Mała awantura

Dziś wieczorem przechodziłem przez Rynek w Krakowie. Usłyszałem donośne wrzaski, dochodziły od strony ulic św. Anny i Jagiellońskiej. Poszedłem w tamtą stronę myśląc, że dzieje się coś niezwykłego, co warto będzie sfotografować. To okolice Uniwersytetu Jagiellońskiego, a dalej znajduje się Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna. Niekoniecznie więc mogła to być po prostu awantura na ulicy; pomyślałem, że może jakiś performance, studenci ćwiczą spektakl przy otwartym oknie albo coś w tym stylu. Zadziwił mnie wyjątkowo silny głos, podejrzewałem nawet, że to dorosły mężczyzna.

Moim oczom ukazało się małe dziecko stojące na chodniku. Obok niego kucała kobieta, próbując dzieciakowi coś tłumaczyć. Dziecko wyglądało rzeczywiście na dwuletnie i krzyczało przeraźliwym i strasznym głosem, o które nigdy bym je nie podejrzewał (a mam dwoje starszych dzieci). Dźwięk odbijał się od wysokich kamienic Starego Miasta.

Wokół tego miejsca zrobiło się dziwnie pusto. Gdy dochodziłem, dzieciak zamachnął się szerokim sierpowym w kierunku matki. Skierowałem się prosto na niego, pomyślałem, chyba bez sensu, że może mógłbym jakoś wesprzeć kobietę, która zaczęła tracić cierpliwość. Ale w tym momencie pojawił się mężczyzna, który wysiadłszy z samochodu, wziął dzieciaka, posadził go na tylnym siedzeniu i zamknął drzwi.

Szanowna Pani

Piszę do Pani, ponieważ chcę napisać. A każdy ma prawo napisać do każdego, nie spodziewając, że popełni afront, jeśli tylko przestrzega, rzecz jasna, określonych zasad. Tak więc zwracam się do Pani tak, jak przyjęła nasza kultura zwracać się do ludzi, których praktycznie się nie zna. Bo czy można nazwać „poznaniem” dwukrotne spotkanie w gabinecie lekarskim?

Chcę napisać. I to jest moja decyzja, być może kaprys, zachcianka. Nie musiałbym zresztą wysyłać tego listu, i w innych okolicznościach tego bym nie zrobił. Ale zrobię, ponieważ w trakcie tych minut mniej niż trzydziestu, które przyszło nam w sumie spędzić w jednym pomieszczeniu, zyskałem przekonanie, że mogę ten list wysłać. Dodatkowe tłumaczenie – dlaczego, jak, na jakiej podstawie – jest niepotrzebne. Wątpię, czy mógłbym się pomylić aż tak bardzo. Po prostu wiem, że Panią ten list nie wytrąci z równowagi, co najwyżej potraktuje go Pani przyjmując po prostu do wiadomości, jak artykuł w gazecie codziennej. Nie przeszkadza mi to wcale. A jednak pozostaje we mnie pewna nadzieja, że choć trochę Panią ucieszy, i właśnie dla tej możliwości, wcale prawdopodobnej, zdecydowałem się go wysłać.

Przyszedłem do Pani z problemem zdrowotnym i tak się spotkaliśmy. A jednak i Pani i ja nie należymy do osób, które potrafią bezwzględnie ukrywać swoje nastroje. A Pani nie była w najlepszym. I Pani wie, że ja to wiedziałem. Odczułem go na sobie, Pani zauważyła, a nie chciałaby tego Pani. Obok zwykłej rozmowy lekarza z pacjentem toczyła się jednocześnie inna, poprzez napięcie i intonacje głosu, zawieszanie słów, drobne ruchy głowy, marszczenie brwi, podnoszenie kącików ust. I spojrzeniami, rzecz jasna. Minuta po minucie stygło Pani zniecierpliwienie, łagodziłem płynące w moją stronę kolczaste zwroty. Pani wie, że ja wiem, i Pani wie, że ja wiem, że Pani wie o tym również. I mogę przypuszczać, że potem, gdy uśmiechała się Pani już częściej, prawie zapomniała Pani o tym drobnym uchybieniu swojemu profesjonalizmowi. Tak, proszę zapomnieć, zresztą ja w tym momencie też już nie pamiętam.

Wspominając Panią wiem, że otrzymawszy ten jeden list nie zdziwi się Pani i nie zasmuci z tego powodu, że będzie ostatnim. Choć może przez chwilę pomyśli Pani, że mogłyby być ich więcej. Wraz z biegiem lat przyzwyczajamy się do tego, że drobnymi wyobrażeniami urozmaicamy i umilamy sobie codzienność. Wiedząc, że wyobrażenia nam wystarczą. Czuję się zatem zupełnie bezpieczny, a nie mając nic do stracenia, piszę i wysyłam.

Przejdę do głównego powodu tego listu, którego jeszcze nie nadmieniłem. Wszystko, co napisałem do tej pory, było wstępem, ponieważ rozważania na temat samego pisania nie mogłyby być wystarczającym dla niego powodem. Tak więc – przypominam sobie Pani diagnozę, która wcale nie była związana z układem nerwowym, mięśniowym ani kostnym, choć właśnie z tego rodzaju problemami do Pani przyszedłem. Gdzieś pomiędzy słowami opisującym mój stan zdrowia, wtrąciła Pani jedno zdanie. „Chciałby pan zwolnienie? Pana żona na pewno się ucieszy”. Na moje lekkie zdziwienie dodała Pani: „wygląda pan na domatora”.

Oprócz zdziwienia, większość mężczyzn, słyszących taką o sobie opinię, nawet spośród tych, którzy w pełni na nią zasługują, obruszyłoby się w pierwszej chwili. Tak i ja. Powody owego obruszenia są dosyć stereotypowe, nie ma potrzeby ich tutaj wymieniać. Zresztą nie chodzi o dociekanie, czy i na ile Pani opinia odpowiada prawdzie. Mógłbym przecież argumentować, że tytuł doktora nauk medycznych w zakresie nerwów, a nawet mięśni i kości, nie daje powodu do słuszności Pani diagnoz charakterologicznych. I tak dalej i tak dalej, argumentów znalazłoby się dużo, dla kogoś, kto chciałby kontynuować tradycję interseksualnych sporów. Ja jednak, tym razem, nie miałem na to chęci. Sam nie wiem dlaczego, może – po prostu – z powodu bolącego kręgosłupa.

Dwa tygodnie minęły od tamtej wizyty. W trakcie których, niejako siłą rzeczy, spowodowaną zwolnieniem lekarskim, byłem domatorem, nawet jeśli kwestia czucia się nim pozostawała nierozstrzygnięta. Dwa tygodnie, podczas których nerw kulszowy litościwie pozwalał mi zawodzić dzieci do szkoły i przedszkola, potem je odbierać. Nauczyłem się sprawdzać córce zadania domowe, oraz unikać kłótni z synem, który każde zdanie rozpoczyna od „nie”. Teraz szybciej kończę mycie naczyń, potrafię też jednym rzutem oka ocenić, który z artykułów w lodówce zbliża się do terminu ważności. Wiem, że pranie i prasowanie robi się między trzynastą a piętnastą, bo wtedy prąd jest tańszy.

Ale to tylko szczegóły. Jest coś, czego nie umiem do końca wytłumaczyć. To drobne przebłyski, wspomnienia. Przechodząc przez przedpokój, albo rozkładając deskę do prasowania, widzę czasem Tatry Wysokie, albo białe płachty żagli, na szerokiej połaci Śniardw. Innym razem są to nieregularne, krzywo stojące słupy wzdłuż ukraińskiej drogi, albo samotne studnie na równinach Mołdawii. Są też i motorowe łodzie, do których podpływałem na Lake Michigan, zacumowane nie tak daleko od plaży. Wspominam zimne poranki i parę uciekającą z ust w Yellowstone Park, a także klimatyzowane sale w Poitiers, we Francji. Pamiętam szrot w Niemczech, na którym szukałem starych, samochodowych części. Te wspomnienia, same w sobie, nie są czymś dziwnym, przecież to miejsca, w których kiedyś byłem. Lecz ciekawe jest to, że pojawiając się na tle domowych ścian, nie wzbudzają we mnie nieprzebranej nostalgii. Tak, jakby wszystko było na swoim miejscu, i ja też, właśnie tutaj, gdzie teraz jestem.

A w domu… domowe rozmowy. Dziecięce opowiadania o tym, co zdarzyło się w ciągu dnia. Obserwacje. Duże odkrycia i małe, ale wielkie tragedie. Drobne gesty, ledwo widoczne spojrzenia. Tak, są dziecięce kłótnie, wrzaski, awantury. Gonitwy małych nóg na przestrzał mieszkania, że trudno wytrzymać. Ale to wszystko jest mi znajome, i zanim coś wypowiem, wiem, a wcześniej – czuję, że to już kiedyś widziałem. Bo oglądam samego siebie – w lustrze czworga małych oczu.

Od jutra wracam do pracy i czeka mnie trudny tydzień. Wytężona praca do piątku, a potem – dalej – w sobotę i w niedzielę. I powroty, gdy z pościeli będą już dobiegać spokojne oddechy. Dlatego podjąłem decyzję. Jeszcze ten tydzień, a potem wracam do domu. Nie, nie na zwolnienie lekarskie. Na jakieś dziesięć lat. A potem zobaczę. I tak naprawdę – piszę do Pani, żeby podziękować. Miała Pani rację. Ja tego nie wiedziałem, że moje miejsce może być gdzie indziej, niż sobie wyobrażałem. I choćby z tego względu winien byłem Pani ten list. I teraz już wiadomo, dlaczego nie ma potrzeby pisania następnych.

Dlatego wspominając tamte dwie wizyty w Pani gabinecie, pozdrawiam Panią serdecznie. Myślę, że nie spotkamy się więcej, więc życzę Pani sukcesów zawodowych i powodzenia w życiu osobistym.

Chociaż… podobno ból nerwu kulszowego powraca… 

Głaskanie na dobranoc

Dzieci usypiają, a ja je głaszczę. Głaszczę po czym mogę, co wystaje poza kołdrę – po czole, policzkach, po ramieniu. Chwytam za dłoń. Pamiętam, tak głaskała mnie mama. A mamę głaskała pewnie jej mama. Czy tata głaskał, raczej nie sądzę.

Głaskanie na dobranoc ma w naszej rodzinie tradycję. Głaszczemy i już. Córka przyjęła to od razu ze zrozumieniem. Syn nie bardzo lubił, kiedy go głaskał ojciec, czyli ja. Ale nie miał nic przeciwko temu, żeby głaskała go mama. Lecz w końcu i do głaskania ojca się przyzwyczaił, choć przez pewien czas zachowywał się tak, jakby nie chciał być głaskany, ale jednak chciał. W sumie nie miał innego wyjścia, jak się przyzwyczaić, a nawet polubić. Tradycja to tradycja, u nas w rodzinie się głaszcze.

Teraz, po latach przyzwyczajania, dzieci akceptują głaskanie. Pierwszy usypia syn, to jego równy i zdecydowany oddech rozlega się w pokoju dzieci. A mimo tego, że już śpi, jego dłoń delikatnie odpowiada na głaskanie i zaciska się nawet na dłoni rodzica.

Córka usypia trudniej. Nie wiadomo do końca, czy głaskanie jej pomaga czy przeszkadza. Ale głaskana – tuli się, podnosi do góry barki, rozciąga usta w szerokim uśmiechu i roziskrza oczy. Rzeczywiście, to nie musi pomagać w zasypianiu.

Wreszcie śpią oboje. Mogę już nie głaskać, ale jeszcze przesuwam dłonią – na ich głowach wyczuwam włosy, na dłoniach wyczuwam różnice skóry – chłopak ma delikatniejszą, a córka twardszą. No dobrze, obowiązek spełniony. Kończę głaskanie na dzisiaj, wychodzę i przymykam drzwi.

Wolę kraść niż kłamać

Zacząłem kiedyś fotografować. Nie zdając sobie sprawy, w co wdepnąłem. Kiedyś na początku była to radość fotografowania, wynikająca głównie z nieświadomości. „Głupi śmieje się do sera”. Teraz tej radości próbuję bronić, i czasem przegrywam.

Problemy pojawiają się w relacjach międzyludzkich. Bycie fotografem dzieli resztę ludzi na dwie grupy – na innych fotografów oraz fotografowanych. Jakie są wzajemne relacje między fotografującymi – wystarczy zaglądnąć na fora fotograficzne. Są otwarte, każdy może prześledzić te zjawiska. Można też zacytować Gombrowicza:

Nic nie kompromituje bardziej artysty, niż inny artysta.
Doprawdy artysta na widok innego artysty, powinien przechodzić na drugą stronę ulicy. Artystą jest się dla nie-artysty, dla niedość- artysty – dla czytelnika-odbiorcy. Ale, gdy artysta spotyka artystę, obaj przemieniają się w …w kolegów po fachu. W członków Pen Clubu.

Mając zatem określone relacje wewnątrz grupy fotografów, zajmijmy się relacjami fotografa ze światem zewnętrznym. I tu trzeba powiedzieć wprost – fotograf w kontakcie z fotografowanym jest albo złodziejem, albo kłamcą. Czasem alternatywa ta staje przede mną, nie mogę od niej uciec, a nie mam ochoty być ani jednym ani drugim. Jeśli już miałbym wybierać – wolę być złodziejem.

Dlatego chyba przerzucę się na krajobrazy, na martwą naturę. Albo na bezdomnych, którzy będą szczęśliwi, że ktoś się nimi zainteresuje. Bo ludzie, których zawód nierozerwalnie wiąże się z pokazywaniem siebie, mają z tym największe problemy.

Mój problem polega na tym, że ja ich… lubię. Lubię z nimi być i przeżywać to, co oni tworzą na scenie. Z tego przejęcia się powstają moje zdjęcia. Wracam do domu i nie mogę usnąć. A jeszcze w drodze – włączam głośno jakąś muzykę, żeby się oderwać od tego, co widziałem, zagłuszyć.

Następnego dnia zaczyna się selekcja zdjęć. Moi ulubieńcy nie wiedzą, ile z nich ląduje w koszu. Mój ostatni rekord – podczas spektaklu, na siedemdziesiąt zdjęć aktorki X prawie sześćdziesiąt trafiło natychmiast do kosza. Ostatecznie wybrałem nie więcej niż pięć, by przekazać je dalej. A mimo to spodziewałem się pytania – czy musiałeś dać te zdjęcia? Ono mnie za każdym razem deprymuje (jeszcze), i dopiero gdy wracam do mojego pokoju, zadaję sobie (i jej, w myślach) pytanie – a jakie miałem dać…?

Tych siedemdziesiąt zdjęć nie było przypadkowych. Każde z nich było wyczekiwane, precyzyjnie mierzone i strzelone. I zastanawiam jak to jest, że wykonując zdjęcia aktorce Y, również na spektaklu, odrzucam tylko 20% zdjęć? Że prawie każde zdjęcie ma sens? Wspominam spektakl Hamlet i Dorotę Segdę. Na kilkanaście, może dwadzieścia kilka zdjęć ze spektaklu, które jej przedstawiłem, tylko do dwóch miała zastrzeżenia.

Silnie przeżywam fotografowanie. Moje zdjęcia biorą się z fascynacji tym, co widzę. Nie ma fascynacji – nie ma zdjęć, Nie naciskam spustu, nie wiem nawet, gdzie przyłożyć obiektyw. Ale kiedy już się zafascynuję, to nierzadko natrafiam na barierę histerii, wyolbrzymionych, a nawet wyimaginowanych wyobrażeń. Na barierę zupełnej nieświadomości tego, jakie zdjęcia się publikowało i teraz publikuje, co jest ważne w zdjęciu. Czasem mam ochotę pokazać klasykę fotografii np. glamour. Ale czy jest komu i po co? Czy coś to zmieni?

Nie, bo tu nie chodzi o samą fotografię. Chodzi o zadowolenie wyobrażeń modela, który często sam nie wie, czego chce. A wtedy chodzi o uśmierzenie kompleksów, lecz niestety, fotografia tylko je podsyca. W takim przypadku owo zadowolenie osiąga się nie poprzez odpowiednie zdjęcie, ale tworząc całą otoczkę – słodzenie, czarowanie, w końcu zmyślanie, a nawet kłamanie. Wolę więc już kraść, skoro muszę…

Wystawa otwarta, a ja narzekam

Nie napisałem tu ani słowa o wystawie moich zdjęć, która została otwarta dzisiaj. Wstyd jakiś, że nie pomyślałem o moim najstarszym blogu, na którym piszę najbardziej skryte rzeczy, z tych, które w ogóle upubliczniam.

Wystawa - Ewelina Starejki w obiektywie

Wystawa ma swoje miejsce w Bunkier Cafe, Kraków, pl. Szczepański 3a, czyli po prostu w tej efektownej kawiarni, która jest przed Bunkrem Sztuki w Krakowie.

Teraz jestem już w domu i chyba nie powinienem myśleć o niczym. Bo przypominają się prawie wyłącznie negatywne aspekty ostatnich kilku dni. Znów – by je w miarę sensownie odmalować, należałoby napisać dobre opowiadanie. Co najmniej opowiadanie. A na to mnie nie stać – ani teraz ani jutro. A pojutrze sprawy pójdą w zapomnienie. Jedyna nadzieja – że owe obserwacje i wnioski nawarstwiają się tam gdzieś w czeluściach mózgu i kiedykolwiek przyniosą jakiś pożytek, komukolwiek.

A teraz uwaga – ponarzekam. Będę narzekał na innych, ale w efekcie będzie to narzekanie również o mnie. Bo nie jestem inny, ale na innych łatwiej narzekać. Co prawda już ta świadomość powinna mnie choć lekko powstrzymywać od narzekania, ale jakoś nie powstrzymuje. Tak więc brnę w tym kierunku, nawet jeśli jest to droga wprost do samosądu i samoskazania w efekcie.

Jesteśmy marnymi ludźmi. Widzę, jak to, przed czym się bronimy, i w końcu jesteśmy przekonani, żeśmy uciekli – właśnie dopadło nas z morderczą bezwzględnością. Ci, którzy nie chcieli skalać się grą w farsie, grają w farsach na całego. Którzy chcieli obronić się przed zmarioneceniem, chodzą po scenie jak sztywne kukły. Z zastanowieniem patrzę, jak jedyna postać, która kiedyś miała sporo subtelności, pozbywa się jej sukcesywnie i drętwieje, mechanicznieje, wrzaśnieje, wzorem kolegów. I pamiętam, jak młodsi oceniali starszych kolegów, że „robią widzów w konia”, a sami teraz….

Nie, nie, nie!! Bo czy można uchronić się przed tym, że aktora w komedii, farsie, wychowuje widz? Można pozostać niezachwianym wobec cowieczornego testu – śmieją się, a dlaczego dziś się nie śmieją, skoro wczoraj się śmiali? Co jest nie tak?? Gra komediowa jest nieubłaganym odzwierciedleniem tego, jakie jest przychodzące „się rozerwać” społeczeństwo. Ale czy na pewno społeczeństwo chce tylko wrzasków, tylko wymachiwania rękami, grymasów widocznych z kilometra i niczego poza tym? Chce postaci rysowanych… nawet nie grubą krechą, tylko ciosanych toporem?  Czy chce prymitywów zagranych prymitywnie? I na subtelne żarty się nie śmieje? (Przynajmniej nie rubasznie.) (Może śmieje się pod nosem, ale tego nigdy nie wiadomo.) A ma się śmiać na całe gardło? Im głośniej tym lepiej?

Może dobrze byłoby pozbyć się wrażenia, że tak grane farsy, zupełnie przeciwnie do tego, co twierdził Ray Cooney, nie pozostawiają na grającym złowieszczego piętna…? Że rozwijają aktora, ponieważ „farsa to najtrudniejszy gatunek sceniczny”.

I tak, jeśli krawędź sceny jest granicą, to każdego wieczora ci z jednej i ci z drugiej strony dostają swoją działkę endorfin. I wszystko jest w takim razie w porządku. Tylko ja plotę takie głupoty, bo może po prostu jestem zmęczony, a może dlatego, że to tylko mój blog i od czasu do czasu mogę popleść.

Mój przyjaciel, pianino. Wróciłem do domu, grałem, sam nie wiem – co, i o czym myślałem. Ach, gdyby tak tylko grać…

PS. (następnego dnia, rano) Ochłonąłem i przypomniałem sobie przynajmniej jedną, dobrą farsę. Siedziałem w pierwszym rzędzie i śmieszyła mnie, choć znam ją od sześciu lat w niezmienionym wydaniu. Więc jednak można…

Świętuj Nowy Rok

Otwórz maps.google.com i znajdź tam swój dom. Oglądnij go z każdej strony. Zobacz alejki i drogi, którymi chodzisz codziennie. Zobacz, gdzie kupujesz chleb i krojoną w plasterki szynkę, pakowaną do folii. Przejdź oczyma od Twojego wyjazdu z garażu, aż do centrum twojej miejscowości. Zobacz, którymi drogami wyjeżdżasz zwykle z miasta. Gdzie odwozisz dziecko do szkoły, a gdzie jest myjnia samochodowa. Każda Twoja czynność poza domem ma swoje miejsce na maps.google.com.

A teraz oddal mapę tak, by zobaczyć kontynenty. Weź na cel napis np. India, albo Ethiopia, może być Bolivia, Peru, Mexico. Spróbuj Papua New Guinea. I teraz – zbliż mapę, by zobaczyć ulice, domy, podwórka. Wyobraź sobie, że właśnie tam świętujesz Nowy Rok. Bez szampana, stylowych kieliszków (w ogóle – kieliszków), bez prądu. No może prądu starczy akurat na tyle, by włączyć telewizor – jedyną rozrywkę tych trochę bogatszych biednych. 

Wyobraź sobie choć kilka godzin spędzonych właśnie tam, oczywiście o ile starczy ci wyobraźni, wiedzy i chęci spojrzenia trochę dalej niż koniec własnego nosa. Może wtedy, choć na chwilę, przestaniesz narzekać na twój złodziejski rząd, służbę zdrowia, nauczycieli i policjantów, pracodawców i pracowników, piłkarzy, dziennikarzy, urzędników, sąsiadów, z może nawet i księży. Okropności świata, które zatruwają nam życie tu, są niczym wobec tych, które na  co na co dzień znosi większość żyjących na tej planecie ludzi. Jeśli niezadowolony rozpoczynasz 2014 rok, to ten eksperyment myślowy może poprawić ci humor.

I jest git

Przez lata dochodzisz do zrozumienia, dlaczego jest tak a nie inaczej. Pędzi Cię przekonanie, że to, co widzisz, a szczególnie – zachowanie ludzi – da się jakoś zrozumieć i pogodzić ze sobą. Mam na myśli – znaleźć wspólny mianownik ludzkich zachowań, nawet tych agresywnych, a także „pomniejszych”, jak np. obmowy, obłudy, ale też tych drobnych i trochę większych nieporozumień. Dochodzisz do przekonania, że przyczyny te są dość nieskomplikowane, że jest kilka uczuć (bo przyczyną są głównie uczucia), które można wymienić na palcach jednej ręki, które nas wszystkich nastrajają nie najlepiej, i gdyby tylko nad nimi choć trochę zapanować… I że równie częstą przyczyną jest „zwykły” pośpiech, brak czasu, by zatrzymać się na chwilę obok drugiego człowieka.

Ale nie spodziewałeś się tego, że im więcej zrozumiesz, tym wcale nie będzie łatwiej. A raczej – będzie trudnej. Bo im więcej rozumiesz, tym częściej musiałbyś być wyrozumiały – i tylko wyrozumiały, bo nic więcej nie można poradzić. Co z tego, że Ty rozumiesz, i teraz wydaje Ci się to proste i oczywiste. Zapominasz, że dojście zajęło Ci całe lata i nie przekażesz tego innym w pięć minut, ba, nawet w tydzień, gdybyś jakimś sposobem dostał aż tyle czasu. „I to jest marność”, i bezsens, bo już nie wiesz, czy warto było cokolwiek rozumieć. Jak niepraktyczna może być wiedza, albo inaczej – ona jest praktyczna, tyle, że ta praktyka pozostaje tylko tobie do realizacji, w samotności. No, od czasu do czasu spotkasz kogoś, kto rozumie podobnie, pogadacie sobie przez jedną połowę nocy, i tyle na pocieszenie.

Jest jeszcze jedno wyjście. Ty niczego szczególnego nie zrozumiałeś, tylko tak ci się wydaje. To po prostu początki schizofrenii, w której chory ubzdurał sobie, że zrozumiał cokolwiek ponad przeciętność i teraz ma coś do powiedzenia. Tak, to jest wyjście, dzięki niemu – wcale nie musisz być wyrozumiały i cierpliwy, i możesz wkurzać się na wszystkich innych, podobnie jak wszyscy inni wkurzają się na innych wszystkich. I już zostaje po staremu – każdy uważa, że wie najlepiej, każdy jest obłudny i każdy każdego obmawia, ty nie jesteś lepszy i niczego szczególnego nikt (ani ty sam), od nikogo (również od siebie), nie oczekujesz. A jeśli jeszcze jakiś lekarz przepisze ci jakąś uspokajającą pastylkę, to już jest pełen git.

Wieczorem po pracy

Wczoraj, po pracy w dużym mieście, wieczorem, a w zasadzie – w nocy, dotarł do samochodu. Stał jako jeden z wielu, na ulicy, przysypany lekkim nalotem śniegu. Już z daleka, na przedniej masce, puchło dumnie duże serce. Drugie, mniejsze i pochylone, zdawało się bić na tylnej szybie. A na przedniej, z niewielkiej doniczki zaznaczonej bruzdą w śniegu, wyskakiwał na łodyżce, kreślony sprawną linią, czterolistny kwiatek.

Gdyby serca i kwiaty wyłaniały się też na innych maskach i szybach samochodów. Ale nie. Ciekawe. Może ktoś znajomy, i nie po prostu – znajomy – tędy przechodził…? Wyobraźnia podsuwa kolejne możliwości. No bo kwiatki i serduszka – to musiała być dziewczyna. Ale która? Czy ją znam? Zaraz zaraz…. może jednak lepiej niczego sobie nie wyobrażać.

Spot w pochmurne dni

Wczoraj chmury przepływały nad naszą małą mieściną. Ostre słońce przezierało nielicznymi otworami, otoczonymi przez jasne, prawie białe kłęby. Kłęby przechodziły dalej w gładkie, lecz ciemne, brunatne powierzchnie. Jak reflektor wielkiego śledczego, promień słońca prześlizgiwał się po ścianach domów i bloków w kolorach nowoczesnych farb, jaskrawych. Omiatał ulice, jakby poszukując winnych, by ich naświetlić i wskazać z góry – patrzcie!

Samochodem jadę przed siebie, przede mną jasna plama, na wprost, o jedną przecznicę dalej. Mógłbym w tę przecznicę skręcić, potem w lewo i dalej w prawo, tam, z tyłu kamieniczek jest pofalowany daszek wsparty na czterech prętach, w sam raz, by się schować. Ale nie skręcam. Nie hamuję, nie przyspieszam, po prostu wjeżdżam w zalew światła i na środku ulicy zatrzymuję samochód. Otwieram drzwi, wysiadam, prostuję się i podnoszę głowę w oślepiające światło. Nikt mnie nie pogania, nikt nie trąbi. A to właśnie jest rynek, i nagle cały ruch zamiera, ludzie na chodnikach, sprzedawczynie w witrynach sklepów, parkingowy, i kierowcy zza uchylonych szyb aut spoglądają w moją stronę. Na winowajcę.

Cisza

Niektórzy ludzie kluczą, skrywają siebie, pozują, w końcu – milczą, nie odbierają telefonów, nie odpisują ma maile – przestają to robić nagle, bez wiadomego powodu. I trzeba stosować jakieś cyrkowe wręcz sztuki, żeby coś na to poradzić.

Nie mogłem sobie kiedyś wyobrazić, jak to jest możliwe. Ktoś nie jest w stanie wykrztusić z siebie tego, na czym mu zależy, co by chciał, co mu przeszkadza. Jak patrzę na moje dzieci, to właśnie im się to zdarza. Ale co pomyśleć, kiedy zdarza się to u ludzi pięćdziesięcioletnich?

Najlepiej byłoby być jasnowidzem, żeby zaglądnąć im do głowy i trafić w tylko im wiadome sedno.

Najłatwiej byłoby dać sobie spokój. Ale ktoś taki przychodzi za trzy miesiące i zachowuje się tak, jakby miał amnezję – jakby nie pamiętał, że to on odrzucał połączenia, nie odpowiadał na smsy i listy. Żadnego słowa wyjaśnienia, żadnego gestu porozumienia. Po prostu – dziura w pamięci. Jak tu traktować kogoś takiego poważnie, jak? Jak z nim współpracować w przyszłości? Jak mu zaufać?

Wiecie jaki jest kolejny etap? Tacy ludzie zaczynają opowiadać, że inni ich nabierają, obiecują coś i nie dotrzymują słowa, że nikt im nie pomaga, przeciwnie, przeszkadza, obmawia ich, nagle opuszcza. I naiwni nabierają się na te słowa, chcą pomóc, po czym oni właśnie doświadczają dokładnie tego – milczenia. Wkurzeni więc dają sobie spokój, a nasze „ofiary” mają kolejne „powody” do narzekań.