O człowieku, który polubił niemożliwe

Z cyklu „Bajki na dobranoc”

Był sobie raz człowiek, który nie lubił spać. Myślał sobie: cóż to za atrakcja – sen. Nic ciekawego. To najnudniejsza rzecz na świecie. No chyba, że coś się przyśni, na przykład jakaś pogoń, albo wyprawa w góry. Ale przed snem nigdy nie wiadomo, czy będzie jakiś sen. Żeby była gwarancja, że np. co drugą noc jest sen, przynajmniej co trzecią. Ale gwarancji nie ma. Tak więc spać – to bez sensu.

Podobnie myślał ten człowiek o myciu. Nic nie widział w myciu ciekawego, a było jeszcze gorsze od spania. Bo kiedy człowiek śpi, to przynajmniej nie wie, że się nudzi. Ale myjąc się, przez cały czas jest świadomy tego, że się myje, a to zmienia mycie w podwójną męczarnię.

Jeszcze gorzej było z ubieraniem. Odkąd rodzice przestali rankiem przygotowywać mu ubranie, musiał to robić sam. I o ile podczas mycia nie musiał o myciu szczególnie myśleć, bo ręce same robiły, co trzeba, to kompletując sobie ubranie, niestety, musiał choć chwilę się zastanowić. O choćby wyglądnąć za okno i zanotować, jaka jest pogoda.

To wydawało mu się absurdem. Wyglądać za okno po to, żeby skompletować ubranie? Głupota kompletna, właśnie. Za okno się wygląda, by podziwiać obłoki. I nieraz się zdarzało, że człowiek ten zatrzymywał się przy oknie, patrzył w górę, a minuty upływały, aż spóźniał się do pracy z tego powodu.

Człowiek ten mógłby żyć tak i żyć, przez całe życie, bo przecież każdy może lubić to, co chce i każdy może mieć swoje poglądy. Gdyby nie drobne trudności, które zaczęły się pojawiać, a potem wcale nie znikały, tylko były coraz większe. Na przykład oczy stawały mu się coraz bardziej czerwone, tak czerwone, że nie tylko sąsiedzi i pani z kiosku naprzeciwko, ale nawet dobrzy znajomi przestali go poznawać. Poza tym człowiek zaczął zapominać o różnych sprawach, zapomniał na przykład kiedyś, gdzie mieszka i jak może dojechać do swojego domu.

Człowiek poczuł też kiedyś, jak coś go swędzi na plecach. Nie zdziwił się bardzo, bo każdego coś czasem swędzi. Ale nawet kiedy się podrapał, nie przestało swędzić. A potem swędziły go nie tylko plecy, ale ręce, nogi i inne części ciała tak, że nie mógł myśleć o niczym innym, jak o tym swędzeniu.

Nie mówiąc już, że kiedyś przyszedł do pracy w kożuchu, mimo, że był środek lata; i rozchorował się z przegrzania i musiał leżeć w łóżku, z czego jego kierownik był bardzo niezadowolony.

Chcąc nie chcąc człowiek musiał coś w swoim życiu zmienić, ale nie wiedział jak, w każdym razie zrozumiał, że tak dalej być nie może. Na samą myśl, że miałby zacząć robić coś, o czym myślał, że jest bez sensu, odechciewało mu się żyć; i sądził już, że lepiej nie żyć, niż przekonać się do spania, mycia i ubierania. Lecz żyć rzeczywiście było mu coraz trudniej, z powodu swędzenia i kłopotów z pamięcią, i czasem czuł, że niedaleko jest od śmierci, a wtedy sam nie wiedział, czy chce umierać, czy jednak żyć.

W końcu jego znajomy poradził mu, żeby polubił łóżko, łazienkę oraz szafę z ubraniami. Znajomy powiedział to ot tak sobie, bo gdyby był świadomy, jaką nienawiścią darzy człowiek te miejsca, nigdy nie odważyłby się wypowiedzieć tak nierozważnej, w tym kontekście, rady. Zresztą nie był to bardzo bliski znajomy, dlatego nasz bohater powstrzymał się od wybuchu wściekłości, na szczęście.

Nie mając wielkiego wyboru jak umierać, albo polubić łóżko, człowiek spróbował polubić. „To bez sensu” powtarzał sobie, ale próbował. W końcu wydawało mu się, że coś pozytywnego czuje, leżąc w pościeli. Nawet dało się wytrzymać. Sam nie wiedział kiedy, usnął, a kiedy się obudził, jego pamięć odżyła na tyle, że znalazł zgubiony przed kilkoma dniami ulubiony tablet. „O, jest poprawa”, pomyślał.

W łazience postawił radio i kiedy się golił lub brał prysznic, mógł słuchać zapowiedzi nowych wystaw i koncertów, a już nuda przestała mu doskwierać. Zaś kiedy szedł ulicą ubrany w dobrane do pogody ubranie, to widział, że ludzie już nie odwracają się od niego, nie uśmiechają dziwnie, a ci, którzy przedtem pukali się w czoło, teraz już się nie pukają.

Wydało mu się to dziwne i nawet niemożliwe, że coś się zmieniło, chyba na lepsze, a on sam nie jest wściekły i nawet specjalnie zdenerwowany. Bo wieczorem, zbliżając się do łóżka, nie czuje wstrętu, poranna toaleta nie jest pasmem udręki, a dobieranie garderoby stało się nawet ciekawe. „Nie, to chyba nie jestem ja” mówił ten człowiek o sobie, ale patrzył na siebie w lustrze i wyglądało na to, że to jednak on, ten sam.

Niemniej ucieszył się jego kierownik. Był tak zadowolony, że pozwolił człowiekowi zainstalować małą leżankę w pracy, aby człowiek mógł się zdrzemnąć; oczywiście od czasu do czasu, co kiedyś było nie do pomyślenia. Tak więc można polubić to, co wydaje się do polubienia niemożliwe, lecz udaje się wtedy, kiedy polubienie jest jedynym wyjściem, oprócz śmierci, oczywiście.

Las. fot. Piotr Kubic

Pies też ma pomysły

O, inny ciekawy fragment z Maraia:

Uważaj, by pomysł nigdy cię nie porwał, i nie zmuszaj się do twórczej pracy przed czasem. Bo sam pomysł jest niczym. Pies też ma pomysły. Każdy partacz ma notes pełen doskonałych pomysłów – literackich, socjalnych, politycznych. „Dobry pomysł” błyska, bo coś przeczytałeś, usłyszałeś bądź czegoś doświadczyłeś, bo jakieś ziemskie zjawisko dotknęło naskórka twojej duszy – a ty już ostrzysz ołówek i z pomysłu wyciosujesz dzieło, powodujesz, że do rozmiarów dzieła puchnie to, co jest niczym innym, i niczym więcej, jak pomysłem! Uważaj, bo to pokuszenie jest częste w życiu twórcy. Nie tylko dzieła winny leżakować latami; także pomysły. Jeśli z pomysłu nie wyniknie przeżycie, odrzuć go, jakkolwiek byłby mądry, kuszący i gustowny. Przeżycie pisze się samo; pomysł piszesz ty. A to niedobrze.

Sandor Marai, „Księga ziół”, Czytelnik, Warszawa 2009, str. 115

Sandorze Marai, jesteś wielki.

O pokusie

Spektakl skończył się o 21:40. Wyłączyłem wzmacniacze, potem stół mikserski, wreszcie zasilanie w realizatorce. Zamknąłem drzwi i zszedłem po schodach do mojego pokoju. Usiadłem przy komputerze, przy montażu filmu. 

Po chwili podniosłem głowę i spojrzałem na zegarek. Była 22:00. Czterdzieści minut zginęło. Nie! Te czterdzieści minut mojej bezgranicznej uwagi strawiłem na wpatrywanie się w ujęcia, wsłuchiwanie w słowa i melodie, w rozważania, gdzie przeciąć, czy tu, czy pół sekundy dalej.

Takie zapomnienie się jest piękne, lecz okropnie drenuje mózg. Wstaję, i nie wiem, gdzie jestem. Wczoraj, w podobnym momencie, kolega z pracy powiedział przez uchylone drzwi „cześć Piotrze”. Wystraszył mnie, podskoczyłem, a kiedy zaczął robić sobie głupie żarty, miałem ochotę rozerwać coś na strzępy.

Nie tylko drenuje mózg, ale fatalnie wpływa na ciało – mięśnie, stawy, pewnie też układ krwionośny. A oddechowy? Przestaję przecież oddychać, sam nie wiem, czy zapominam, czy blokuję. Podnoszę się z klęcznika (używam go na zmianę z krzesłem), przechodzę kilka kroków, żeby się rozruszać. W drzwiach zamontowałem drążek do podciągania się i rozciągania kręgosłupa. Po kilku dniach pracy w bezruchu moja fizyczność jest do niczego. Zresztą psychika również. Mięśnie domagają się ruchu („my też chcemy coś robić!), a skoro nie robią nic, to w jakiś sposób mszczą się na mózgu. Podejrzewam, że wysyłają mu jakieś jady, zatruwają, zazdrosne. Koniec końców – mózg też przestaje pracować, pozostaje wąski tunel, w którym światła jest coraz mniej, a dalej – ciemna otchłań, z której można wyjść tylko z bólem.

Pisanie tekstów, montowanie filmów, to niekończąca się huśtawka między światami. Jeden to ten nasz wspólny, ludzki, codzienny. Drugi to świat wyobraźni, który jest fascynujący, ale którego jednocześnie się boję, bo ma jakąś potworną siłę. Przeczuwam, że siła ta dysponuje walcem i czeka tylko, żeby po mnie przejechać, nie mrużąc oka. Czy warto mieć z nią do czynienia…? Odpowiedź nie jest oczywista. W sumie, po co mi to…?

Przypomniałem sobie coś:

O pokusie

Ilekroć zwątpisz w swoją pracę, ilekroć skusi cię zmęczenie, mdłości, dręczące uczucie utraty celu! – samooskarżenie, ze to tylko próżność, mroczne pożądanie, że lepiej byłoby porzucić to wszystko, doprowadzić do końca jedynie działania najkonieczniejsze i samozachowawcze, a więc: czytać i żyć; żyć bez znaczenia i przeminąć bez śladu – wiedz, że to najcięższa pokusa, jaką ci podsunie życie. Wówczas musisz być silniejszy niż prawdziwi bohaterowie, kiedy stoją oko w oko z niewykonalnym zadaniem. Wiedz, że do wszystkiego masz chyba większe prawo, aniżeli uciec przed pracą, jaką los wybrał dla ciebie.

Sandor Marai, „Księga ziół”, Czytelnik, Warszawa 2009, str. 123
dzięki margaret.ta

Tak więc… Trzeba dorobić napisy początkowe i końcowe. Nie pomylić się w obsadzie. Dodać loga sponsorów…

Samotne drzewo, fot. Piotr Kubic

Pożalę się

Padam na twarz. To efekt braku higieny psychicznej. Wczorajsze zmagania techniczne z filmem podłamały mnie. Mój laptop ma zbyt nowy system operacyjny, jak się okazuje, i starszy program do edycji wideo nie zawsze chce z nim współpracować. Nie miałem pojęcia, że tak może się zdarzyć. Lecz otrzymując kilkakrotnie komunikat „General Error” zaglądnąłem do internetu. Okazało się, ku mojemu zdołowaniu, że system Mavericks nie musi obsługiwać programu Final Cut Pro 7. To moja wina, zresztą zawsze jest wina użytkownika. Bo nie doczytałem wszystkiego, kiedy uaktualniałem system Mountain Lion do systemu Mavericks. Lepiej było go nie uaktualniać, w mojej sytuacji.

Eksport filmu trwał około godziny, po czym program zawieszał się. Było to wieczorem, a według umowy miałem oddać film do północy. Piękna perspektywa, prawda? Tak więc po okresie montażu, kreatywnego myślenia – co z czym połączyć, co wyrzucić, co zostawić – na koniec – gehenna techniczna. Na granicy wytrzymałości psychicznej – dochodzenie – co może być przyczyną problemu, jak go ominąć…?

W takich momentach dobrze rozumiem, dlaczego reżyser nie powinien zajmować się techniczną stroną przedsięwzięcia. Kiedy pracowałem np. przy nagraniach dźwiękowych, do moich zadań należało zestawienie sprzętu i uruchomienie tak, by wszystko działało. To już wystarczająco dużo pracy dla jednego człowieka. Kiedy myślisz o koncepcji, abstrakcji, formie, atmosferze, przepływie emocji, to chcesz, żeby technika była ci posłuszna. Inaczej – zapomnij o twórczości. Ja tym razem nie mam tego komfortu.

W końcu udało się coś wyeksportować, i choć materiał jest jeszcze do poprawy, to załączam go tutaj.

O pracy nad krótkim filmem

Dziś mam skończyć krótki film o warsztatach teatralnych dla młodzieży Lato w teatrze. To zaledwie kilka minut, ale chciałbym, żeby zawarły one pozytywną energię i dobrą atmosferę tego wydarzenia. Filmik jest prawie skończony, brakuje zakończenia.

Niesamowita jest ilość decyzji, gdy tworzy się nawet coś tak małego. Najwygodniej byłoby postępować według jakiegoś schematu, szablonu. Ale to jest mało ciekawe. O wiele ciekawsza jest wędrówka, która nie wiadomo do czego zaprowadzi. Ważne, aby ta droga była konsekwentna, a to oznacza, że trzeba odrzucić wiele pomysłów, które się pojawiły, a które zbyt poszerzają horyzont. Sfilmowałem wiele ujęć, ponad połowa z nich nie zostanie wykorzystana. Nie dlatego, że są złe, ale ponieważ nie ułożą się konsekwentnej linii, która zresztą i tak dopiero się wyłania. Czy żal mi tych ujęć? Tak. Ale trzeba być konsekwentnym.

Trudno mi postawić końcową „kropkę nad i”. Mam wrażenie, że jeszcze czegoś brakuje. A może trudność wynika z czegoś innego – z tego, że wraz z końcem filmiku zakończy się moja z nim przygoda…? Przy tworzeniu napotyka się na własne ograniczenia, niewyjaśnione trudności. Coś mi przeszkadza i nie jest to coś z zewnątrz, ale ewidentnie – z mojego wnętrza. Rozpoznawanie tego, przełamywanie, radzenie sobie z samym sobą, to codzienne życie twórcy.

Wystawa Stanleya Kubricka, MN w Krakowie, fot. Piotr Kubic

Uczestnicy warsztatów na wystawie Stanleya Kubricka w Muzeum Narodowym w Krakowie. Więcej zdjęć na blogu warsztatów www.lwt.bagatela.pl.

 

Mam jeszcze taki dylemat. Chciałbym wstawić ujęcia z wycieczki do Muzeum Narodowego oraz do stacji TVN. Ale w ogólnym planie filmu trudno mi znaleźć na to miejsce. Brak mi uzasadnienia. Po drugie – ujęcia z muzeum oraz telewizji wymagają komentarza, inaczej nie będą czytelne dla widza. Najlepiej, gdyby komentarz dali sami młodzi. Trzeba go jakoś od nich wyciągnąć. Poszedłem zatem z kamerą na polowanie i mam kilka wypowiedzi. Po selekcji wybrałem trzy, każda inna. Jedna jest bardzo osobista i szczera oraz brzmi niesamowicie ciepło. Druga jest bardzo oficjalna – wyrażona przez młodego człowieka, który chce być dziennikarzem. Zaraz zobaczę, jakie ujęcia będą do nich pasować.

Znalazłem też miejsce w filmie, w którym uda się wpuścić ten inny nieco temat – wycieczek. Zobaczę, czy to będzie pasować.

W tę samą strunę

Nie mogę usnąć. A to dlatego, że dzisiaj uczestniczyłem w dwóch próbach w fabryce, w której pracuję. Jeśli się nie mylę, to dopiero dziś spektakl został złożony w całości, bez przerw. To, co tu napiszę, jest subiektywne, a z pewnością jestem pod wpływem chwili. Ale czy teatr jest od tego, by wyzwalać obiektywizm?

Określenia, które mi się nasuwają, to same pozytywy. Na scenie popłynęły strumienie emocji bez żadnej skuchy – udawania, symulowania. To, co się tam działo, to świetne wzajemne zrozumienie i wyczucie scenicznej załogi w służbie tematu.

Fantastyczny pomysł, by aktorzy grali na instrumentach, nie został pogrzebany w praktyce. Odnaleziono formę, w której bardzo dobrze sprawdzają się instrumentaliści, którzy przecież nie są muzykami. To, że nie grają idealnie, świetnie pasuje do formy przedstawienia, nic mnie w tym nie uwiera, nie razi. Muzyka żyje wraz ze spektaklem, towarzyszy akcji, a instrumenty, niektóre dość duże (jak kontrabas czy wiolonczela), nie przeszkadzają na scenie, przeciwnie, zostały zręcznie wplecione w obrazek.

Niesamowicie wzruszający jest moment, gdy syn grając na kontrabasie (Adam Szarek) dialoguje poprzez dźwięki z martwym już ojcem, leżącym na łóżku i snującym dźwięki na wiolonczeli (Marcel Wiercichowski). Inna scena – bezsenność dziecka i nocny strach, którego rolę bierze na siebie Wojtek Leonowicz. Pojawia się on w mroku, ponad scenografią, nad łóżeczkiem, grając na trąbce z tłumikiem. Takich posmaków jest więcej, bo cały spektakl oparty jest na starannie konstruowanych nastrojach, o ściśle określonym zakresie i równowadze.

Wojciech Leonowicz i Adam Szarek,

Zawsze czuję radość, kiedy w nowych postaciach, w stworzonych od zera rolach, zobaczę znanych mi ludzi, tym razem – Adama Szarka, Marcela Wiercichowskiego. Wojtek Leonowicz, w drugoplanowej roli gra dokładnie tyle, ile trzeba; wystarczy rzucić okiem, by dostrzec tę dystynkcję i oszczędność. Anna Rokita, jedyna kobieta, ma w roli matki i gospodyni domowej dużo do zrobienia, a przy tym jeszcze świetnie śpiewa. 

Dowiedziałem się też, że Przemysław Branny całkiem dobrze radzi sobie na akordeonie i jazzuje na fortepianie, Patryk Kośnicki sprawnie używa perkusji, mając za partnera, w sekcji rytmicznej, Tomasza Lipińskiego na banjo. Ci dwaj ostatni pokazują zresztą aktorski pazur w dramatycznej, rodzinnej scenie dzielenia arbuza.

Co bardzo cieszy – nie dostrzegłem żadnych śladów farsy. Spektakl ma sporo momentów humorystycznych, wzbudzających uśmiech, ale zostały one zrealizowane bez środków, po jakie automatycznie sięga aktor, który na co dzień gra w farsie. I to też jest fantastyczne.  

Spektakl, przez poetykę, skojarzenia, nastroje, trafia do moich wspomnień, wrażeń i obserwacji związanych z życiem rodzinnym, stosunkiem człowieka do człowieka oraz tematem przemijania i śmierci. Cóż, zdarza się, że ktoś uderzy w strunę, która u mnie rezonuje. Wydaje się, że tym razem zrobiła to reżyserka.

Wrażenia z próby spektaklu Artura Pałygi Ojcze nasz w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej, Teatr Bagatela, Kraków.

Subiektywnie

Nierzadko masowe imprezy mnie denerwują. Myślę, że z powodu nagłośnienia, który powinno, jak się organizatorom wydaje, zagłuszyć wszystko, co się dookoła imprezy dzieje. Tak więc ludzie stojący przed sceną nie powinni być w stanie porozumieć się między sobą głosem, bo wtedy impreza jest kiepska. Nie powinni też słyszeć własnych myśli. Być może po to, aby konferansjer bądź artysta performujący na scenie mógł bezdyskusyjnie narzucić widzom i słuchaczom swoją interpretację rzeczywistości. Kiedy mówi „klaszczemy”, to mamy nie dyskutować, tylko klaskać. Jak „wrzeszczymy” to wrzeszczeć, bo „koncert jest świetny i fantastyczny”.

Myślę, że mam szczęście, że jestem realizatorem dźwięku w teatrze. Gdyż tam rzadko operujemy ciśnieniem akustycznym 130 decybeli (to granica bólu), w zasadzie zapodajemy taki hałas tylko w momentach ściśle przemyślanych, określonych przez reżysera. Poza tym gramy subtelnie.

Z kolei przygotowując się do fotografowania koncertu nie mogę zapomnieć o stoperach do uszu. Pamiętam kilka koncertów, podczas których bardzo chętnie założyłbym podwójne stopery, gdyby się dało.

Po tym wstępie zapraszam Was do oglądnięcia fotoreportażu z imprezy, na której przez chwilę byłem dzisiaj. Tylko tutaj, na tym blogu, napiszę Wam prawdę wprost. Byłem nie w humorze, a wiecie, jak wtedy odbiera się rzeczywistość. Ale żeby Was zachęcić, daję tutaj najbardziej przyjemne ze wszystkich zdjęcie.

Dziewczyna z megafonem, fot. Piotr Kubic

Drodzy Czytelnicy

(o ile jacyś tutaj są, a ze statystyk wynika, że jacyś się ostali)

Z trudnością przychodzi mi ostatnio pisanie. Na nic zdają się zachęty oraz opinie innych, że nieźle piszę i powinienem pisać. Jeśli miałbym pisać, powinienem to robić codziennie, sumiennie, bez względu na to, czy świeci słońce, pada deszcz czy śnieg. Czy przyszli akurat goście, albo czy jest do zrobienia jakaś fucha, która polepszy nasz byt rodzinny. Ale nie piszę codziennie. Tak, jak nie robię codziennie innych rzeczy, do których, jak się zdaje, mam większe lub mniejsze zdolności. Zresztą nie mam przekonania, że to ma sens, bo wszystko już zostało napisane, powiedziane, sfotografowane, namalowane i skomponowane.

Teraz widzę już dość wyraźnie, co to znaczy, że talent to nie wszystko (zdanie, które słyszałem od młodości). Wymagana jest wręcz mania, czyli pewna predyspozycja psychiczna, nazwijmy to tak, zajmowania się jedną rzeczą bez względu na okoliczności życia. Mówić prościej – żeby czegoś dokonać, należy mieć na tym punkcie fioła, a jednocześnie nie zawracać sobie głowy, żeby być dobrym mężem, ojcem czy przyjacielem. Nie można wszystkiego robić dobrze i żeby zrobić jedną rzecz fantastycznie trzeba wiele innych rzeczy zrobić po łebkach albo nie zrobić w ogóle. Czasem zdaje mi się, że wszystko robię po łebkach, a to przerażające, podobnie jak kolejne umykające terminy, w których chciałbym się z wieloma z Was spotkać, na które czekacie i ja też przecież czekam…

Tak więc aby jutro zająć się dziećmi oraz zdążyć do pracy (a jedno i drugie szczęśliwie nieszczęśliwie lubię), już teraz powinienem się położyć (już i tak za późno). Zostawiam Was ze zdjęciem zrobionym dziś telefonem komórkowym (w ramach poszukiwania zdjęć do scenografii kolejnej premiery teatralnej) i opublikowanym w aplikacji Instagram, którą używa ponad jedenaście milionów użytkowników na całym świecie. Sam słup na tym zdjęciu nie jest piękny, powiem wprost – wygląda paskudnie. Ale już odchodząca od niego pajęczyna kabli na tle nieba ma w sobie coś z wolności i nieskończonej wędrówki. To zdjęcie to mieszanina nieładnej codzienności i odlotowej jej interpretacji. Marzenia i wyobraźnia mogą zinterpretować najzwyklejsze badziewie i uczynić z niej przedsionek kosmosu.

Od tego jesteśmy, my, ludzie… To właśnie mamy robić – nadawać sens badziewiu.

 

Trzy monitory i dwie myszy

Na górze – dwa duże monitory. Nieco niżej – mniejszy, to laptop, leży na biurku. Spod blatu wysuwa się kolejny poziom, półeczka z klawiaturą i myszą. W sumie – trzy monitory, dwie myszy, dwie klawiatury, i tablet graficzny z elektronicznym piórem.

Gdy duży komputer zajęty jest jednym projektem, na małym można pracować nad innym. Gdy w drugim projekcie zabraknie natchnienia, montażysta wraca się od pierwszego i wena pojawia się znowu. Dziś drugim projektem był skrót spektaklu. Z dziewięćdziesięciu minut należało zrobić nie więcej jak trzy, cztery. Które fragmenty wybrać? Jak je ułożyć, czym połączyć, żeby coś powiedzieć, a zarazem stworzyć małą formę samą w sobie…

Pierwszy projekt to błyskotliwa relacja zza teatralnych kulis, trwająca znów nie więcej jak trzy, cztery minuty. Kręcona bez ścisłego scenariusza, dopiero podczas montażu nabiera sylwetki.

Z bezkształtnej mgły, pustki, w której, jak się zdaje, nie ma prawie nic, udaje się wyłonić drobną nić. W nieznanym krajobrazie, którego, zdawało się, nie ma, wyraźnieją kształty. Pojawia się trop, przepływ napięć, przeczuwa się go i poszukuje zarazem; „gdzieś tu powinien być” – tworzywo, które wywoła emocje.

Montażysta robi sobie przerwę i zagląda do pokoju naprzeciwko. Otwarte drzwi zdają się zapraszać. Znad komputerów podnoszą się dwie głowy, długie włosy, jedne ogniste, inne – bardzo jasny blond – odsłaniają kobiece czoła, spływają poza policzki. A jednak nie zafascynują się opowiadaniem o zmaganiu z montażem. Tak samo jak się podniosły, opadną z powrotem, tak samo razem.

Osiedle Dywizjonu 303, Kraków, Nowa Huta, fot. Piotr Kubic

Po kilkudziesięciu godzinach spędzonych w wirtualnym świecie, szczególnie stąpa się po zwykłym, prawdziwym gruncie. Realnymi stopami, po szorstkim betonie, nie za pomocą myszki i nie patrząc w świecący nieskazitelnie ekran. Szary beton nagle staje się ciekawszy niż starannie dobrane kolory systemu operacyjnego. Szarość bogatsza od wymuskanych barw, a to, co na co dzień wydaje się zdawkowe i monotonne, teraz jest poszukiwaną oazą spokoju i pewności.

Czasem trudno oprzeć się wrażeniu, że wszystko, czym się otoczyliśmy – sami siebie, my, ludzie – ma skłonić nas w końcu do powrotu do prostoty i natury.