Sprzeciw mnie, jako widza

Wyobraźmy sobie teraz: jesteśmy w teatrze, na scenie grana jest komedia lub farsa – słowem spektakl rozrywkowy.

Otóż stanowczo sprzeciwiam się temu, by zadowolenie widza mierzyć głośnością jego śmiechu. I w konsekwencji – by jakość gry aktorskiej mierzyć poprzez prosty pomiar decybeli rechotu na widowni.

Sprzeciwiam się sposobowi rozumowania – skoro się nie śmieją (a np. wczoraj się śmiali), to znaczy, że aktor robi coś nie tak, gra kiepsko itd.

Sprzeciwiam się też modyfikowaniu gry aktorskiej na podstawie wskazówki decybelomierza. Że skoro się nie śmieją, albo śmieją się słabo, to trzeba coś zmienić.

Sprzeciwiam się przekonaniu, że skoro widz zapłacił za bilet na farsę, to na pewno chce się śmiać salwami, trzymając się za brzuch i nie mogąc złapać oddechu. I że w takim razie ten śmiech trzeba mu wydrzeć z gardła wszelkimi sposobami, i że jeśli mu się tego nie zrobi, to będzie niezadowolony, rozpowie znajomym, że spektakl był kiepski, że aktorzy się nie starali, a nawet zażąda zwrotu za bilety.

Mój sprzeciw wywodzę nie tylko na podstawie osobistych doświadczeń, ale również obserwacji. Na przykład – im bardziej inteligentny ktoś, kogo znam, tym śmieje się ciszej. Mój znajomy, super mózg, który jednym ruchem otrzymał stanowisko kierownicze w dziale informatycznym ogólnopolskiej firmy – śmieje się zupełnie bezgłośnie. Inny znajomy, świetny muzyk, nie śmieje się „zewnętrznie” prawie w ogóle, robi tylko pewien specyficzny grymas twarzy; znam go i wiem, że właśnie wtedy jest rozśmieszony „do rozpuku”.

Może nie będę przytaczał przykładów na przeciwnym biegunie. Powiem krótko – są ludzie, którzy wprost ryczą ze śmiechu, co więcej – z byle czego. Pamiętam pewną wycieczkę szkolną, która przemilczała prawie cały spektakl Mayday. Zaśmiała się tylko wtedy, kiedy aktorka na scenie potknęła się o dywan. Gdyby więc kierować się preferencjami widowni, należałoby, w tym przypadku, spektakl oprzeć na potknięciach, uderzeniach głową w żyrandol, pokazywaniu języka i pewnie bogatemu (a w zasadzie ubogiemu) repertuarowi wulgaryzmów. 

Spodziewam się, że mój sprzeciw nie musi być przyjęty. Tak naprawdę to ja się mało znam, w dodatku nie mam żadnych papierów, które mogłyby podeprzeć moje sprzeciwianie się. Tak sobie tylko myślę, na mój inżynierski rozum.

Z pracy w teatrze

Dziś byłem w pracy po południu. Chodziło o sfotografowanie dwóch wydarzeń – jeden ze spektakli zagraliśmy dziś po raz pięćsetny (zdjęcia z „wręczenia” – tutaj). Drugie – premiera „klasyki” – Idiota Dostojewskiego (zdjęcia tutaj). Pierwsza refleksja – w trzy godziny po zamieszczeniu tych postów, farsę „lubi” prawie pięćdziesiąt osób, a Dostojewskiego – pięć. No dobrze – przecież ten nowy spektakl jest grany dopiero pierwszy raz, bo to premiera, więc nikt nie zdążył go jeszcze polubić. Za to komedia jest grana po raz pięćsetny – to co innego. Niemniej jednak oceniam, że niewielkie są szanse, by Idiota osiągnął 500 wystawień…

Popatrzcie na komentarze. Szalone nożyczki to „wspaniały spektakl”, „uwielbiam”. A czy ktoś uwielbia Dostojewskiego? Znów przesadzam, wiem, i gram wam na nerwach.

Ktoś pytał mnie, czy oglądałem spektakl premierowy. Otóż – nie oglądałem. Dlaczego? Bo widziałem go dwa razy, trzy miesiące temu. I prawdę mówiąc – wystarczyłby mi raz. Raz, żeby zrozumieć, o co w nim chodzi, i by nie epatować się nim więcej. Bo to boli. Mimo, że pracuję w teatrze piętnasty sezon, nie potrafię beznamiętnie oglądać spektaklu. No chyba, że go nie oglądam, nawet jeśli go realizuję dźwiękowo, co jest możliwe. (Podobno nawet dyrygenci, podczas koncertów, które są powtarzane dziesiątki razy, zamiast partytury mają przed sobą otwartą jakąś powieść, żeby jakoś przetrzymać te repetycje.) 

Tak więc doszedłem do tego, że jeśli nie muszę, nie wystawiam się na działanie idei reżysera na moim sercu i duszy. Nie umiem się zdystansować i nie przeżywać. A czasem raz, dwa razy, mi wystarczą, by dobrze zapamiętać, o co chodzi.

Może dlatego taką głupotę, jak Szalone nożyczki, czasem jeszcze oglądam, podnosząc wzrok znad książki. Ale Dostojewskiego – raz mi wystarczy, bo dobrze zapamiętać, na długo. Czy w tym tkwi frekwencyjny i kasowy problem klasyki?

Jedyne usprawiedliwienie

Twórczości nie może usprawiedliwić żadna misja, ideologia, żaden program (pięcioletni ani naprawczy). Legitymizacja twórczości następuję tylko na drodze porządnego fioła, który zakwitł w duszach twórców. Mówiąc prościej – tworzą ci, którzy mają na tym punkcie porządnego hopla, nie mogą przestać ani robić niczego innego. Tworzą to, co sami chcą i koniec.

Jakiekolwiek postulaty, by sztuka musiała na siebie zarobić, czyli by twórcy tworzyli to, za co będą skłonni zapłacić odbiorcy (i to zapłacić niemało)(o czym czyta się czasami na forach internetowych), są poronione już w momencie spłodzenia.

To refleksje z dzisiejszego dnia w pracy. Dobranoc!

Dyletant wydaje polecenia

Dyletant zostaje szefem specjalisty z doświadczeniem. Znacie takie sytuacje?

Jeśliby byłbym tym drugim – co by mnie w tej sytuacji wkurzało? Ten, kto wydaje polecenia, powinien być choć w części świadomy tego, co one spowodują. Lecz jeśli jest to „szukanie we mgle”, to zacząłbym się zastanawiać dlaczego mam wykonywać trzy razy tę samą pracę…?

Moje umiejętności, które zdobyłem sam, ciężką pracą w ciągu kilkunastu lat, miałyby służyć czyjejś edukacji, zamiast posuwania spraw do przodu. Lecz czy ktoś musi uczyć się akurat na mnie? Czy nie ma innych sposobów, np. książki, materiały audiowizualne, kursy, czy choćby własne samozaparcie.

Ten problem to kontynuacja tematu: mam świetny pomysł, tylko niech go ktoś zrealizuje, bo ja nie umiem. 

Pamiętam z przeszłości, jak fascynowały mnie programy, które szczęśliwie trafiły do mojego służbowego komputera. Nie mogłem zrozumieć dlaczego ktoś inny układa pasjansa, zamiast np. uczyć się Power Pointa, którego miał na swoim komputerze. Ktoś jeden, kiedy ma wolną chwilę, stoi, siedzi, patrzy w niebo, gada o tych samych sprawach, o których gadał tydzień temu, miesiąc temu i rok temu. A ktoś inny w tym czasie czyta książkę, zdobywa nowe umiejętności, planuje przedsięwzięcia.

Zaczynam dostrzegać swoje doświadczenie, oraz to, że nie jest dobrze oddawać go całkiem za darmo. Dostrzegam też, że przełamałem już w sobie kilka barier i dlatego kilka bardzo ważnych kwestii jest dla mnie łatwiejszych. To spory potencjał, który jest wiele wart. Trzeba go delikatnie i mądrze bronić.

Za 22 minuty premiera

Za 22 minuty premiera. W teatrze. Gdzie pracuję.

Cały ogrom prac i starań odkreślany będzie zaraz wyraźną kreską. Dwa odległe światy spotkają się, lecz świat widzów niewiele wie o tym, co tu się działo, na tej sali, podczas prób.

Z jednej strony widzowie spędzą tutaj półtorej godziny. Z drugiej – całymi dniami, na tej sali, brzmiał dźwięk słów, rozlegały się kroki, które na scenie pracowicie wydeptywały niewidzialne ścieżki. Powtarzały się, w setkach konfiguracji, gesty, grymasy. Jaka część z tej pracy przedrze się i dotrze do świadomości tych, co przyjdą. Co pozostanie? To bardzo ulotna dziedzina sztuki.

Uśmiecham się, bo jeśli jakiś krytyk coś potem napisze, to będzie to jeszcze z innego, trzeciego świata. Jakby one wszystkie łączył malutki tunel, nie większy od dziurki od klucza.

Dziwiłem się, ale już się nie dziwię

Dziwiłem się, a w zasadzie kiwałem z politowaniem głową, a nawet ze wzburzeniem, kiedy dwadzieścia lat temu czytałem np. takie zdanie: kiedy przyjdzie mi ochota do roboty, to siadam i czekam aż mi przejdzie.

Przyszło wreszcie, że zupełnie zgadzam się z tym zdaniem. I to wcale nie dlatego, że nie chce mi się pracować. Wprost przeciwnie. Zapamiętanie się w pracy wykańcza mnie bez reszty. I, paradoksalnie, mniej udaje mi się wtedy zrobić.

Wybacz Gosiu, która pracowałaś ze mną w pokoju przez miesiąc. Mam wrażenie, że irytowało Cię to, że zachowuję się, jakby mi na niczym nie zależało. Pytałaś mnie jak to możliwe, że piętrzy się stos spraw do zrobienia, a ja jestem taki „spokojny”. Odpowiadam – kiedy ilość spraw przekroczy pewną masę krytyczną, najlepszym wyjściem jest właśnie to – zwolnić działania. Najgorsze, co wtedy można robić, to szarpać się z rzeczami, których nie można zmienić.

Prawie już odszedłem od stylu, w którym, kiedy usłyszę o czymś do zrobienia, to rzucam się od razu do dzieła. Czasem rozwiązaniem problemu jest nie robienie niczego. Nie żartuję, przeczytałem to w pewnej książce o strategii w sytuacjach podbramkowych.

Jest jeszcze więcej stwierdzeń, które mnie dziwiły / bulwersowały dwadzieścia lat temu. Może pozostawię je na inny raz.

Idź spać

Mógłbym powiedzieć, że każda z prac wymaga innego rodzaju skupienia. Każdy z tych rodzajów używa innej części mózgu. Powiedziałbym nawet, że chodzi nie tylko o skupienie, ale o coś więcej – jakby cały stan umysłu.

Przy zajmowaniu się problemami w jednej dziedzinie dochodzi się prędzej czy później do ściany. Mózg, a w zasadzie tak jego część, która najbardziej pracuje, zaczyna odmawiać współpracy, staje się jak kukła z waty, nie reagująca na bodźce, przyjmująca wszystko z wacianą obojętnością. Nie warto wtedy jej bić, co można więc zrobić? Zmienić dyscyplinę. Jeśli zajmowałem się do tej pory obrazem, mogę przejść na dźwięk, i okazuje się, że część „dźwiękowa” mózgu z radością przyjmuje wyzwania.

Czasem zmiana nie musi być aż tak wielka. Uczyłem się rumuńskiego, było to szesnaście lat temu, dokładnie we wrześniu, chciałem przerobić jak najwięcej przed rozpoczęciem się roku akademickiego. Uczyłem się po 4-6 godzin dziennie. Miałem do dyspozycji dwie książki. Pamiętam to fajne zjawisko – po kilku godzinach mózg przestawał reagować na jedną książkę – po prostu nie trafiało do niego, wzrok biegał po linijkach tekstu i obrazkach i nie rozumiał, co tam jest napisane. Wtedy zmieniałem na drugą książkę i następowało objawienie – nauka ruszała dalej. Podobnie: dobre pomysły przychodzą podczas golenia, mycia naczyń, wrzucania łopatą węgla do piwnicy itd. Mam wtedy przejmujące wrażenie, że człowiek potrzebuje za wszelką cenę równowagi, że wysiłek fizyczny jest wbudowany w człowieczeństwo, i że idea „pracy, która nie męczy” w znaczeniu pracy siedzącej, to bzdura. Zresztą wystarczy uświadomić sobie np. powszechność problemów z kręgosłupem. 

Istnieje oczywiście coś takiego, jak ogólne zmęczenie, i na to nie ma innej rady, jak po prostu iść spać. Sen jest najlepszym lekarzem, a zaraz po nim – ruch fizyczny i dobre odżywianie się. 

Co jest czasem najtrudniejsze? By iść spać dokładnie wtedy, gdy nagle okazuje się, że ileś spraw trzeba było rozwiązać na wczoraj, a w głowie pustka. Już widzę zbulwersowane twarze niektórych szefów, szefów dyletantów, którzy uważają, że trzeba po prostu robić. Ja im powiem: panie, robić to pan może zmieniając wytłoczki we wtryskarce. Ale już przy tokarce to się musi pan skupić i zastanowić, uruchomić wyobraźnię.

Konieczne jest też wytworzenie wokół siebie pustki, by móc cokolwiek stworzyć. W naszym zatłoczonym świecie wytworzenie pustki wymaga determinacji. Przypominam sobie zdanie zasłyszane w radiu – pani psycholog od dzieci powiedziała, że organizując dzieciom czas z dokładnością do minuty – szkoła, basen, fortepian, kort tenisowy, angielski i łacina – nauczymy je radzić sobie z natłokiem pracy, ale pozbawimy ich kreatywności. I jeszcze inne zdanie z książki „Kapuściński non fiction” (cytuję z pamięci): Pisanie wierszy wymaga nicnierobienia

Możecie się domyślać, że jestem teraz w trudnej sytuacji i zmagam się z tym, o czym piszę powyżej. Cóż, nic, tylko samemu się zastosować do własnych rad.

Takie tam narzekanie

Siedzę prze komputerem i wrzucam na stronę www biogramy twórców, które dostałem emailem. Taka to zwykła robota sekretarki, nudna, żmudna, a czas płynie. Mając wolną od myślenia głowę zastanawiam się, jak to możliwe, że ludzie, którzy mają fantastyczne CV i są m.in. twórcami na przykład video-artu (czyli na co dzień tworzą na komputerach piękne rzeczy), mają tak fatalnie sformatowany tekst mówiący o nich. Ktoś, kto im to pisał lub przepisywał, zamiast cudzysłowów otwierających wstawiał dwa przecinki, a zamiast zamykających – dwa apostrofy. Nie wiedział też, że przed przecinkiem nie zostawia się spacji… Nie wspomnę o tym, że czasem też zdarza się formowanie akapitu za pomocą odstępów. I tak sobie myślę, że oni to CV wysyłają do różnych miejsc, i wszędzie tam jakiś pracownik – grafik, łamacz tekstu, czy nawet zwykła sekretarka – mozolnie poprawiają te spontaniczne inwencje, wykorzeniając jak samorosłe krzaki.

To w sumie są oczywiście małe bzdurki, ale kiedy się głupawo je poprawia, to takie przychodzą myśli do głowy. Przepraszam, już kończę…

Wieczór w pracy

Wieczór w realizatorce. Szerokie okno prowadzi na widownię. Jestem ostatnim widzę, siedzę najdalej. Proste wyposażenie pomieszczenia – krzesło – a reszta, to sprzęt audio. Mikser, odtwarzacze, kolumny odsłuchowe. Pod podłogą – zestaw wzmacniaczy. Z podłogi wychodzi pęk kabli, wiele z nich jest wetkniętych w odpowiednie, ściśle określone gniazda. Przychodzą z dołu, ze sceny, przesyłając sygnały. Ja nimi kieruję, reguluję, potem posyłam do wzmacniaczy, a one, wzmacniając sygnał tysiące razy, wysyłają go po grubych kablach z powrotem na scenę.

Spektaklu praktycznie nie oglądam. Wystarczy sam dźwięk płynących słów – kwestii wypowiadanych tam, w dole. To po nich dowiaduję się w jakim tempie dzisiaj idzie przedstawienie, w jakim nastroju są artyści. Gdy następuję niespodziewana cisza albo nagła zmiana rytmu – wtedy podnoszę głowę, ciekawy tego, co niespodziewanie zaszło i dlaczego. To zupełnie inny świat niż ten, który widzi i odczuwa widz. To dlatego, gdy ktoś mnie pyta, co polecam w moim teatrze, to do niedawna zupełnie nie wiedziałem, co powiedzieć. Teraz wiem – mam przygotowane dwie, trzy wypowiedzi, standardowe.

Przechodząc dzisiaj korytarzem, po spektaklu, wspomniałem czasy, w którym miał on dla mnie magię. Moje pierwsze przedstawienia pozostaną na zawsze w pamięci. I to, teatr szybciutko pustoszał po spektaklu, wszyscy uciekali z niego aż się kurzyło. A ja nie, bo mój pociąg odjeżdżał 22:40. To mi zostało do dziś – nie umiem się spieszyć…. Składam sprzęt na scenie i słucham, jak stękają stygnące reflektory.