczka. Składam zestaw zdjęć na wystawę. Od kilku godzin przeglądam, obrabiam, dobieram i wyrzucam. I wśród tych zdjęć trafiłem na to poniżej. Strzelone "z biodra", bez kadrowania, cyzelowania. Teraz wprowadziło mnie w tak dobry nastój. Jakże niewielu ludzi na ulicy jest uśmiechniętych…