Zapomniana dolinka

Wśród osiedla położonego na górze, dużym pagórku, jest dolinka. Przecina ona stok pagóra, po jego północnej stronie. Na stromych zboczach rosną świerki. Zaczyna się niewinnie, jak wąwóz ukryty wśród zwykłych pól, jak wąska ścieżka, której kontynuacji nikt nie jest w stanie przewidzieć.

Dolinka układa się dziwnym trafem między wysokim zboczem z lewej strony, a skarpą z prawej. Na szczycie lewego zbocza stoi rząd domów, które miały ambicję na wille, gdyby ich właścicielom nie zabrakło funduszy na wykończenie. Na skarpie z prawej strony ciągnie się rząd garaży, blaszaków. Budżetowa wersja ambitnych marzeń. Gdzieś tam dalej, ponad blaszakami i za domami, leży się osiedle bloków, obejmujące górną część góry.

Dołem opadającej dolinki, którą może należałoby nazwać parowem, prowadziła ścieżka. Do czasu, gdy ktoś nią chodził. Gdy miał po co chodzić. U dolnego jej wylotu otwiera się lejkowato płaska łąka, zamknięta z drugiej strony ogrodzeniami prywatnych gospodarstw.

Dzieciarnia i nastolatki przychodzili tam zimą, gdy napadało więcej śniegu, pojeździć na sankach i nartach. Do wyboru były krótkie, ale bardzo strome zbocza, albo dłuższa trasa wzdłuż ścieżki. Pędzili w dół, dopóki starczyło prędkości, potem zatrzymywali się, odwracali i patrzyli w górę.

Nie było wyciągu, narty musieli zakładać na plecy, sanki ciągnąć sznurkiem albo brać pod pachę i wspinać się z powrotem. Jeśli chcieli znów zjechać. Nie było pośpiechu. Koniec zabawy wyznaczał i tak krótki, zimowy dzień.

W dwa tysiące osiemnastym roku dolinka ciągle jest, lecz trudno odnaleźć do niej wejście. Czy ktoś wykupił wokół niej teren? Czy właściciele blaszaków wyznaczyli ściśle swoje granice tak, że nikt nie może się przecisnąć? Czy ścieżka zarosła? Czy na dole, u wylotu dolinki, zrealizowano nowe inwestycje i łąka przestała istnieć? Śniegu podczas zim prawie nie ma. Czy ktoś jeszcze zjeżdża na nartach tam, gdzie nie ma wyciągów?

Wiatr zacina deszczem

W ulicznej ciemności, rozświetlanej latarniami, wiatr szumi w iglakach i macha resztkami liści, zacina deszczem. Nie wie o zamachach w Paryżu, mogę się założyć. Wieje tak samo, jak cztery dni temu i jak rok temu, jak gdyby nigdy nic się nie zmieniało. Nawet klimat z ociepleniem. Wiatrowi obojętny jest los człowieka, brutalne to zdanie i człowiek, gdyby mógł, wychłostałby wiatr, zresztą niektórzy próbowali.

Meteorolodzy umieścili apel i krytykę na facebooku, że wiatr teraz powinien zacinać już śniegiem, a nie deszczem, i nawet zebrali kilka tysięcy lajków. Lecz wiatr ma to najzwyczajniej gdzieś, albo nie zagląda na facebooka. Zresztą mógł wyłączyć opcję „obserwuję meteorologów”, czemu bym się szczególnie nie dziwił. Nawet się domyślam, który z moich znajomych wyłączył tę opcję przy moim nazwisku. I zaczynam rozumieć wiatr, że jest mu wszystko jedno.

W zasadzie kiedy nikogo nie obserwujesz ani nie reagujesz na lajki i komentarze, zyskujesz prawdziwą fejsbukową wolność. To pierwszorzędne uczucie, którego nie burzy sporadyczna świadomość, że algorytmy fejsbuka wyławiają ciebie z morza posłusznych fejsbukowiczów, jako krnąbrnego i leniwego, i podsyłają na zachętę fajsbukowe wabiki – to grupę pastorów, do której może chciałbyś się zapisać, albo amatorskich kierowców rajdowych, albo fotografów, którzy nie fotografują za darmo. By nie stracić wolności twoim zadaniem jest odpowiadać niezmiennie jak podczas dziecinnej zabawy: „pomidor”.

Wychodzisz za drzwi, siadasz na schodach z betonu, w ciemności, przed domem, obok fejsbukowego kolegi – wiatru – który zacina, a ty mu pokazujesz język. Osiadają na nim kropelki. W tych kropelkach czujesz zimne, twarde okruszki, znikające zanim rozetrzesz je o podniebienie.

Teraz! Oto rodzi się śnieg. Zacznie nim zawiewać może jeszcze przed ranem. Przemiana, przełamanie, przeistoczenie stanu, zmiana pory roku dzieje się właśnie teraz. Nie dowiedzą się o tym znajomi z fejsbuka, bo w ramach odwetu wszyscy przestali już obserwować skrzydlatą, nieuchwytną, niezrozumiałą duszę, bez której nigdy nie następuje zmiana pogody.

wydmy fot. Piotr Kubic

Volki z wiązaniami Salomon

Jedziemy na Małe Skrzyczne

Sara i Beniamin. Jedziemy na Małe Skrzyczne.

Jadę na nartach. Mam Volki z wiązaniami Salomon, kupione za jakieś marne pieniądze, bo znajomy z mojego miasteczka przywozi takie z innych krajów, wypełniając całą furgonetkę. Chce mi się śmiać, ale nie potrafię tego dobrze tego wyjaśnić. Trzydzieści lat temu zaczynałem się uczyć jazdy na nartach, mając polski sprzęt Polsport Compact i wiązania Gamma. Narty były dla mnie za długie, ale takie udało się kupić. Wtedy też nie miałem pojęcia, co to narty carvingowe. Jazda na stokach w Polsce była walką o przetrwanie, bo nie znaliśmy pojęcia utrzymanie trasy.

Na zachodni sprzęt narciarski patrzyliśmy nawet nie z zazdrością, tylko podziwiając lśniące plastiki o pastelowych kolorach, pogodzeni z tym, że nie możemy go mieć. Było fajnie.

Dziś mam sprzęt i tak lepszy od tego, o którym kiedyś marzyłem. Te narty, których ktoś już nie chciał, po naostrzeniu jeżdżą genialnie w porównaniu do moich sprzed trzydziestu lat. I tak sobie myślę, że niczego więcej mi nie trzeba. Z pewnością nowe Volki z kolekcji 2014/2015 w cenie 3499, przecenione z 4999, biją moje na głowę. Ale wcale mnie to nie interesuje i chyba to mnie tak śmieszy.

Katar, śnieg i rower

Zegar w pokoju u dzieci i zegar w kuchni tykają na przemian. Z lekkim utykaniem po stronie kuchni. Dzień minął pod znakiem lekkiego bólu, który daje się wyczuć jak pieczenie czegoś, co jest pod skórą, w łydkach, udach i ramionach. Mięśni? Podobno Polacy przegrali z Katarem w piłce ręcznej i ja ich rozumiem, z katarem trudno mi wygrać, przynajmniej na razie.

Poszukuję wewnętrznej drogi, linii, która, gdybym mógł ją chwycić, doprowadziłaby mnie szybko do zdrowia. Podobno zdrowie to stan umysłu, a reszta ciała to tylko konsekwencja, po prostu się podporządkuje. Ten stan jakoś umknął, straciłem jego dotyk, skręciłem gdzieś nieopatrznie, a może to on skręcił, a ja tego nie zauważyłem.

W nocy spadł śnieg mimo, że poprzedni nie stopniał całkiem. Nałożyły się dwie warstwy. To banalne, ale rzadkie ostatnio. Beniamin zapytał mnie, czy mógłby pojeździć rowerem. „Oczywiście” powiedziałem przypominając sobie, że moi rodzice, gdy byłem mały, nie pozwalali na coś takiego. Nie tylko nie pozwalali, taki pomysł nie mieścił się nikomu w głowie. Dziś Beni jeździł, ślizgał się i przewracał na śniegu, potem wstawał i śmiał się głośno. Z Sarą robili orzełki na śniegu, kładąc się na plecach i ruszając nogami i rękami.

Na końcu ogrodu tata wykopał dół na kompost, gdzie trafiły też obtłuczone jabłka. Teraz śnieg wokół upstrzony był ptasimi tropami, które rozgałęziając się i wijąc rozchodziły się we wszystkie strony. Muśnięcia skrzydeł pozostawiły promieniście ułożone, delikatne odciski.

Wracamy

Światła uciekają w tył, przydrożne lampy maszerują wzdłuż samochodu, z lewej i z prawej strony. W zimowym deszczu, w bezdennej czerni wieczoru, która powinna być biała, tonie wszystko, co nie jest odblaskowe. Nie jedziemy po drodze, lecz unosimy się w niewidocznej przestrzeni, z której wyrastają, jakby znikąd, znaki, drogowskazy. Tabuny przydrożnych reklam, malowanych w garażach i ustawianych bez poziomicy.

Puściliśmy się przez środek tej kalekiej galaktyki i czekamy, by wyjść na wolną przestrzeń, gdzie kurs wyznaczą nam dalekie, samotne lampy, ustawione gdzieś, może na wiejskich skrzyżowaniach, może na pustych rozstajach. Miniemy je z daleka, nie wiedząc, jak mają na imię i nie pytając o drogę.

Wróciłem do domu, ćwiczenia z pisania o niczym

O wpół do dwunastej w nocy wysiadam z samochodu. Na naszym małomiasteczkowe podwórku, między domem, a budynkiem, który kiedyś był stodołą, dziś jest przerobiony na garaże.

Śnieg chrzęści pod stopami. W górze – gwiazdozbiory. Powietrze jest lekko mroźne i suche. To przyjemność zaciągnąć się nim.

Zmrożony śnieg i lód trzeszczą, gdy idę zamknąć bramę. To tylko formalność – zamykanie bramy, bo i tak nie używa się kłódki. Bramę się u nas po prostu przymyka, ale tak naprawdę nie zamyka. Lecz wujek i ciocia, którzy mieszkają po tej stronie domu, po której jest brama, czują się nieswojo, gdy brama w nocy jest otwarta. Śmieszy mnie to, a z drugiej strony – rozumiem. Śmieszy, bo tłumaczyłem kilka razy, że gdyby ktoś chciał nas okraść, to przymknięta brama nie zapobiegnie temu. Z drugiej strony – bramę przymyka się też w ciągu dnia, gdy wszyscy wyjeżdżają i nikt nie zostaje w domu.

I wydaje mi się to takie proste, gdybym był na miejscu złodzieja. Wystarczyłoby trochę poobserwować dom, żeby wiedzieć, że bramy tak naprawdę nikt nie zamyka, a w dzień przymyka się ją właśnie wtedy, gdy nikt nie zostaje w domu. Gdybym był złodziejem, przyszedłbym właśnie wtedy.

Gdy wracam od bramy, muszę przejść znów podwórko. Jest ślisko w niektórych miejscach, a ja dźwigam ciężki plecak. Jeden z moich wujków nastawia złamane kości i zwichnięte stawy. Gdy spadnie śnieg, do jego gabinetu ustawia się kolejka. A ja myślę, że jest taki sposób chodzenia nawet po lodzie, który jest dość bezpieczny. Trzeba ugiąć nieco kolana i wyczuwać nawierzchnię.

Wcale nie górnolotne te moje przemyślenia dzisiaj. Ale czasem dopada mnie taka negacja tego, że twórczość powinna być czymś szczególnym, efektem przemyślanej pracy i starania o oryginalność. Czasem myślę – nie! Właśnie, że nic szczególnego, właśnie, że zwykła codzienność, zwykłe dreptanie tym samym chodnikiem, wsiadanie do tego samego autobusu, otwieranie tych samych drzwi. Nareszcie – nic nowego, nareszcie można odpocząć od wrażeń. Nareszcie jakieś zwykłe zdjęcie, a nie wyczekane, wycyzelowane, wyobrabiane. No ale to może tylko moja radość, bo wbrew temu, co mają inni, żaden z moich dni się nie powtarza.

Śnieżyca

Ślisko jest tak bardzo, że trudno ruszyć samochodem. A co dopiero go zatrzymać? Jest jednak różnica: trudniej ruszyć, bo napędzane są tylko dwa koła, zaś przy hamowaniu udział biorą cztery koła. Tak więc hamowanie powinno być skuteczniejsze niż przyspieszanie.

Co tam… ślisko…

Wieje bardzo. Okna wypełnione argonem, czy tam innym gazem, zaledwie przyprószone śniegiem. Nasze poprzednie okna miałyby już kwiaty z lodu, a zbliżając dłoń do szczelin poczułbym ten powiew, co na zewnątrz. Drżałbym też, ubrany w podwójne ciuchy, od tego chłodu, i marzył, by zapaść pod kołdrę. A tak – nie marzę. I nie marznę.

Zawiewa za oknem, w świetle lamp, gnie drzewa, gnie nie za bardzo, bo są bez liści, nie stawiają oporu. Już nie wiem, gdzie ulica, gdzie chodnik, gdzie zaczyna się trawa i skarpa, bo wszędzie biało. Ach, jakie płatki śniegu mkną w dół; niech mkną, choć będą narzekać rano, ludzie, że im źle. A gdyby tak teatr odwołał przedstawienia, dzieci nie poszły do szkoły, gdybyśmy odśnieżali drzwi wejściowe, choć do połowy zasypane? To co? Nadganialibyśmy potem zaległości? Że program w szkole niezrealizowany, plan sprzedaży, plan produkcji, plan osiągnięć zostawiony z tyłu? Że kurier nie dojechał, mleka nie dowieźli (myślał by kto), albo nie ma pięciu rodzajów chleba i kajzerek.

Niech śnieży. Śnież czym więcej. Powietrze oddycha tej nocy pełniejszą piersią, nie pyta nas o zgodę, zagniewanych, zmartwionych, zastraszonych. Śnieżyca króluje, i jakąś pociechę mam w tym, że gdyby chciała, zmiotła by nas, z lekkim uśmiechem. A ja bym jej uśmiechem odpowiedział.

Bez składu i ładu

Dziś przepełniona droga do Krakowa, samochodem. Śmieszą mnie narzekania, że drogowcy znów zaskoczeni. Jakby drogowcy mieli latać dywanami i zbierać śnieg, zanim spadnie na asfalt. Wielkie nieba, a cóż to jest 10 cm opadów? Sorry, przecież to tyle, co nic. Pamiętam z dzieciństwa – jechaliśmy maluchem w cztery osoby, całą rodziną. Mój brat jest ode mnie siedem lat młodszy. Ojciec zdecydował, że wracamy, dopiero wtedy, kiedy maluch zawisł na śniegu brzuchem, i koła kręciły się w powietrzu. Ponieważ zdarzyło się to między wsiami, tata poszedł do najbliższych zabudowań po łopatę. No i co się stało? Nic się nie stało. Przeżyliśmy.

Śmieszne po prostu, kiedy w radiu mówią o dramacie na drogach. Bzdura kompletna. Stajemy się wydelikaceni, oczekujemy prawie że czerwonego dywanu, który by się nam ścielił do stóp. Sam byłem zdziwiony, zajechawszy na stację renomowanej firmy, że na dystrybutorze gazu przyklejono kartkę: po 22 gazu nie tankujemy. Jak to, co to za porządki?

Męczą mnie ludzie. Mam przesyt ich wokół, wspominam studenckie czasy, gdy szedłem sam w góry. Tak, po pół dnia wędrówki rzeczywiście ma się ochotę powiedzieć napotkanemu wędrowcowi „dzień dobry”. A tu, w tramwajach, na przystankach, w sklepach, wszędzie – drepczą ludzie, pchają się, nie patrzą na innych obok, wchodzą pod nogi, albo stoją gdzie popadnie, w przejściach, w drzwiach, przedrzeć się nie można, i czasem taka wściekłość ogarnia, jak podobno te szczury, które w tłoku zaczynają skakać sobie do gardeł.

Co biorę na odtrutkę, co pozwala mi zasnąć – na przykład zobaczcie tutaj: Wszechświat – Największe obiekty w Kosmosie. Taka gwiazda, kiedy żyje krótko, to ma przed sobą jeszcze tylko kilka milionów lat. To jest życie…. I żadnych reklam, ofert przez telefon, podatków, ZUSu. Przyjaciół ma wokół czasem mnóstwo.

Nasz statek

Na naszym statku chodzę od burty do burty i wyglądam. Na wschodzie mieszanina niebieskiego i białych połaci chmur, właśnie odsłoniła je ustępująca, czarna, wielka chmura. Na zachodniej burcie bielą się kamienie cmentarnego muru, daleko, ich widok przenika przez gąszcz ogrodowego gałęziostwa. Oświetlił je promień słońca, który wychylił się spoza ustępującej czarnej chmury. Wracam za wchód – czarna chmura znika powoli za horyzontem. Ale ale, horyzontu stąd nie widać, bo zasłaniają go nadbudówki innych statków obok, oraz drzewa. Powinienem więc napisać, że chmura znika za nadbudówkami statków, widzianych na wschodniej burcie.

W zasadzie wolałbym, żeby statek był ułożony inaczej. Mianowicie – tam, gdzie jest zachodnia burta, bardziej mi pasuje dziób. Wtedy stojąc przy oknie, na mostku, mam wrażenie, że przede mną rozciąga się dwieście metrów dość sporego tankowca. Ze zbiorników przede mną wyrosły już rośliny, tak długo płyniemy. Biały mur na końcu to spotykające się burty, lewa i prawa, właśnie na dziobie. Zaś wschodnia burta przypomina mi rufę, jest za nią skarpa, a na dole droga przecina ją w poprzek, zupełnie jak na rufie.

Dość mocno wieje dzisiaj, tak z pięć stopni w skali Beauforta. Wiatr przepędza chmury, i w ślad za tą wielką i czarną, która właśnie odchodzi, a zostawiła przez chwilę trochę niebieskiego, nachodzi kolejna ponura, siwa. Pomiędzy nimi przeciska się od czasu do czasu słońce. Dokładnie tego nie widzę, ale spodziewam się, że wygląda to tak, jakby gdzieś z wysokiej rampy świecił wielki teatralny spot, i omiatał okolicę.

Okolicę, która pokryta jest falami, na których kolebią się statki. Gdyby tak znaleźć się w odpowiednim miejscu i właśnie tym a nie innym momencie, to słoneczny spot rozegrałby tam małe widowisko, z dramaturgią według własnego pomysłu, niepowtarzalne. Może by tak wybrać się szalupą? Nad mostkiem przechodzi kolejny zestaw chmur, tym razem jak zestaw bagietek ułożonych skośnie na półce w markecie. Dziś morze żyje, i choć w kokpicie ciepło i tylko szum dociera, to na zewnątrz dzieje się dziś tajemnica.

Śnieg się trzyma

Śnieg się trzyma mocno. Śnieg w ogrodzie, śnieg na podwórku. Śnieg za oknem się ściele daleko, i jeszcze dalej niż widać, z pewnością. Śnieg na drzewach też, na gałęziach raczej. Śnieg na aucie, śnieg jak lód, odpada płatami. Śnieg na drodze – klną kierowcy, na chodniku – klną dozorcy. A dzieci się śmieją.