Zapis o córce

Za krzakami, których nazwę trudno odszukać w pamięci, za płotem z betonu, otaczającym dawną kotłownię, jest na ścieżce mały przystanek. Roztacza się stamtąd widok na dolinkę i na pola. Na skraju wydeptanej ziemi i trawy leżała kartka.

 

Moja córka pomalowała pokój w połowie na biało, w połowie na czarno. Nie protestowałam, pomyślałam – niech zrobi eksperyment, najwyżej będziemy przemalowywać. Teraz czuję, że efekt jest trudny do opisania. Sufitem, skośnie, przebiega linia podziału. Przeciwległe ściany są w różnych kolorach, czarne sąsiadują ze sobą, podobnie białe. Na białej ścianie jest wyjście na balkon, zajmujące prawie całą szerokość pokoju.

Bo to klitka jest.

Wejście natomiast – z drugiej strony, w bocznej ścianie. Wchodząc widzi się tylko dwie czarne płaszczyzny, które sprawiają… jednak okropne, niestety przerażające wrażenie… pustki. Że tam nic nie ma, że nawet nie można się oprzeć, bo ręka nie napotka oporu i całe ciało spadnie w bezdenną, nieograniczoną przepaść, jak w zapomnienie, niebyt, nicość. Ale już po wejściu i zwróceniu się w lewo dostrzega się białą ścianę, a na jej końcu – jasne wyjście na balkon.

Tam, na bieli – nastrzyknięte, nakropione, natrząśnięte – różnokolorowe, wesołe nacieki, kropki, mazy, zatarcia… Jak drobne nitki, liany, których można się złapać, by nie spaść w czerń. 

To jest mocne.

To krawędź, rozłam, grań, ostrze, rozchwianie…


To jej mocna wizja, jej decyzja, jej wykonanie, jej zapamiętanie, stanowczość, upór, jej praca. Moja córka nie jest leniwa. Potrzebuje poczucia sensu, wewnętrznego przekonania, którego rzadko nabywa w szkole.

Wprawki z dokumentu

Nagrałem materiał wideo o powstaniu „Wolnej przestrzeni” – nowego miejsca, gdzie mogą spotykać się ludzie, którzy nie znaleźli zrozumienia w społeczności, w której dotychczas działali, funkcjonowali. Powstanie „Wolnej przestrzeni” wiąże się z nadziejami, oczekiwaniami, otwarciem nowej drogi – są tu uczucia fascynacji, ekscytacji, wolności, ulgi, wytchnienia, uspokojenia… Ale jednocześnie jest obecne napięcie – czy miejsce zacznie żyć swoim życiem, jak powstanie „Wolnej przestrzeni” zostanie odebrane przez pozostałą część społeczności – czy reszta odczyta to jako separację, odrzucenie dotychczasowych więzi, bunt, dezaprobatę, rebelię.

Przeglądam nagrany materiał. Jak na reportaż, mogłoby coś być. Jak na film dokumentalny – to prawie nic, jeszcze nic. Istota problemu ujawnia się w wywiadach – w tym, co mówią do kamery różne postaci. Do wywiadów dodatkiem mogą być ujęcia z pierwszych zajęć w „Wolnej przestrzeni” – próba zespołu muzycznego, chóru, zajęcia z dziećmi, dyskusja nad tekstem jednego z psalmów.

W momencie, kiedy piszę te słowa, zdaję sobie sprawę, że nie mam opinii drugiej strony – tych, którzy nie byliby zadowoleni z powstania „Wolnej przestrzeni”. Materiał może nadaje się na reportaż, ale nie na dokument, który analizowałby głębiej sytuację.

Z drugiej strony – korzenie problemu sięgają głęboko – u ludzi i w historię co najmniej kilkudziesięcioletnią. Tak więc, tak czy inaczej, gdzieś musiałbym się w tej analizie, w sięganiu do głębi, zatrzymać.

Uczucie, które mam – niewiedzy. Mam materiał, przeglądam go, sortuję, układam, próbuję wyciągać najważniejsze wątki, pojedyncze zdania, które zbliżają się do sedna. Ale czuję, że sam niewiele wiem, może nawet – że nic nie wiem. To przerażające, bo człowieku, co z tego, że opanowałeś jakoś kamerę, jesteś świadomy dziesiątków parametrów, nad którymi powinieneś panować, że jakoś umiesz kadrować, prowadzić go, oświetlić scenę, wiesz jak sensownie nagrać dźwięk, i tak dalej i dalej. Ale chciałbyś być jeszcze reżyserem, który nadaje temu wszystkiemu sens, bez którego cała ta drobiazgowa robota będzie tylko wprawką, zabawą… A innej drogi nie ma, jak stawić czoło własnej niewiedzy i przerażeniu. A nawet zaprzyjaźnić się z tymi uczuciami, powiedzieć sobie – one będą i będą.

kot pielgrzymem (2)

Antek został sam na piętrze, jego rodzina wychodzi właśnie do pracy i szkoły. Zeszli schodami do wyjścia, teraz pewnie ubierają buty i kurtki. Naraz Antek słyszy krzyki, ale zamiast kłótni, tego tonu dobrze znanego, głosy podobne, tylko w ekscytację wpadające. Antkowi coś podrywa się w piersi, ale nie daje się ponieść, przechodząc w przedpokoju zawraca spokojnie i idzie w stronę korytarza. Kocica wypada zza zakrętu i bez zatrzymywania się czy wahania biegnie do kuchni. Miałczy wściekle. Staje przed środkową szafką, tam, gdzie pojedyncze drzwiczki i karma dla kotów. Za kocicą biegną dzieci, rzeczywiście, nie kłócą się tym razem. 

Antek podrywa zwierzaka, który wygina się i rzuca niecierpliwie. Jest wychudzony, sierść mu się lepi. W cztery dni można tak schudnąć…?

Ani jeden samochód

Niedziela. Noc. Od piętnastu minut nie przejechał ani jeden samochód. Może dłużej. Czy miasteczko zamarło, może świat się skończył, a Wiesiek nic o tym nie wie. Siedzi w swoim pokoju, leży w swoim łóżku, mógłby już spać, przymierza się do spania, zaraz będzie spał. A nie wie.

Zaraz! Teraz coś słychać! Niewyraźnie… Może przelatujący samolot…

Teraz wreszcie ciężarówka…

Wiesiek odwraca się nieznacznie, w pościeli. Chciałby złożyć hołd temu, kto wynalazł łóżko, a potem złożyć hołd sobie, że teraz leży w wynalazku, i naprawdę nic nie robi, tylko nasłuchuje odgłosów miasteczka.

Sięga pamięcią lata wstecz, gdy kładł się o północy wiedząc, że do rana nie odetchnie. Nie przestaną gonić jego myśli, że kilka godzin minie tak szybko jak parzenie herbaty, na które w ciągu dnia nie miał czasu. Że rano nie poczuje ulgi. Wiesiek czekał tylko na jedno marzenie senne, by przyśniła mu się podróż do miejsca, w których nigdy nie był. „Kiedyś tak nie będzie” – myślał – „kiedyś nie będę prosił o jeden sen, bo sny będą mi się śnić na jawie, moje życie będzie pięknym snem”.

Ten moment nie nadchodził. Skończył studia, obronił dyplom, założył rodzinę… gonitwa pozostała. Wiesiek nie wiedział, że przez lata ciągnięcia dwóch szkół, swoich fascynacji i życia towarzyskiego, wpadł w rytm, który go upajał i zniewalał. Chciał spokoju wtedy, gdy pętla zaciskała się na dobre, lecz kiedy tempo życia opadało, pojawiające się wolne chwile zapełniał kolejnymi zadaniami. Pobyt w łóżku, sen, wydawał mu się stratą czasu. Podobnie posiłki. Z tym, że podczas jedzenia można równolegle się czymś zająć.

Jak to się stało, że Wiesiek otrzeźwiał? Zachorował. Ha ha, ale proste, prawda? Zachorował i to nie raz, a jedna z chorób pozostała z nim na dobre. Na zawsze. No nie przesadzajmy – tylko do śmierci. Wiesiek stosował różne metody, żeby i o niej zapomnieć, ale ona się przypomina; najskuteczniej wtedy, gdy Wiesiek leci nad lasami i polami, upojony wolnością, wstrząsając posadami świata, jego świata, własnego, wewnętrznego, wyobrażonego. Zaraz po tym wstrząsy przenoszą się na jego świat rodzinny, a chwile kończy upadek Ikara, niekiedy zwijającego się w konwulsjach. Nie, Wiesiek jeszcze nie umiera, ale staje się cichy, spokojny. Na tydzień, dwa, może trzy.

Powiedzmy to inaczej – Wiesiek nie otrzeźwiał – tylko dostał hamulec. Czasem może coś mu zaświta, przyjdzie do głowy, żeby położyć się wcześniej, zanim całkiem padnie. A wtedy leży, bez książki, smartfona, bez nagrań audiobooków i filmów dokumentalnych. I słucha, czy ulicą przejeżdżają samochody. Tak samo słuchał, gdy miał pięć lat, nie mógł zasnąć, a dziadek nie przyszedł, żeby opowiedzieć historię o tym, że kosmonauci polecieli na Księżyc i zabrakło im tlenu…

W trawie



kot pielgrzymem

Z drugiego pokoju słyszę zawodzenie dziecka. Beniamin. „Nie mogę oddychać” słyszę między szlochami, „boli mnie głowa”. Siadam do pianina, zaczynam grać „Jestem pielgrzymem, który idzie drogą ciernistą poprzez świat”. Mollowe, smutne dźwięki przeplatają się z lamentem. 

Kot wyszedł z domu w piątek o trzynastej, nie wrócił.

Nudności

Jest niedobrze. Znaczy – nudności. Jakby się chciało wymiotować. Ale się nie zwymiotuje. To może najgorzej. Wymioty przynoszą ulgę, przynajmniej na chwilę. A tak – ulgi nie będzie.

Jest jedenasta dwadzieścia wieczorem. Co było rano? Rano to jak tydzień temu. Tak dawno. Zwolnienie pisane w zeszycie kontaktów, błaganie w oczach dziecka, rodzic, który nie chce być srogi, ale nie może na wszystko się zgadzać, ciasto wiezione do szkoły, śnieg na oponach, kamera w dłoni i statyw z suwakiem, gorąca czekolada, walizka na kółkach, dwie dziewczyny w czerni siedzące przy kawie, wstęga czarnej drogi wśród białawych pól, dziki parking w Krakowie, spotkanie na przystanku, automat biletowy w autobusie, portier z numerem klucza siedemdziesiąt trzy.

Ktoś coś mówił, ktoś się uśmiechał, ktoś ustąpił drogi i powiedział przepraszam. Ktoś zaproponował, że pomoże, przeniesie, potrzyma, podpowie. Zadzwoni, poczeka, dowie się, zastanowi.

Kable dźwiękowe na scenie i pliki wideo kopiowane do komputera, scenariusz w dłoni, zielone światełka na mikserze dźwięku. Kolega, który biegnie z butelką wina i mówi: to dla ciebie. Dla ciebie.

Ktoś wziął te dziwne papiery księgowe, wypełnił wszystkie rubryki i kazał podpisać. Tylko podpisać. Sylwia. Niespodziewanie.

Próba i spektakl. Spektakl – pierwszy raz. Przemierzanie wzrokiem scenariusza, głos inspicjentki Magdy, jej nowy głos w głośnikach wewnętrznego interkomu, w całym teatrze. 

Spektakl, premiera, znane od dawna twarze, wspólna chwila. Chwila. Jak chwila. Miasto nocą, tramwaj, autobus, zmęczeni ludzie, kobiece twarze z utrzymującym się jeszcze makijażem. Śnieg na trawniku też utrzymał się jeszcze. Trzaśnięcie drzwiami kierowcy i znów wstęga czarna, wśród czarnych pól.

To było dawno. Niedawno. Przed chwilą, jak przed tygodniem. Należy teraz zamknąć oczy, ale tak trudno to zrobić. Bronią się, znajdują ciągle preteksty. Zamknąć na siłę, ogłuszyć, dobić. Jutro też jest dzień… Będzie dzień…

Chcesz pomóc, ale nie tak łatwo

Wyobraź sobie, że chcesz pomóc. Masz trochę gotówki, albo trochę czasu i sił. I pomysł. Chcesz zrobić coś dla kogoś, zastanawiasz się – dla kogo. Znajdujesz wreszcie człowieka, grupę ludzi, miejsce, instytucję… Odbiorcy mogą być różni, ale sprawdziłeś najlepiej jak umiałeś i uwierzyłeś w to, że Twój dar, zaangażowanie, czas, siły, nie pójdą na marne.

Ja bym ci radził – nie opowiadaj o tym innym. Wiem, że może pomyślisz, że ktoś jeszcze by się przyłączył do ciebie, ktoś, kto też chce pomóc, albo twoja działalność będzie inspiracją dla innych. Tak, to możliwe. Ale możliwy i prawdopodobny jest inny scenariusz – znajdą się ludzie, którzy dowiodą, że źle wybrałeś. Że powinieneś dać nie temu, któremu dałeś, albo nie to, co dałeś. Albo że nie należało tak po prostu dać, tylko pod pewnymi warunkami. Albo dać nie teraz, ale potem. Słowem – że to powinno się zrobić trochę inaczej, albo bardzo inaczej, albo w ogóle nie robić.

Co ciekawe, ci ludzie będą przekonani, że działają w pełni życzliwości serca, będą udowadniać, że działają z troski o ciebie, albo o obdarowanych. W imię poczucia obowiązku i objawiania prawdy podetną ci skrzydła, zachwieją twoją wiarą w sens twojego daru. Będą chcieli, żebyś działał według ich schematu, przekonania, wyobrażenia. Będą posuwać się w argumentacji, dodadzą argumenty emocji – że są zasmuceni, jest im przykro, może nawet, że zostali zgorszeni. Czekać cię będzie trudna próba mimo prostego faktu, że twój dar możesz dać komu chcesz i masz do tego pełne prawo.

Gram znowu…

Wróciłem do grania. Od lipca nie grałem, po prostu zdecydowałem, że nie będę grał. Po pierwsze dlatego, co tu owijać w bawełnę, nie utrzymam z tego rodziny. Po drugie – samo granie to za mało, jak się gra, trzeba dawać koncerty, inaczej to taka sobie zabawa. Po trzecie – jak grać, to porządnie, na maksimum możliwości – dbać o jakość techniczną ale i treść, czyli zawartość, czyli ducha, poczucie sensu, które ma być słychać w każdej nucie. A porządność oznacza czasochłonność – ćwiczenie plus dbałość o ciągłą inspirację. Salomon i z próżnego nie naleje, to samo jest w twórczości – człowiek nie jest studnią bez dna, w pewnym momencie wysycha i trzeba znów tam nalać. Skąd, jak? O to trzeba dbać – słuchać innych, nie wystarczy na youtube, trzeba też na żywo, przeżywać radości i smutki (to akurat najprostsze), rozmawiać z ludźmi, czytać. Najtrudniejsze – granie boli, bolą fałsze, poczucie bezsensu, gdy nie wychodzi, boli wspomnienie paradisu, tych chwil szczęścia, które się kiedyś osiągnęło podczas grania, a których nie można przywrócić na zawołanie, kiedy by się bardzo chciało. Na myśl o nich i o tym, że nie są tak wprost osiągalne, w piersi zaczyna coś drgać, rozpadać się, w panice, że to już nie powróci, albo że trzeba wyruszyć w daleką drogę z dala od ludzi, codzienności, obowiązków, żeby to znów odnaleźć, a ile codziennej pracy, żeby tam pozostać. I że nie stać mnie na to. Paradoks, człowiek boi się robić to, co bardzo lubi, z obawy, że pozostanie w pół drogi, z niczym, albo z czymś, co sprawi więcej bólu niż radości.

Ale wróciłem do grania po środowym koncercie jazzowym, na którym byłem. Paradoksalnie – zachęciły mnie niedoskonałości, które słyszałem. Pomyślałem, że ja też mogę, bo nie trzeba być idealnym, nie trzeba być nawet świetnym, żeby wyjść przed ludzi i zagrać.

A grać lubię, to jak podróż i przygoda. Na podróże w przestrzeni jakoś nie mogę sobie pozwolić, a przy klawiaturze… tak…

 

Piotr Kubic koncert w Teatrze Barakah



Pieczarki na zapiekance

Krzysiek, pamiętasz zapiekanki pod kinem? Przeszklony dużymi szybami pawilonik był podzielony na dwie części szeroką ścianką. Z jednej strony, z samego skraju, był otwór, w którym pojawiała się blacha z zapiekankami. Wchodziło się przez ciężkie, żelazne drzwi, takie jakie wszędzie zakładano w socjalizmie: do sklepu spożywczego, fryzjera, biblioteki. Do szkoły nie, bo pochodziła z wcześniejszych czasów, miała wysokie, drewniane drzwi.

Kiedy wchodziliśmy, rzucaliśmy okiem w kąt, na prawą stronę. Czasem była tam blacha z ostatnią zapiekanką, czasem z trzema, czasem nie było blachy, a kobieta za ladą mówiła: będą za dziesięć minut.

Gdy nie było blachy ani kobiety, czekaliśmy. Za chwilę rozlegał się dźwięk otwieranego pieca, domyślaliśmy się, że to piec, który otwierała kobieta po drugiej stronie, za ścianką. Potem czarna, szeroka blacha z zapiekankami pojawiała się z prawej strony, zaś kobieta wychodziła przejściem z lewej. Czy był ketchup? Nie pamiętam. Były przyprawy, czerwona sproszkowana papryka w słoiczku, z podziurawionym wieczkiem, i pieprz. Ale nie pamiętam, czy był ketchup.

Na zapiekankach były duże kawałki pieczarek. Nie tak, jak na innych, kupowanych gdzie indziej, gdzie pieczarki wyglądały jak zmielona drobno pasta. Tu wiedzieliśmy, że jemy pieczarki, na długiej i grubej bagietce piętrzyły się kształty skrojonych kapeluszy i trzonków, oblanych żółtym serem. Jadłem i myślałem, że to są prawdziwe, uczciwe zapiekanki, nie takie zmielone na pastę, którą posmarowano bułkę.

Piszę o tym dlatego, że siedzę teraz, wieczorem, w kuchni i kroję pieczarki. Wrzucam na patelnię. Wiesz, pieczarki kurczą się na ogniu, w temperaturze, tracąc wodę. Z dużych robią się malutkie. Żeby został naprawdę duży kawałek, nie może być skrojony drobno. I tak sobie teraz myślę, bo przy krojeniu przychodzą różne myśli, że kobieta nie miała czasu, albo nie chciało jej się drobno kroić. Ile musiała zrobić zapiekanek na dzień? Sześćdziesiąt? Mniej krojenia to zawsze mniej roboty. A ludzie zjedzą.

Wiesz, że pawiloniku już nie ma, wiemy od dawna. Ale pomyślałem, że może pamiętasz, czy był ketchup?

Ku pokrzepieniu serc

Wszystkie myśli dnia umierają wieczorem, wszystkie te myśli, które ożywiały marzenia o kolejnym opowiadaniu, felietonie, tekście jakimkolwiek. Marzenia o skleceniu prozy, co na pierwszy i drugi rzut oka nie będzie „ku pokrzepieniu serc”, ale pokrzepi, choć nie wprost, ale niezauważalnie.

W sumie pokrzepienie ma sens, tylko pokrzepienie. Pokrzepiony może zająć się czymkolwiek, np. graniem na tablecie, trenowaniem piłki nożnej, spacerowaniem, czytaniem Bruno Shultza, badaniem wysokoenergetycznych neutrin, omiataniem szkieletu nad Morzem Martwym, kontemplowaniem symfonii Mykietyna, planowaniem strategii finansowej. No czymkolwiek czymkolwiek. Warunkiem brzegowym działań człowieka jest pokrzepienie. Pokrzepiony może i nie wiedzieć, że jest pokrzepiony, z kolei niepokrzepiony odczuwa wyraźny brak czegoś, nawet jeśli nie zdaje sobie sprawy, że chodzi o pokrzepienie.

Ciekawe, że ludzie oczekujący na pokrzepienie przejawiają często zadziwiającą wrażliwość na wszystko. Tak, jakby spodziewali się pokrzepienia (nawet nie nazywając go tak) w każdej chwili, bo potrzebują go po prostu. Czepiają się zdarzeń, ludzi, zbiegów okoliczności, przypadków, zmiany pogody, znalezionej monety na ulicy, przypadkowego, przelotnego uśmiechu, wiążą z nim nadzieje, że to ono, że już.