Co na śniadanie?

Gdyby ktoś zapytał:

– Co najbardziej lubisz rano w sobotę?

Powiedziałbym:

– Zagotować czajnik pełen wody, potem zaparzyć pełniutki dzbanek herbaty, by przez resztę dnia już tylko pić……. pić………… i pić………..

Życie toczymy, a jak nie, to samo się

Zdarzyło się to, o czym pisałem wcześniej – udało mi się zaangażować mocniej w pracę twórczą, więc dla bloga tutaj nie pozostaje tyle inwencji, co dawniej. Poczucie zmęczenia oraz wrodzone poczucie osamotnienia (dopadające wbrew wszelkim) nie dokucza mi tak bardzo. Tak więc blog nie żyje już takim romantyzmem, jak kiedyś 😉 A historie bardziej polityczne i społeczne, zamieszczam w tym momencie tutaj: Patrzeć po prostu próbuję. Ostatni wpis  to Mongoł poszukiwany. To są kolejne wprawki, by z mojego pisania zrobić coś konkretniejszego, na jakiś temat.

Pracowałem dziś wieczorem na filmem, który tworzyliśmy na wakacyjnych warsztatach fotograficzno-plastyczno-filmowych. Powiem Wam, jak będzie skończony, i pewnie zamieszczę link 🙂

Dobranoc…..

Widok z okna

Widok z okna szpitala

To widok z okna przychodni i szpitala. Z oddziału wewnętrznego trzeba było przejść długim korytarzem całą kardiologię, by go zobaczyć. Nie byłoby w nim nic szczególnego, ot zwykłe zaplecze szpitala, gdyby nie to, że stał się on obiektem pożądania dla kogoś, kto nie mógł wyjść poza oddział. Dla kogoś, kto nie był pewien, czy jeśli wreszcie wyjdzie, to o własnych siłach.

Budynki na pierwszym i drugim planie, pochodzące z lat socjalizmu, choć nie urodziwe, jednak przypominają dzieciństwo: wiosenne przechadzki nowymi tropami, po lekcjach, kiedy zamiast iść do domu, uczeń włóczył się poznając miasteczko. Z tej włóczęgi najsilniejszy pozostał zapach ziemi, schnącej po śnie w zimowych śniegach.

Większą tęsknotę wzbudzał horyzont. Za pierwszą i drugą linią drzew rozpoczynają się pola. Tam po glebie ślizga się wiatr, rozpędza się za szeregiem zabudowań i hamuje dużo dalej, gdy dopada następnych.

To zdjęcie zrobiłem w piątek, odbierając wyniki. Inaczej się podchodzi do okienka mając w pamięci ostatnie wieści od przyjaciół, walczących o życie. Nim wezmę do ręki kartkę z cyferkami i kliszę z opisem, zdążę pomyśleć, że może i mnie przyjdzie przeczytać z niej fatalne wieści.

Ale jeszcze nie tym razem. Dziś to tylko niewielkie ślady po zapaleniu płuc. Antybiotyk kończę we wtorek.

Powrót

Powrót znaczony jest ilością bagaży, które trzeba wyjąć z samochodu i wnieść na pierwsze piętro. W ciszy, w ciemności podwórka, para ucieka z ust. W Polsce jest zimno. Chłód napotkaliśmy gdy zbliżaliśmy się do pasma Pienin od strony słowackiej.

Dom jest nie po to, aby w nim mieszkać, lecz by do niego wracać.

W Rumunii noce wypełniały mi sny o niejasnych podróżach, jakby tej podróży było mało. Pamiętam obrazy, jeden dość wyraźnie: po rozpadzie Związku Radzieckiego opuszczaliśmy jego teren, idąc na piechotę, z plecakami po równinie pokrytej rzadkim lasem. Oglądnąłem się za siebie i zobaczyłem wysoki płot z siatki, była to granica między dwiema byłymi republikami. Z jednej i drugiej strony pojawili się ludzie w wypłowiałych, starych panterkach, i z kałasznikowów zaczęli do siebie mierzyć. Pomyśleliśmy – ja i osoby obok mnie – że ludzie tam mieszkający po prostu tak mają, że muszą ze sobą walczyć, nawet jeśli stali się wolni.

Mój czteroletni syn, pod nieobecność swojej siostry, zaznajomił się z pewną dziewczyną. Dogadują się świetnie, choć ja nie zawsze ją rozumiem. To dlatego, że ona mówi lepiej po niemiecku, niż po polsku, mimo, że jest córką kuzyna, z którym się wychowałem pod jednym dachem. I stała się taka to kombinacja, o której kiedyś nigdy bym nie marzył, bo nawet nie wiedziałbym, po co – że nasz dom stanie się międzynarodowy.

Tak, znów zjawia pytanie: po co. Ale odpowiedź dziś wychynęła z ciemności i ciszy podwórka, właśnie tuż po powrocie. Brzmi: dlatego, że coś wewnątrz nas gna – w tę a nie inną stronę; i choć dziesiątki innych razy zadajemy sobie pytanie: czy tak trzeba, czy nie tak, to tym razem wątpliwości nie ma; ani pytania „po co”.

Lato w teatrze

Już drugi tydzień pracuję na warsztatach "Lato w teatrze". To dużo pracy, ale satysfakcjonującej, bo z młodymi ludźmi, którzy mają kilkanaście lat.

Tutaj możecie znaleźć zdjęcia z przedsięwzięcia: Lato w teatrze, Teatr Bagatela.

Zaś strona projektu jest tutaj: Lato z młodzieżą w Bagateli.

Poniżej – zdjęcie z wtorku, wycieczka z uczestnikami warsztatów w krakowskim oddziale Gazety Wyborczej.


Na zdjęciu – Krzysztof Karolczyk fotoedytor, w przeszłości fotoreporter GW, opowiada o pracy w redakcji.

Nie mam siły pisać więcej. Przede mną jeszcze dzisiaj porządny montaż wideo z warsztatów… Dzieci u nas w domu myją zęby, nie wiem, kiedy usną, żona pracuje nad tłumaczeniem. Kiedy się zabiorę za pracę…? A jutro co będzie – lepiej nie mówić….. 😉

– Wiesiu, Wiesiu ratuj! Gdzie jesteś?
Cisza. Wiesiek ma swoje problemy. A nuż nagle wychyli się zza drzwi i zacznie gderać? A toż mi przyszło do głowy wywoływać wilka z lasu.

To nie do mnie

Wspominam czasem dowcip, który usłyszałem od pewnego aktora, którego bardzo ciepło wspominam. Dowcip ten jest niekiedy jak lekki, chłodny powiew na moje rozgrzane czoło.

"To mnie nie dotyczy" – powiedział stary inspicjent pewnego teatru, gdy spostrzegł, że pies obgryza mu drewnianą nogę.

Rola inspicjenta (częściej: inspicjentki) polega na rozwiązywaniu wszelkich problemów organizacyjnych podczas prób i samego spektaklu. Jego (jej) wytrzymałość nerwowa musi przechodzić wszelkie wyobrażenie, szczególnie tuż przed premierą. Jak to robią najlepsi – to już ich tajemnica, a przecież siedzą w samym centrum kotła, tam, gdzie leje się najgorętszy ukrop, kłębią się tumany pary i już trudno odróżnić, co jest elementem histerii jednostkowej czy zbiorowej, co geniuszem, a co zwykłą bzdurą, którą nie warto się przejąć.

Stosuję podobną metodę, ona działa – gdy trzeba przeprowadzić trudną rozmowę, odpowiedzieć na niewygodny mail, odebrać telefon w najgorszym do tego momencie, zrobić coś, do czego nie mogę przekonać za nic własnego mózgu: mówię sobie – to nie do mnie, to nie o mnie, jestem tu w zastępstwie na chwilę, za kogoś innego; tak naprawdę to nie mnie dotyczy.

Nieskończone

Montuję scenę filmową – wrzucania Jonasza do wody. To fantastyczne, że dysponując zaledwie kilkoma ujęciami z nocnej szarpaniny, odgłosami stękań mężczyzn i tupotu ich nóg, oraz ledwo kilkoma efektami burzy i deszczu, można stworzyć całą symfonię burzy i katastrofy. Symfonię – w znaczeniu przebiegu napięcia, najróżniejszego kolorytu dźwięków, można opowiedzieć całą historię, ale nie wydarzeń, tylko ludzkiej duszy. Warunek jest jeden – należy wyzwolić się z dążenia do wiernego odtwarzania rzeczywistości.

Możliwości jest tyle, że boję się, bo czuję, że musiałbym się oddać tylko temu zajęciu. Że przy samej burzy grzebałbym się może i z tydzień, aż zrobiłbym z tego drobiazgową plecionkę. I tu dopada mnie kolejna obawa – czy to złożyło by się w jakiś sens, a jeśli już – czy ktoś by to dostrzegł, czy byłoby to zrozumiałe jeszcze dla kogoś? A jeśli nawet – to czy wywołane wrażenie byłoby warte włożonego wysiłku?

Artysta nie zastanawia się chyba nad tym, tylko po prostu robi to, co chce. Robi robi, a potem umiera.