Wzdychając za menadżerem

który inspirował tak, że w rozmowie z nim zyskuje się wizję. Że można dokończyć jego zdanie, bo wiadomo, do czego zmierza, o co mu chodzi. Więcej – ta wizja, którą on wywołał, zachwycała, i chciało się w niej uczestniczyć, być jej częścią, samemu tworzyć ją. Współtworzenie wizji stawało się też nobilitacją, otwierało nowy horyzont, zapowiadało lepsze czasy. Nie tylko finansowe, przeciwnie – te finansowe stawały się mniej ważne.

Menadżer to sposób mówienia, ton głosu, to sposób chodzenia, siedzenia, patrzenia, kontaktu. Chciało się być tym, kim był menadżer. Menadżer nie mówił „rany boskie, znowu jest coś do zrobienia”, bo to do zrobienia było oczekiwane. Ale biada, jeśli menadżerowie uczą się i powtarzają mechanicznie – gesty, słowa, postawę – których uczą się na szkoleniach. Jeśli nie mają w sobie tych cech, które próbują pokazać, są odbierani jeszcze gorzej, niż gdyby nie byli na żadnym kursie.

Menadżer pociąga pięknem, które ma w sobie, bo piękno ludzie chcą mieć przy sobie, chcą je naśladować, chcą spełniać jego życzenia.


Wszystkich świętych

Z okna pokoju, na piętrze, mogę obserwować cmentarz i palące się znicze. Nie są tak blisko, ich światło prześwituje przez gałęzie, konary ogrodu. Ale to wystarczy. Misterium dzieje się. Ogniki zapalone przez ludzi, przez pojedynczego człowieka, każdy z nich, ciągle żyją, od wczoraj. Każdy z nich musiał zostać zapalony przez kogoś, jego ruchem ręki, świadomym działaniem. Znicze nie zapalają się automatycznie, według jakiegoś programu, albo zdalnie, poprzez internet. Ta rzecz pozostaje jeszcze pewna – każdy z ogników, który widzę w oddali, poprzez cienie drzew, został zapalony ludzką ręką.

To jest ulga, to wiara w ludzką sprawczość, w ludzkie działanie, które jeszcze nie stało się wirtualne, którego nie wywołał żaden boot, czyli nikt. Każdy z ogników zapalił człowiek własną ręką, zapałką lubi zapalniczką. To piękne. Osiągnięciem technologii jest fakt, że palą się już drugą dobę, lecz ten rekord mi nie przeszkadza.

Gdzieś tam, za murem kamiennym, cmentarnym, żyje jeszcze coś sprowokowane przez człowieka. Walczy z przeciwnościami aury, która była w tym roku łaskawa. Nie padał deszcz, nie było śniegu, jak przed laty. Pamiętam przecież pierwsze listopady – w mrozie i bieli. Nawet tęsknie za nimi, jak się tęskni za przeszłością, która stała się przeszłością, z samego faktu, że jest przeszłością.

Zaraz zasnę, ogniki będą się palić.

sam sobie wezmę

Teatr Bagatela organizował cykliczną imprezę pt. „Festiwal Sztuki Aktorskiej”, podczas której prezentowano postacie aktorów. Były spektakle, wywiady. Bohaterem jednej z edycji był Dariusz Starczewski i podczas wywiadu powiedział coś, co zapamiętałem tak: „sam sobie wezmę to, na co zasługuję”.

To zdanie, które może komuś może się jawić jako buńczuczne i dumne, dziś widzę jako bardzo praktyczne i w sumie jedyne, dzięki któremu można czegoś dokonać. Darek mówił wtedy o czekaniu na to, że ktoś dostrzeże zdolności, pracę, doceni i pozwoli zarobić. (Tak, zarobić; nie kokosy, ale żeby móc żyć bez szarpania się.) Ale takie czekanie to złuda. Liczy się to, jak sami wykorzystamy nasze zdolności, czy sami docenimy naszą pracę i czy będziemy umieli na niej zarobić. Liczy się to, czy wiem, czego chcę i czy robię to, żeby to osiągnąć.

Poprzednie zdanie jest już wyświechtanym sloganem i tak, jak to jest ze sloganami – wszyscy je powtarzają, ale rozumieją tylko ci, którzy tego doświadczyli. Reszcie się wydaje, że rozumie.

Życie to zabawa

Wiesiek przyczłapał wieczorem i nie wyszedł do północy. Siedział i opowiadał. A raczej mówił, bo jego monolog nie układał się w opowiadanie, raczej – w esej. Siedziałem przy komputerze, nawet pracowałem, ale moje zajęcie pozwalało mi słuchać Wieśka, przynajmniej co drugie jego słowo, co zupełnie wystarczyło, by nie stracić wątku.

Wiesiek mówił o tym, że z zainteresowaniem rozwija umiejętności niemówienia tego, co myśli. Że może być to interesująca gra, jaką można prowadzić z otoczeniem, konkretnie – z ludźmi. Gdyż zwierzęta o wiele lepiej, a nawet dobrze znoszą kierowane do nich słowa płynące z serca. Gra jest o tyle interesująca, że Wiesiek spotyka najróżniejszych graczy. Odkąd bowiem podjął wyzwanie, zaczął zauważyć, jak bardzo różnorodni są współzawodnicy pod względem świadomości, doświadczenia i wrażliwości. W sumie to świadomość decyduje o poziomie gry – powiedział nagle Wiesiek, uśmiechnąwszy się początkowo, a potem szybko posmutniał. Posmutniał – domyślam się dlaczego. I miał rację. Świadomość to cecha, która najwolniej poddaje się kształtowaniu. Już wrażliwość zdaje się bardziej plastyczna. Doświadczenie można zdobywać bez świadomości i wrażliwości. Nazywa się to „działaniem na małpę” – ktoś, po wielu powtórzeniach tej samej sytuacji nauczył się, że pewne posunięcia dają pewne efekty. Do tego nie trzeba wrażliwości ani świadomości, to może być mechanizm nieuświadomiony, automatyczne i bezduszny. Świadomość zaś wymaga odwagi, uporczywości, nieodwracania głowy tam, gdzie bardziej boli i dociekania, dlaczego to właśnie boli. Świadomość kształtują ludzie, którym konstrukcja osobowości nie pozwala na pomijanie jej. Są na nią skazani.

Wiesiek ciągnął swój wywód, ja mu przytakiwałem, a co drugie słowo, które do mnie docierało, w zupełności wystarczało do tego, by moja zgoda była świadoma. Wiesiek wyczuł tę moją grę i powiedział mi o tym, powiedział też, że nie ma mi jej za złe. I że jestem raczej kiepskim graczem, a ja powiedziałem, że po godzinie dwudziestej trzeciej naprawdę gram kiepsko, a on mi przytaknął i odparł, że gracz nie przyznaje się nigdy, nawet tuż przed północą, do słabości.

Pozwoliłem się z nim nie zgodzić, ponieważ okazanie słabości może być elementem gry, i tu Wiesiek spojrzał na mnie z uznaniem. Jest to gra w stylu va banque – opisał, nie w każdej sytuacji się sprawdza. Bo w większości sytuacji gramy jednak pewniaka, i co ważne – który nigdy nie mówi wszystkiego, co myśli. Najważniejsze zawsze zostawiasz dla siebie – perorował Wiesiek. Mówił też o wielkiej sile niepewności, w której utrzymuje współgraczy. Powstaje ona z delikatnie tkanych niedopowiedzeń, przy czym konieczna jest uważna obserwacja drugiego gracza, jego twarzy, mimiki, mowy ciała. Ta, jak wiadomo, nie może kłamać, bo ewentualne kłamstwo jest widoczne o wiele bardziej niż prawdziwa nieporadność czy niepewność. Jak zaś maksymalnie uwolnić własne ciało, by nie zdradzało słabości? Właśnie traktując kontakty z ludźmi jak grę, a nawet zabawę. Na pewno nie traktując ich bardzo poważnie – tych kontaktów.

Antek ma sny

Antek nie narzeka na brak wrażeń w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Narzeka na ich nadmiar. Antek ma pracę, którą bardzo lubi, a podobno to nieczęsto się zdarza. Mógłby nie spać, w ogóle, nie czuje potrzeby. Kiedy w końcu zasypia, ma sny. Szczególnie nad ranem i po południu, gdy położy się na chwilę. Są to sny, w których akcja dzienna, ta na jawie, ma swoją kontynuację, albo dopełnienie, albo przeciwstawienie.

Antkowi śnią się sytuacje i osoby, lecz szczególnie zapamiętuje kobiety. Widmo kobiety z porannego snu towarzyszy mu czasem aż do popołudnia. Antek zastanawia się, z czego wynika taki sen i jego natrętna pozostałość. Która, przeważnie, a tak naprawdę – zawsze, jest przyjemna. W dodatku Antek podejrzewa pewne połączenie, koincydencję, między jego snami a tym, a świadomością rzeczywistych bohaterek. Mówiąc prościej – wyobraża sobie, że one o nim myślą, a ponieważ we Wszechświecie wszystko jest jakoś ze sobą połączone, to ich myśli wywołują u niego sny. Dalej – Antek chciałby powiedzieć bohaterkom, że śnił, podejrzewa nawet, że sprawiłby im przyjemność, lecz wyczuwa tu pewną trudność. Samo oświadczenie „miałem sen” nie wystarczy, bo brzmi jak rozpoczęcie dopiero rozmowy. Co dalej? Tego Antek nie jest pewien, a jego niepewność wietrzy kłopoty. Czy krótka chwila przyjemności warta jest ryzyka, jakie by ono nie było? Niewarta.

tzw. siła przebicia

Dzieci z szóstej klasy zwiedzają teatr. Przechodzą zakulisowymi korytarzami, oglądają pracownie krawieckie, oświetleniowe, akustyczne. Mają fascynację w oczach. Trafiają do perukarni. Jest tam wielka peruka, szeroka, z falami i lokami. Można ją przymierzyć. Zgłasza się mała dziewczynka, ale jej kolega stoi bliżej, jest pierwszy. Po nim dziewczyna znów podnosi rękę do góry, ale za pierwszym kolegą pojawia się drugi i peruka ląduje na jego głowie. Dziewczynka czeka i kiedy chłopak zdejmuje perukę, ona przypomina pani perukarce: „teraz ja”. Niestety, jakoś z boku swoją uwagę zwraca kolejne dziecko, a potem znów kolejne, w końcu pani perukarka stwierdza, że już wystarczy, że odkłada perukę na półkę. I odłożyła.

Gdyby nie obserwująca z boku opiekunka, która przyglądała się tej sytuacji, gdyby nie zwróciła uwagi i poprosiła: jeszcze to dziecko… Cierpliwa, taktowna i miła uczennica nie spełniłaby swojego marzenia.

Tak po prostu jest. Można radzić temu dziecku, żeby głośniej się upominało, było bardziej przebojowe i tak dalej. Albo żeby znalazło takie środowisko, które docenia takt i cierpliwość. Ale nie zmieni to pewnego rysu charakterologicznego, osobowości. Można sprawić sobie protezy, nauczyć się kilku sposobów, żeby się nimi wesprzeć. Lecz możliwe, że w tych najważniejszych momentach, w których należałoby być kimś innym, będzie się znów sobą, i możliwe, że tylko pomoc kogoś innego przechyli szalę.

Sen o pianinie

Śni mi się, że gram na pianinie. Regularnie, co kilka dni. Ale przecież od kilkunastu tygodni nie gram, z premedytacją.

W czwartej klasie szkoły podstawowej byłem dwa miesiące w sanatorium. Tam początkowo nie miałem dostępu do pianina, więc chodziłem po długich, wysokich korytarzach (stare budownictwo) i w rytm kroków, w głowie, w wyobraźni, płynęła u mnie muzyka. Bolała pustka, brak dźwięków płynących od strony klawiszy, a w ten sposób dało się ten ból trochę uśmierzyć.

Teraz, nie grając z premedytacją, działam, na to wygląda, przeciwko własnej naturze, przeciwko czemuś, co jest silne we mnie. Ale poświęcam tę naturę, granie, z którego nie będę miał pieniędzy, na które nawet nie będą przychodzili ludzie, nawet za darmo, bo trzeba o to zadbać i dobrze pogłówkować marketingowo, żeby przyszli. Poświęcam to na rzecz np. robienia filmików. Boli pustka, w jaką wtłaczam się, która skutkuje przeniesieniem grania na tworzenie czegoś innego, na czym można ewentualnie zarobić, a którą nawet łatwiej propagować w internecie, wśród ludzi, która nie jest z definicji abstrakcyjna, jak muzyka.

Takie jest założenie tego niegrania.

Muszę, niestety…

Praca idzie mi świetnie, minęła pierwsza w nocy, a głowa pełna energii i planu działania. Niestety, muszę iść spać. Muszę, choć nie chcę. Muszę, bo w następne dni mój organizm załamie się. Nie chcę w to wierzyć, ale po prostu wiem. Zdarzało się to zbyt wiele razy, nieuniknione. To niesprawiedliwe, bo inni potrafią nie spać i działać. Inni dają radę. Ja zdechnę. Dobranoc.

Siostra mamy

Umiera siostra mojej mamy. Jedna z trzech kobiet i ostatnia z trzech kobiet, który były w naszym domu od zawsze. Odkąd pamiętam. W wielorodzinnym domu. W niecałe pół roku po śmierci mamy.

Wiadomo, że ma nowotwór, którego nie da się zoperować. Wyleczyć innymi sposobami też raczej nie. To „raczej” opisuje niewiadomą, bo przecież nigdy nie wiadomo, kiedy da się wyleczyć nowotwór, a kiedy nie. To „raczej” opisuje bardziej nadzieję rodziny, która chce wierzyć, że możliwe jest wyleczenie lub przynajmniej uciszenie choroby, na czas nieokreślony. Rodzina chce, żeby słowo „raczej” pozostało, chwyta się go, wsłuchuje w niego i pielęgnuje tak, by przyćmiło słowo następujące po nim: nie.

To czas gra tu rolę, a konkretnie – nieokreśloność czasu. Dopóki nasz czas jest nieokreślony, albo – dopóki nie wiemy, jak bardzo określony jest czas naszego życia, możemy przyjąć, że żyjemy wiecznie. I nie martwić się.

Gorzej, kiedy meta zaczyna majaczyć, staje się wyraźniejsza, albo całkiem bliska, jak w przypadku siostry mojej mamy. Tak się wydaje, że jest bliska i wyraźna. Każdy z nas umiera podobno od momentu narodzin, ale dopóki o tym nie myślimy, czujemy się wieczni. Zaś kiedy majaczy meta, pojawia się strach, paniczny. Możliwe, że każdemu dorosłemu człowiekowi dane jest choć raz przejść przez ten strach i zmartwychwstać. To znaczy – nie umrzeć mimo, że już pogodził się z myślą o śmierci i jakoś przygotował. Gdyby choć raz tego doświadczył, może poczułby się na tyle spełniony, może wdzięczny, że łatwiej przyjąłby kolejny raz, ten mniej szczęśliwy. Bo on w końcu i tak musi się zdarzyć.


Po sobie ślad

Pisze, żeby zostawić po sobie ślad. Jest tuż przed północą, za chwilę zamierza położyć się i zasnąć. Nie jest pewien, czy się obudzi, kiedy, i w jakiej rzeczywistości. Możliwe, że tych kilka słów będzie ostatnim jego śladem. A jeśli ktoś je przeczyta, tym samym potwierdzi istnienie piszącego, jego istnienie, w momencie, gdy pisał.

To bardzo ważne. Dlatego pisanie jest aktem znaczącym. Człowiek w końcu rozleci się, rozłoży, zniknie, ale słowa, które napisał, wydobył z siebie, sformułował i ułożył w ciąg znaków, pozostaną. Dlatego to tak ważne. Człowiek nie jest kimś dlatego, że żyje czy żył, ale dlatego, że coś po sobie pozostawił. Pozostawił świadomie, bo chciał, bo pomyślał, coś poczuł.