Na uboczu

Jak różne światy mogą istnieć niedaleko od siebie…

Dwa dni, spędzone tam, gdzie kończy się droga, w Beskidzie Wyspowym, gdzie urodził się i dorastał młody chłopak. Był najmłodszy w wielodzietnej rodzinie i rodzice wiązali z nim nadzieje, że pozostanie na gospodarce. Nie został. Przeszedł do innego świata, który dla jego rodziców był niedostępny. Dlaczego niedostępny? Może dlatego, że nie chcieli, nie wyobrażali sobie, że mogą do innego przejść. Może dlatego, że w swoim życiu i tak wyszli już z jednego świata, choćby wtedy, kiedy uczyli się czytać, jako dorośli, a za elementarz posłużyła im księga, którą pokochali – Pismo Święte.

Młody chłopak nie został na gospodarce, a gospodarki dzisiaj nie ma. Tam, w górze, pozostała wegetacja w czymś, co dziś można określić, bez większego błędu, słowem skansen . Życie z rolnictwa, o ile ma być życiem określanym przez ludzi jako godne, wygląda dziś zupełnie inaczej. Zresztą w tej wsi życie zawsze ocierało się o wegetację, było to zmaganie z siłami natury, kamienistą ziemią, nachylonymi ostro stokami pól, brakiem zaopatrzenia, nawet zwykłego sklepu. Dziś sąsiedzi jeżdżą samochodami, lecz jeszcze dwadzieścia lat temu byli skazani na pieszą wędrówkę.

W chałupie niewiele się zmieniło. Tyle, że boazeria, którą wykonano trzydzieści lat temu, nie jest już atrakcyjna, podobnie jak wybudowany w pokoju gościnnym kominek. Nie ma już wychodka, ubikacji na zewnątrz, podobnie jak nie ma gnojowiska, nad którym stał wychodek. W pomieszczeniu obok, które było drewutnią, ustawiono muszlę klozetową, kabinę prysznica oraz zawieszono na drewnianej ścianie umywalkę. Ściany to grube bale z drzew, uszczelnione zwartą, krótko ciętą słomą. Nie tłumi ona dźwięków, z łatwością słuchać głośniejszą rozmowę po drugiej stronie.

Nad wejściem, nad drzwiami z szybą, namalowano białą farbą numer domu: 302. Ten numer wpisywał potem młody chłopak na pocztówkach, gdy już przestał być bardzo młody i się ożenił, i zamieszkał w innym domu, sto kilometrów stąd. Kartki przychodziły właśnie tu, do matki, gdy ojciec już nie żył. Chłopak przyjeżdżał ją odwiedzać, pisał do niej listy, potem przyjeżdżał z rodziną, gdy urodził mu się syn, i drugi. Zostawiali samochód o dwie góry stąd i szli pół godziny, czterdzieści minut.

Matka nie chciała stąd odchodzić. W końcu tu umarła. Stąd wyruszył pogrzeb, w strugach deszczu, z trumną na wozie, które ciągnęły dwa konie pożyczone od sąsiada. Na stromiźnie, gdzie oślizła gleba, przytrzymano wóz, tam droga schodziła ostro w dół, w stronę lasu, do potoku. Cmentarz jest kilka kilometrów dalej, gdy droga wywinie się w końcu spomiędzy domostw, dotrze do rzeki i przekroczy ją długim mostem. Cmentarz kiedyś patrzył z góry na krajową szosę, ale od kiedy wybudowano autostradę, i on jest na uboczu.

Pcim, pejzaż, fot. Piotr Kubic

Deszcz pada dziś w nocy

Rozpadało się po burzy, która przeszła przed północą. Intensywnemu szmerowi towarzyszy ujadanie niedużego pieska. Nie wiadomo, do kogo należy ten pies i kto powinien go uspokoić, a wokół jest trzech sąsiadów. Brzmi to dramatycznie, tak jak dramatyczny był początek burzy, gdy w ciemności i ciszy nagle uderzył wiatr. Poruszył wysoką, rozłożystą brzozą.

Gdy szemrze deszcz, lecz nie ot tak sobie, gdy szemrze natarczywie i zdecydowanie, w środku nocy, można odnieść wrażenie, że chmury, przyroda, czekały na ten moment, na noc, podczas której ustaną ludzkie działania, miasteczko pogrąży się w spokoju i bezruchu. Wtedy one zaczną swój spektakl, którego nikt nie musi oglądać ani słuchać. Tylko przypadkowo, tacy jak ten, spóźnieni ludzie, którzy wypadli z rytmu czasu i nie mogą do niego powrócić.

Deszcz nocą, fot. Piotr Kubic

Ostatnia noc

Hotel usypia powoli pod jasnym światłem księżyca, który wspina się właśnie na przeciwległą górę. Nikt już nie rozmawia na balkonach, ciągnących się wzdłuż długiej, liczącej ponad sto metrów, wklęsłej ściany zewnętrznej. Jeszcze czasem dochodzą nagłe dźwięki spłuczek lub zatrzaskiwanych gdzieś drzwi. I ludzkie głosy, chyba z góry, może dlatego z góry, bo dolne piętra hotelu są pogrążone w połowie w stromym, górskim stoku, który tłumi dźwięki.

Dobiegło końca dziesięć dni, jutro wyjazd. Kto inny będzie snuł się korytarzami. Może ktoś zajmie te same sale konferencyjne. Ale raczej nie będzie w nich śpiewał. Niepotrzebna stanie się sieć kabli, założona na ten tydzień, oplatająca trzy większe sale, prowadząca do rzutników i głośników. Sale czwarta i piąta służyły dzieciom i młodzieży, były tam zajęcia plastyczne, muzyczne i zabawy. W szóstej, będącej kiedy indziej barem, stworzono tymczasowe biuro, stanęły w nim komputery, a kontuar z kranem do nalewania piwa zamieniono na biurko księgowej i kasjerki.

Skąd się bierze czar miejsc, które potem dręczą dobrymi wspomnieniami?

Człowiek przywykły już do ustalonego porządku dnia, do kierowania nim według własnego uznania, został wrzucony w środek tłumu żyjącego życiem grupy. Cóż z tego, że tylko na kilka dni. Nie zdążył wśród nich się odnaleźć, do nich przyzwyczaić, a już się skończyły. Wpadł w inny porządek, raczej pomiędzy setki twarzy, pełnych zainteresowania, uśmiechniętych w jego stronę, gotowych odpowiedzieć na gest, lub które same wychodzą naprzeciw. Człowiek ten łatwiej mógłby znieść nieprzerwany potok ludzi, gdyby byli mu obojętni. Lecz nie są. Dopada go więc fala, której nawet nie próbuje powstrzymać, chce tylko trochę się przed nią schronić, zasłonić spokojem. Szczęścia można mieć zbyt wiele. Zbyt wiele szczęścia męczy, czasem bardzo. Szczęście trzeba umieć znieść, podobnie jak nieszczęście, brak pomyślności, kłopoty. Ze szczęściem trzeba sobie umieć radzić, w przeciwnym razie pochłonie nas całkowicie, ubezwłasnowolni, i sprawi, że będziemy zdani na jego łaskę. A to raczej nie kończy się dobrze.

To ostatnia noc i jutro na korytarzach, w salach, głuchym dźwiękiem odezwie się pustka. Zaglądając do jednej z nich zobaczymy tylko krzesła ustawione w równych rzędach, martwe, obce, choć te same, co wczoraj. Ściany nie odbiją gwaru głosów, tablice pozbawione zostaną nieaktualnych ogłoszeń – planów dnia, zawiadomień o próbach i tematach spotkań. I choć trudno było się odnaleźć wśród setek ludzi, to nie łatwiej znieść tę martwotę. Najlepiej nie zaglądać w żadne z tych miejsc, uciec z samego rana, zapakować samochód, oddać klucz na recepcji i nie myśląc na razie wiele, odjechać, tą samą drogą, którą przybyliśmy.

Wzmacniacze

Poradnia M

Ojciec został sam w domu.
Nie sam, tylko z dwójką dzieci.
Nie z dwójką dzieci, ale z trójką. To trzecie dziecko on sam wymyślił.

„Wymyślił” – to może być różnie zrozumiane, zaznaczmy więc wyraźnie, że ojciec zaproponował swoim dzieciom, by zajrzały do sąsiadów, bo, zdaje się, przyjechała tam na wakacje dziewczynka. Dziewczynka jest w wieku jego własnych dzieci, więc mogłaby stanowić atrakcję na tyle silną, że konkurowałaby z filmem (bajką), którego dzieci zaczęły się domagać już przed śniadaniem. W ten sposób świadomy swojej misji ojciec próbuje odwrócić zainteresowanie od mediów, skierować na żywego człowieka, co z pewnością dzieciom się przyda w ich przyszłym życiu. 

Co więcej, dziewczynka ta nie jest po prostu wakacyjną sąsiadką lecz kuzynką. Jej siostra ma dopiero siedem miesięcy, co nie jest bez znaczenia. Matka siedmiomiesięcznego dziecka z pewnością będzie wdzięczna i trochę odetchnie, mając pod opieką jedno, a nie dwoje dzieci. W ten sposób ojciec przyczyni się do wzbudzenia pozytywnych emocji, a tym samym zacieśniania relacji z bliższą i dalszą rodziną. Bliższą – ponieważ jego własne dzieci też będą mu wdzięczne za ten pomysł.

Ojciec może być też wdzięczny sam sobie, bo trójka dzieci zajmie się sobą o wiele lepiej, niż dwójka. Musi tylko dać im coś na śniadanie, co udało się już z sukcesem, oraz pilnować, aby dzieci bałaganiły w jednym pokoju, nie w kuchni, przedpokoju, łazience, ubikacji i innych miejscach, do których z łatwością mogłyby dotrzeć.

Mając chwilę spokoju ojciec zajmie się domowymi porządkami, które zleciła mu (w zasadzie – poprosiła) wychodząca do pracy matka (jego żona), a które szczęśliwie mogą mu przypaść z tego względu, że to właśnie on ma teraz urlop.

Podczas ogarniania i opanowywania sytuacji zadzwonił telefon stacjonarny. Ponieważ jest właśnie środek tygodnia, w dodatku środek dnia, ojciec telefonu nie odbiera, bo wie, że wszyscy, którzy chcieliby coś od niego, zawsze dzwonią na komórkę. Jest po prostu pewien, że dzwoni ktoś z propozycją jakiegoś nowego sposobu leczenia, prezentacji świetnych garnków, koców, odkurzaczy i tym podobnych atrakcji, którym on nie będzie zainteresowany. A jednak, przechodząc między kuchnią a łazienką pełną brudnych ubrań, sięgnął po słuchawkę i powiedział:

– Piotr K…., słucham.
– …… eeee…. Czy to Poradnia K?

„Nie, to Poradnia M” – przemknęła mu odpowiedź, ale tylko w myśli. I odkładając słuchawkę pomyślał, że gdyby jej nie odebrał, to biedna kobieta próbowałaby jeszcze wiele razy, z nadzieją, lecz niestety, ma się rozumieć, bezskutecznie. „Jakie to proste” pomyślał „odbierając telefon można zrobić jeszcze jeden dobry uczynek”.

W tramwaju

Rondo Grzegórzeckie w Krakowie i ten widok, gdy jednym okiem można sięgnąć przez uchylone okno, a drugim – do wnętrza. Jest gorąco, nie ma klimatyzacji, okna rozsunięte szeroko, wywietrzniki dachowe podniesione. Niewielu pasażerów, to nie godziny szczytu. Jest leniwie.

Prawie tak samo, jak dwadzieścia lat temu, jeżdżą jeszcze te same tramwaje. Rondo już przebudowane, tory wymieniano kilkukrotnie, wozy nie kołyszą się tak, nie hałasują przy większej prędkości i nie stukają na połączeniach szyn. Czy jeszcze? Są o wiele czystsze. Pasażerowie noszą przyjemniejsze dla oka ubrania, są też mniej ponurzy i zamknięci w sobie. O wiele przyjemniejszy panuje tu zapach. Czy ceny biletów są wyższe w stosunku do zarobków? Trudno powiedzieć. Ale teraz jest ich wiele wariantów, a prawie w każdym tramwaju jest automat biletowy. Kultura kontrolerów chyba też się poprawiła. Tramwaje jeżdżą o wiele dłużej, więc nawet przed 23:00 można jeszcze jakiś złapać.

Tramwajarze ubrani tak, że nie przynoszą firmie ujmy. I nawet mile brzmią odtwarzane automatycznie głosy „proszę odsunąć się od drzwi”, gdy zajdzie potrzeba. Ale to w tych nowszych, bo w starych drzwi się po prostu zamykają, bez względu na to, czy między nimi ktoś lub coś się znajduje.

Niemożność bycia z…

Gdybym napisał tu jeden tekst do wszystkich, z którymi zalegam spotkania i rozmowy, że żałuję, że się z Wami nie spotykam i nie rozmawiam, to nie zdziwiłbym się, gdyby powstała w Was myśli, żeby po prostu dać mi w twarz.

Istota kontaktu polega na tym, że jest tylko jeden, niepowtarzalny. Każdy z nich wymaga wyłączności, oddzielnego miejsca w czasie, przestrzeni, a tak naprawdę – w mózgu. Dlatego sam nie czytam, nawet nie otwieram życzeń świątecznych, kiedy jest oczywiste, że zostały rozesłane grupowo, „do wielu”. Skoro więc sam tego nie akceptuję, to czy mam prawo oczekiwać, że inni będą?

Co więc mogę zrobić? Ograniczyć liczbę ludzi, z którymi utrzymuję kontakt, bo jakoś się z nimi rozumiem? Ograniczyć do tych, z którymi rozumiem się najlepiej i czuję najbliżej? Ale czy nie będzie to prosty egoizm? Inne rozwiązanie to robić tyle, ile mogę, i mieć nadzieję, że inni jakoś to zrozumieją i zniosą. W praktyce czuję się bezradny i patrzę tylko, co z tego wynika…

Dziecięca fascynacja

…nie musi być tylko dziecięca. Mogłaby zostać i na dłużej. Niektórym się udaje ją zatrzymać. Nawet kosztem narażania się na werdykt niedojrzałości, szczególnie, gdy niesłuszny.

Centrum Nauki Kopernik, Warszawa, fot. Piotr Kubic

Sara i Beniamin w Centrum Nauki Kopernik, Warszawa.

Drodzy Czytelnicy

(o ile jacyś tutaj są, a ze statystyk wynika, że jacyś się ostali)

Z trudnością przychodzi mi ostatnio pisanie. Na nic zdają się zachęty oraz opinie innych, że nieźle piszę i powinienem pisać. Jeśli miałbym pisać, powinienem to robić codziennie, sumiennie, bez względu na to, czy świeci słońce, pada deszcz czy śnieg. Czy przyszli akurat goście, albo czy jest do zrobienia jakaś fucha, która polepszy nasz byt rodzinny. Ale nie piszę codziennie. Tak, jak nie robię codziennie innych rzeczy, do których, jak się zdaje, mam większe lub mniejsze zdolności. Zresztą nie mam przekonania, że to ma sens, bo wszystko już zostało napisane, powiedziane, sfotografowane, namalowane i skomponowane.

Teraz widzę już dość wyraźnie, co to znaczy, że talent to nie wszystko (zdanie, które słyszałem od młodości). Wymagana jest wręcz mania, czyli pewna predyspozycja psychiczna, nazwijmy to tak, zajmowania się jedną rzeczą bez względu na okoliczności życia. Mówić prościej – żeby czegoś dokonać, należy mieć na tym punkcie fioła, a jednocześnie nie zawracać sobie głowy, żeby być dobrym mężem, ojcem czy przyjacielem. Nie można wszystkiego robić dobrze i żeby zrobić jedną rzecz fantastycznie trzeba wiele innych rzeczy zrobić po łebkach albo nie zrobić w ogóle. Czasem zdaje mi się, że wszystko robię po łebkach, a to przerażające, podobnie jak kolejne umykające terminy, w których chciałbym się z wieloma z Was spotkać, na które czekacie i ja też przecież czekam…

Tak więc aby jutro zająć się dziećmi oraz zdążyć do pracy (a jedno i drugie szczęśliwie nieszczęśliwie lubię), już teraz powinienem się położyć (już i tak za późno). Zostawiam Was ze zdjęciem zrobionym dziś telefonem komórkowym (w ramach poszukiwania zdjęć do scenografii kolejnej premiery teatralnej) i opublikowanym w aplikacji Instagram, którą używa ponad jedenaście milionów użytkowników na całym świecie. Sam słup na tym zdjęciu nie jest piękny, powiem wprost – wygląda paskudnie. Ale już odchodząca od niego pajęczyna kabli na tle nieba ma w sobie coś z wolności i nieskończonej wędrówki. To zdjęcie to mieszanina nieładnej codzienności i odlotowej jej interpretacji. Marzenia i wyobraźnia mogą zinterpretować najzwyklejsze badziewie i uczynić z niej przedsionek kosmosu.

Od tego jesteśmy, my, ludzie… To właśnie mamy robić – nadawać sens badziewiu.

 

Korwin i burza piaskowa na Marsie

Na dobranoc oglądnęliśmy, dzieci i ja, film, opowiadający o badaniach naukowych Marsa.

W miarę prowadzonych badań dowiadujemy się coraz więcej. A wtedy wiedza sprzed dziesięciu, dwudziestu, pięćdziesięciu, stu i tak dalej lat wydaje się anachroniczna. Lecz przecież po nas przyjdą następni, a osiągnięcia, które dziś uważamy za rewolucyjne, staną się tylko drobnym etapem. Niezmienne pozostaje jedno – tajemnica pierwotnej przyczyny, tajemnica sensu, tajemnica celu, do którego zmierzamy, o ile taki istnieje.

Ten skromy film pokazuje niewielki wycinek trudu człowieka, zmierzającego do poznania świata, do którego trafiliśmy, którego jesteśmy częścią. Żyjemy w epoce, w której tysiące laboratoriów i pewnie setki tysięcy naukowców badają świat na różnych odcinkach. Te badania nie mają końca i wcale nie doprowadzają do jakiegoś ostatecznego wniosku. To jest zastanawiające, niesamowite, a nawet porażające. Im więcej próbujemy poznać, tym bardziej zdajemy sobie sprawę, że stoimy przed jakiś ogromem, z którego udało się uszczknąć, poznać, dopiero malutki kawałek.

Ale zdać sobie z tego sprawę mogą ci, którym dane było zyskać jako takie wykształcenie i mają jeszcze na tyle wolnego czasu oraz rzadkiej pasji, żeby się nad tym zastanawiać. Cała reszta pędzi jak w bezmyślnym stadzie, dążąc do polepszenia sobie warunków materialnych i do tego, żeby moje było na wierzchu.

Zresztą to polepszanie również nie ma końca. Mając mało marzymy o tym, żeby mieć więcej. Kiedy mamy trochę więcej to okazuje się, że dopiero zaczynamy sobie zdawać sprawę z tego, ile można by jeszcze zdobyć. W tym dążeniu do posiadania coraz więcej i polepszania sobie bytu można się jednak zatrzymać i to jest jedyny ratunek. Można przecież zdać sobie sprawę, że to na dłuższą metę nie ma sensu, oraz jakimś sposobem zdystansować się do tego, co nakazują nasze prymitywne odruchy.

A w telewizji, radiu i internecie minął właśnie temat kolejnych wyborów. Przy tym – dywagacji, dlaczego Korwin zdobył tyle głosów. W tym czasie na Marsie – spokój. Przechodzą kolejne burze piaskowe, zaś piasek do głównie tlenek żelaza, czyli pon naszemu, rdza. Czym wobec Marsa jest np. historia najstarszej ludzkiej cywilizacji w Chinach? Po pierwsze – jest bardzo krótka, jak mgnienie. Po drugie – w swojej krótkości jest niezmiernie bogata, bo obecność człowieka, z jego przemożną tendencją komplikowania świata, to sprawiła.

Mimo tego nasycenia, mimo ludzkich osiągnięć w konstruowaniu cywilizacji, z jej kulturą, mechanizmami społecznymi, my ludzie wydajemy się bardzo bezbronni. Jest w tym paradoks. Patrzę na polityków, kiedy wjeżdżam do Krakowa – zerkają na mnie ciągle z billboardów wyborczych. Jeden z nich to „ambasador sportu”, głupota jakaś kompletna. Zastanawia mnie, dlaczego my, synowie gwiazdy (bo powstaliśmy poprzez wybuch supernowej), zniżamy się do takiego prostactwa, śmieszności, idiotyzmu? Jesteśmy bezbronni wobec własnej głupoty, której pozbawione są zupełnie zwierzęta. Jakby wyposażenie nas w rozum i świadomość było wpierw krokiem wstecz i dopiero rozwinięcie tej świadomości mogło przynieść jakiś zysk. Ale rozwijanie świadomości przychodzi nam opornie. I to jest marność…

Rowerem wieczorem

Rowerzysta był dzisiaj widziany znów na osiedlu na pagórku, a potem na osiedlu w innej części miasta. Było już ciemno, włączył światła, które nawet świeciły. Dzięki temu, z pewnością, uniknął dyskusji z pasażerami radiowozu policyjnego, ściślej mówiąc – z jednym pasażerem oraz kierowcą.

Przejeżdżając koło szpitala pomyślał, że to szczęście, że teraz nie jest właśnie tam, w rozświetlonych salach, tylko pedałuje w ciemnościach. I nawet – to szczęście, że ma siłę pedałować, jak dawniej. I że jeszcze tam powróci, ale póki co, nie musi. Ten łańcuszek drobnych, niepozornych przemyśleń wprowadził go w dobry nastrój.

Jadąc przez miasteczko spotykał swoich nauczycieli, którzy na oko (i w mroku) wyglądali jak dawniej, lecz wtedy nie chodzili wieczorami, by utrzymać sprawność mięśni, elastyczność kręgosłupa oraz ciśnienie krwi i glikemię w normie. A dzisiaj chodzą. Miła odmiana, można powiedzieć, a poza tym – wszystko jak kiedyś.