Trzy kilometry stąd,

w szpitalu klinicznym hematologii, może śpi pewien pacjent, Ioan. Może podano mu środki przeciwbólowe i nie spędza nocy na siedząco. Ioan kończy swój czas, nazwijmy to wprost, wiedząc, że ani jego żona, ani dzieci ani nieliczni wnukowie nie przeczytają tego tekstu, przynajmniej nie od razu.

Trzy ostatnie miesiące zmieniły go. Był żwawym, beztroskim, spokojnym, sprawnym, uczynnym siedemdziesięciolatkiem, który wyglądał na pięćdziesiąt pięć, może sześćdziesiąt lat. Już takim nie jest, nie tylko dlatego, że od tygodni czuje ból, nie sypia i niepokojąco schódł, ale głównie dlatego, że rozsądek, który mu nieszczęśliwie pozostał, podpowiada najbardziej logiczne rozwiązanie: to prawie koniec. Już. Teraz. Za krótką chwilę.

Może lekarze trafią z leczeniem, może w żyłach popłynie trucizna, która będzie tłuc wszystko, co popadnie, a najbardziej – spaskudniałe komórki. Jest szansa? Osiem? Pięć? Jeden procent? Można zrobić: nic, nic, nic. Takie reguły gry? Można uwolnić oczy od strachu? Można się uśmiechać, do końca zostać człowiekiem, potem tylko kupka gnoju ze wspomnieniem marzeń? Uśmiechamy się, by nie ucieszyć parszywej śmierci, dopóki wiem i czuję, ja decyduję.

Sztuka wyższa nie domaga się użyteczności

Mam w domu słabowitą serię powieści Lema. Słabowitą pod względem jakości wydania. Klejone kartki, miękka, cienka okładka. Znalazłem stary egzemplarz, wspólne wydanie Solaris i „Niezwyciężonego”. „Niezwyciężony” został kilkadziesiąt lat temu przeczytany przez Andrzeja Łapickiego, mam to nagranie i służy mi jako wzorzec porównawczy wobec współczesnych audiobooków. Skutek jest taki, że mało której książki czytanej jestem w stanie słuchać, tak bardzo brzmią sztucznie i nadęcie w porównaniu do interpretacji Łapickiego.

Solaris zaś, jako chyba najbardziej znany utwór, postanowiłem przeczytać jeszcze raz, mając więcej czasu w czasie pandemii. Książka rozsypuje się, jest już w kilku częściach, a każda z nich grozi dalszym rozpadem w każdej chwili. Noszę ją w plastikowym woreczku z suwakiem.

Przed laty zapamiętałem opisy Oceanu, form, jakie tworzył. Pomysłu na pokazanie Oceanu nie mieli ani Tarkowski ani Soderbergh w swoich filmach. Może dlatego, że fantastycznie został opisany w powieści. Lem bawi się opisem. Opis ten wydaje się zupełnie niepotrzebny dla fabuły i akcji powieści. Lem zagrywa się w sam ze sobą, myśl jego, wyobraźnia, płyną własnym strumieniem, niepohamowanym żadną potrzebą ograniczenia, obowiązku, potrzeby, praktyczności, użyteczności. Lem, mistrzowski erudyta (o czym można się przekonać czytając jego korespondencję z Mrożkiem), sam do siebie puszcza oko, gra sam ze sobą. Wyraża błyskawicznie to, co ja, czytelnik, tylko przeczuwam, że można chcieć wyrazić, że może istnieć taka możliwość, że coś może zaistnieć, przecież tylko w wyobraźni. I zanim, czytając, uświadomię sobie to, co być może w wyobraźni możliwe, to w następnych zdaniach już mam, już Lem to maluje, szybkim i precyzyjnym pociągnięciem literackiego pędzla.

Wracając do tytułu tego wpisu – oczywiście jest on arbitralny, i prawdziwy i fałszywy zarazem. Bo jak zmierzyć użyteczność, przydatność? Czym jest „sztuka wyższa”, kto ją określa, zagarniając ziarna i odrzucając plewy?

W lustrze

O pierwszej w nocy Antek przegląda się w lustrze, w łazience. Wszyscy śpią, jest sam. Poczuł, że boi się tego człowieka. Ma on napięte spojrzenie, i jest kimś obcym. Antek rzadko go widuje, teraz czuje niepokój będąc z nim sam na sam. Nie reaguje on tak, jak wszyscy. Gdy Antek na kogoś patrzy, do kogoś się uśmiecha, gdy chce komuś coś powiedzieć, widzi reakcję. A teraz reakcji albo brak, albo jest niepewna, dziwna. Tak, jakby ten po drugiej stronie nie był godny zaufania, jakby mógł w każdej chwili zrobić coś nieodpowiedzialnego.

Pierwsza w nocy to zbyt późna pora, żeby przeglądać się w lustrze.

Ignorancja w służbie

Jeśli masz przed sobą ignoranta, to zamiast się wściekać ewentualnie zamiast go broń boże uświadamiać (za co i tak nie będzie wdzięczny, a najprawdopodobniej zyskasz wroga) – po prostu wykorzystaj jego ignorancję w jak najlepszym celu, najlepiej jak potrafisz, zgodnie z własnym sumieniem.

Nie mówić prawdy

Uczę się nie mówić prawdy. A ponieważ z trudnością przychodzi mi uczenie się czegoś, co nie sprawia przyjemności, wpierw szukam tej przyjemności. Ona będzie moim ratunkiem, nadzieją na równowagę, spokojniejszy byt.

Pierwszy odruch to cynizm, zjadliwość, sarkazm, szyderstwo. To dość łatwe, najłatwiejsze, ale istnieje ryzyko, że cynizm to zakładanie sobie stryczka, że prowadzi do własnego nieszczęścia.

Jak czerpać przyjemność z tego, że nie powiem, co naprawdę myślę? Jak potem wyrzucić z siebie udrękę milczącego obserwowania tępoty? Uśmiechać się w środku? Pisać własne opowiadanie o rzeczywistości? Bez nazwisk, miejsc, możliwych do rozpoznania szczegółów.

Usilna potrzeba autorytetu, który by znów otworzył horyzont, zachwycił, nadał sens. Gdy brak, brak? Samemu trzeba stać się autorytetem? A jego pierwsza zasada to… wystrzeganie się cynizmu.

Ludzie zaczynają rozmowę, zaczynają mówić, a kiedy wyczują, że ktoś też chciałby coś powiedzieć, mówią coraz szybciej i coraz głośniej. To metoda – nie dopuścić drugiej strony do głosu, wtedy nie trzeba się będzie zastanawiać, co on mówi, jak to zrozumieć, co mu odpowiedzieć, co dalej zrobić. Przerywają na chwilę, ot żeby złapać oddech i myślisz, że teraz, teraz twoja kolej, ale mylisz się. Słyszysz swoje dwa słowa, a potem spada na ciebie pluszczący deszcz riposty, która nie wie, czemu ripostuje.

Nie mówić prawdy – to zaczyna być piękne. To wreszcie romantyczna droga samotnego wojownika na stepie. To patrzenie na zadowolone twarze coraz większej rzeszy kumpeli i kumpli, a nawet zyskiwanie miłośników. To brak cierpienia, o ile nie zabraknie refleksu i sprawnego manewrowania. Prawdę zachować dla siebie, bo niby dlaczego, za co, po co, dzielić się nią z innymi? Prawda jest realną siłą, to się nie zmienia. Dlaczego dzielić się nią, a jeszcze – na siłę?

Zamilkłem. Uśmiecham się do siebie. Jest coraz lepiej.

Tutaj nie trzeba się kryć

Rękopis Zygmunta Koniecznego i inne

Mam przed sobą nuty. To rękopis Zygmunta Koniecznego. Mam nauczyć się je grać. Byłem na próbie dziś rano, potem było wiele innych spraw. Jednak kiedy nastaje wieczór, w mózgu zaczynają kręcić się tamte dźwięki jak kołowrotek. Umysł nie chce się zatrzymać, powracają obrazy z godzin dnia. Jeszcze silniej powracają dźwięki. Jak je uspokoić, zagłuszyć?


Spotkania z ludźmi. Napotkany człowiek niesie problem i ma nadzieję, że ten drugi, napotkany, mu pomoże. A tak trudno ludziom się dogadać. Był zamordyzm, było prościej. Marzyliśmy o wyzwoleniu, zrzucaliśmy winę na despotę, a wszyscy robiliśmy, co każe. Teraz usilnie szukamy kogoś, by wskazać – to przez niego! Głupie katharsis…


Kształtowanie człowieka nigdy się nie kończy, wbrew sceptykom. Wywieranie wpływu na własne dziecko, gdy dogłębnie zdać sobie z tego sprawę, wywołuje uczucie paniki.


Kiedy nastaje wieczór, umysł nie chce przestać. Życie jest tak piękne, że szkoda spać.

Ostatni sen

Siostra mojej mamy (której nie ma od dziewięciu miesięcy) śpi od kilku dni. Są dwie możliwości. Jedna – już się nie obudzi. Druga – obudzi się na chwilę, zobaczymy się, może nawet porozmawiamy, potem zaśnie na dobre.

Rzeczywistość wybiera trzecie rozwiązanie. Ciotka obudziła się, otworzyła oczy, ale nie jesteśmy pewni, czy wiedziała, co robi, czy słyszała, co zanotowała jej świadomość.

„Żywi wiedzą, że umrzeć mają, ale umarli o niczym nie wiedzą” (Ekklezjasta 9, 5). To zdanie brzmi ujmującą melodią i kojącym sensem. Skoro nie ma po co wierzgać, w końcu pozostaje spokój, a owo zdanie jest najcelniejszym stwierdzeniem faktu. Jak dobrze, że nikt umarły nie smaży się w piekle ani nie płynie tajemniczą rzeką na drugi brzeg. Może się smażyć albo płynąć, lub lecieć bądź czołgać, ale o niczym nie wie.

Za to my coś wiemy. Dobrze wiemy, co.

Dziadek uczył Antka odpowiadać,

bo tak jest grzecznie. Ludzie pytają, ty odpowiadaj, wtedy okazujesz im szacunek, jesteś grzeczny, tak należy. Antek odpowiadał, przez wiele lat. Kiedy pytał innych, a oni milczeli, miał prawo uważać ich za niewychowanych, nieuprzejmych, za ignorujących go. A ignorować człowieka to to samo, co go nie szanować.

Któregoś dnia Antek zdał sobie sprawę, że liczba pytań kierowanych w jego stronę przeważa znacząco liczbę odpowiedzi, które był w stanie dawać. Rozdźwięk między tymi dwiema liczbami był tak duży, że Antek zaczął się czuć nieswojo, nie opowiadając na pytania. A stałe się one tak częste, że nie był w stanie im podołać ze względu na dużą ich liczbę.

Na początku odpowiadał „nie wiem”, ale zauważył, że nie tego oczekują pytający, którzy wtedy podejrzewali go nawet o ignorowanie. Ale przecież odpowiedź: „nie” jest odpowiedzią! A mimo to była interpretowana ją jako niedelikatność, nieuprzejmość, uchybienie, a nawet zniewaga!

Najlepiej, gdyby Antek odpowiadał: „tak”, wtedy rozmówcy stawali się usatysfakcjonowani, szczęśliwi, co najmniej zadowoleni. Antek chciałby zawsze odpowiadać: „tak”, gdyby nie wiązało się to z namacalnymi dla niego konsekwencjami. Które czasem prowadziły bardzo daleko, zbyt daleko, jak na możliwości ich znoszenia i realizacji przez Antka.

Antek sam już nie wiedział, co jest gorsze, gorzej oceniane – nieudzielanie odpowiedzi, czy odpowiadanie „nie wiem” lub „nie”. Skoro w obu przypadkach efekt był podobny, to efektywniej, a nawet mądrzej będzie nie odpowiadać. Akceptacja tego wniosku i wprowadzenie go w życie sprzeciwiało się temu, co pamiętał z dzieciństwa i czego uczył go dziadek. Rozwiązanie tego dylematu następowało samo, niejako automatycznie – Antek zastanawiał się, czy odpowiadać czy nie, tymczasem pytający, nie otrzymawszy szybkiej odpowiedzi (tym bardziej odpowiedzi „tak”) odwracali się, odchodzili, zaczynali pytać kogoś innego.

Antkowi bywało wtedy smutno. Skoro sprawy tak się mają, skoro wszyscy chcieliby słyszeć „tak”, dlaczego właśnie w ten sposób im nie odpowiadać? „Tak, tak” – zaczął mówić Antek. Wtedy patrzył na spokojne twarze, nawet uśmiechnięte, wtedy rozstawali się w spokoju i wszyscy byli zadowoleni.

61 razy

Antek przepłynął dziś basen sześćdziesiąt jeden razy. Co oznacza półtora kilometra. To nie jest wyczyn w skali kraju, województwa, powiatu ani nawet osiedla, na którym mieszka Antek. To jest wyczyn w skali Antka, którego dokonał pierwszy raz. Na pewno pierwszy raz od dwudziestu lat. Pierwszy raz od czasu, kiedy z trudem wchodził do basenu i ledwo z niego wychodził. Jeszcze oporniej przychodziło mu przebrać skarpety, a podczas wiązania sznurówek u butów oblewał go pot. Z bólu oraz wysiłku, by znaleźć pozycję, w której mniej boli i można jakoś sięgnąć do własnych stóp, nie zwalając się bezwładnie na podłogę.

Dzisiejszy sukces był wsparty przez dziewczynę. Ona niczego nie podejrzewała, na pewno, bo skąd mogłaby o tym wiedzieć. Weszła do basenu na tym samym torze, co Antek, po prostu nie było wolnych torów. Antek był na trzydziestym okrążeniu, kiedy zobaczył ją przy słupku, ustawiającą stoper w zegarku treningowym. Pomyślał, że zanim ona skończy ustawiać, on przepłynie przynajmniej 25 metrów. Nie zdążył, wyprzedziła go i odbiła się lekko od ściany basenu, śpiesząc już z powrotem.

Nie, nie spiesząc. Patrząc na nią nie można było mieć wrażenia, że się spieszy. Antek usiał na nabrzeżu i postanowił przeanalizować jej sposób na kraula. Większość pływaków, którzy tutaj pokonują duże dystanse, poruszają intensywnie rękami, a dziewczyna robiła to inaczej. Jej ruchy były oszczędne, a Antek zauważył, że duży impuls pochodził od nóg. Musiało tak być, bo ręce przez większą część cyklu pozostawały spokojne i niezbyt ruchliwe. Dziewczyna miała zresztą fantastyczną talię i piękne wygięcie lędźwiowe. Przemykała w wodzie, jakby prześlizgiwała się pomiędzy cząsteczkami, nieznacznie tylko ruszając kończynami, jakby wszystkie części tułowia brały takim sam udział w napędzaniu ciała.

Sąsiedni tor wkrótce został pusty. Antek wskoczył do niego i popłynął. Przez dwie długości basenu miał wrażenie, że lekko przemyka w otaczającej go cieczy, czuje się lekko, a kafelki na dnie basenu uciekają do tyłu szybciej niż zwykle. Potem wrażenia wróciły do normy, czyli do tego, jak było zawsze.

Nie spieszył się w szatni, potem w kasie oddał karnet i ubrał się do wyjścia. Zaczął przeglądać wiadomości w telefonie, gdy poczuł na sobie czyjś wzrok. Po drugiej stronie siedziała dziewczyna, w spodniach, wełnianym swetrze i kurtce, która zaraz odwróciła się w stronę szafek. Czy była to ta sama – tego nie sposób stwierdzić. Pływacki czepek, okulary, kostium, zmieniają wygląd, a teraz nie można było dostrzec ani talii ani kształtu kręgosłupa. Antek miał tylko nadzieję, że następnym razem przypomni sobie ten styl przemykania w wodzie.

Przygoda, pisanie scenariusza

Dawno nie pisałem scenariusza, a nie pisałem scenariusza w takim rozmiarze i do takiej formy – dokumentalnej. Przecieram szlaki, to boli. Tępy ból gdzieś nad żołądkiem oraz w środku czaszki. Odruch ucieczki – robić wszystko inne – segregować śmieci, przeglądać stare ubrania, porządkować garaż, wieszać pranie i nastawiać nowe – byle nie pisać scenariusza. Czy trzeba zadać gwałt sobie, czy raczej przeciwnie – uspokoić się – żeby pisać? Może zmuszać się na spokojnie?

Bzdura! Nie zmuszać się, tylko poczuć przygodę. Przypomnieć tamte momenty gorącego lata w blaszanej furgonetce pędzącej od sklepu do sklepu, od warsztatu kowalskiego do introligatora, zbierającej okruchy przyszłej wystawy. Wystarczy poczuć i nie wieszać już prania ani nie robić porządków. Usiąść przed klawiaturą i przelać wizję na ekran.