Potrafiłby pisać

Mam zamówienie na teksty publicystyczne. Ale rośnie we mnie niechęć wobec takich. Marzę o pisaniu opowiadań, które mówiłyby to samo, co publicystyka, lecz w zupełnie inny sposób.

Irytuje mnie moja własna lekkość pisania krytyki. Ta łatwość jest zastraszająca, boję się jej – własnej ironii, mojego wytykania palcem błędów innych ludzi. Tak dobrze mi to wychodzi!

Gdyby móc pokazać po prostu życie. Najtrudniej jest zrealizować zwrot „po prostu”. Myślę, ilu obserwacji musiałbym dokonać, ilu analiz, jakiej użyć konstrukcji, formy, co z czym połączyć, żeby tekst „wyszedł” prosty, a jednocześnie celny, jak „czarno na białym”. I to też mnie przeraża. W ogóle twórczość jest przerażająca, to jak dotykanie żywiołu jakiegoś, w który jeśli tylko się wdepnie, to nie można się od niego uwolnić. Uczepi się, drażni, nie daje żyć, w końcu powoduje wyrzuty sumienia, bo choćby nie wiadomo jak harować i tak się za mało zrobiło.

W końcu – nie robię nic. Jak prawie wszyscy, którzy uważają, że potrafiliby pisać.

Fotograficznie

Przeglądam zdjęcia, które zrobiłem w Rumunii w marcu tego roku. To dość sporo zdjęć z ulicy, fotografowanych nutą zafascynowania, z odwagą i bezpretensjonalnością. Jak nieświadomy tego, że powinienem być nieśmiały, strzelałem ludziom w twarz. Na przykład tutaj:

Street photo Romania

Jest taki stan ducha fotografa, w którym wydaje się, że nic nie może go zatrzymać. Czy to złuda, czy prawda, trudno dociec. To niewiadoma, tak jak nieprzewidywalne jest fotografowanie na ulicy.

Dziś przeglądam te zdjęcia i stwierdzam z fascynującym zdziwieniem, że wiele kadrów, które pominąłem, dziś wydaje mi się lepszych niż te, które uważałem za świetne kilka miesięcy temu. Taka odmiana nie jest czymś niezwykłym, wynika choćby z perspektywy czasu. Ale u mnie teraz – jeszcze z czegoś. Zatopiwszy się w Twittera poznałem jednego z fotoedytorów, który będąc maniakiem fotografii, codziennie publikuje świetne materiały.

Nie są to oczywiście jego zdjęcia. On je znajduje w sieci, zresztą prowadzi portal, na który zaprasza wszystkich fotografujących. Nie są to zdjęcia wystrzałowe, zapierające dech w piersiach, takie, jakie otrzymują na forach fotograficznych najlepsze oceny. To fotografie opowiadające o życiu, w których liczy się przede wszystkim treść pokazana za pomocą poetyckiej formy. Jak to może wyglądać?

Na przykład tak: “Re-Visioning” – Rebecca Norris Webb’s My Dakota. To fantastycznie opowiedziana historia, wzbudzająca ciągle moje uznanie, rozmarzenie i zazdrość. Będąc pod wpływem tych i nie tylko tych zdjęć, podejrzewam, że zmienia się sposób, w jaki patrzę na własne fotografie. 

I jeszcze jedno uczucie – czasem robię zdjęcie ponieważ wewnętrznie czuję, że powinienem strzelić – właśnie teraz i właśnie to, co widzę. Ale dlaczego powinienem strzelić? Nie wiem, nie umiem tego logicznie uzasadnić. I zdarza się nie tak rzadko, że za kilka miesięcy zaczynam to rozumieć. Jawny dowód na to, że nie rozumiem samego siebie.

Cóż dopiero świata wokół. I cóż, że jestem do niego na stałe przykuty, i sam nie wiem, czy ten świat mieści się we mnie, czy jestem tylko drobną cząstką wobec ogromu, i to ten ogrom mnie wchłonął, jak wieloryb ziarenko piasku. Skutek jest jeden – nie wiem nawet, kto tu i czego nie rozumie…

Zapowiedź wystawy w Radiu Kraków

Zapowiadam wystawę Faza 2:240 w Radiu Kraków. Więcej o samej wystawie można przeczytać tutaj, na stronie Teatru Bagatela 🙂

Zapraszam jutro na wernisaż!

Teatr Bagatela, Scena przy ul. Sarego 7 w Krakowie, godz. 17.00. Wystawa potrwa dwa tygodnie i zakończy się w Noc Teatrów. Oglądać ją można na godzinę przed spektaklami oraz w trakcie ich trwania.

 

Faza 2/240. Otwieram wystawę fotografii!

Są rzeczy niemalże nieuchronne. Och, można się przed nimi chronić, czasem ktoś ucieka, albo udaje, że nie widzi. Lecz jeśli mówi się tylko A, to po jakimś czasie staje się to nudne. Wtedy albo przestaje się mówić w ogóle, albo, siłą rzeczy, usta same układają się, nie wiadomo nawet kiedy, w głoskę B.

Wystawa jest naturalną koleją rzeczy, jeśli robi się zdjęcia i nie przestaje. Tym razem będzie to nie tylko prezentacja zdjęć, ale również instalacja, w której znaczenie zyskają zależności przestrzenne, proporcje ilościowe i wielkościowe. W ostatecznym planie wystawionych ma zostać ponad pół tysiąca fotografii.

Więcej na temat ideologicznych wątków wystawy można przeczytać na stronie organizatora, Teatru Bagatela: Faza 2/240. Zaś ponieważ piszę teraz na moim najbardziej prywatnym ze wszystkich blogów, nie będę tu prowadzić teoretycznych rozważań. Nadmienię co innego – że zdarza mi się rano budzić w trwodze.

Gdy obserwowałem wcześniej reżyserów, przed premierami, przeważnie dziwiłem się ich emocjom. Panice też, a jakże. Dziwiłem się, nawet jeśli wcześniej sam również byłem w podobnych sytuacjach – grałem egzaminy, koncerty, przemawiałem, otwierałem wystawy też. I co z tego? Za każdym razem, gdy próbuje się zrobić coś nowego, wypłynąć na mniej znane dotąd wody, pojawia się to samo – złe przeczucie, pieter, cykor.

Faza 2/240, Wystawa fotografii, Piotr Kubic

Zostało jeszcze mnóstwo do zrobienia. Lecz nie roboty się obawiam, ale tego, że trzeba będzie podjąć sporo decyzji, o których przypuszczalnie jeszcze nie wiem. Że w umyśle braknie miejsca na te najbardziej konieczne zadania, że coś nie złoży się w czasie, że przeliczę się mimo tego, że od miesięcy mam w głowie to, co chciałbym zrobić.

Wernisaż odbędzie się 1 czerwca w Teatrze Bagatela w Krakowie, na Scenie przy ul. Sarego 7, godz. 17:00.

Jak to w busach bywa

Oto moja odpowiedź na komentarz Kasi pod wpisem: 23:11

Najważniejsze, aby bus był przepełniony. Sytuacja rozwija się tak. Na 5 minut przed odjazdem wszystkie miejsca są już zajęte, a w przejściu stoją pasażerowie. Ostatni z nich wspiera się na uchwycie drzwi wejściowych. O czasie bus rusza, w tym samym momencie skądś pojawia się postać, która najwyraźniej goni właśnie tego busa. Kierowca hamuje, i np. szczupła kobieta w białym sweterku, ze średniej wielkością torebką na ramieniu, zajmuje miejsce przy drzwiach. Ten, kto stał przy drzwiach, przesuwa się nieco w głąb busa, czyli inni też muszą się trochę przesunąć. Tak więc zdawało się, że miejsca już nie ma, a jednak jest.

Bus w końcu rusza na dobre. Wyjeżdża z dworca, włącza się do ruchu, mknie czteropasmową ulicą. Kierowca omija przystanki, na których ktoś może czekać, lecz na ostatnim przystanku w mieście jakaś osoba natarczywie macha ręką. Kierowca lituje się, staje, a do busa zmierza już nie jedna i nie dwie, ale trzy lub cztery osoby. Niemożliwe staje się oczywiste – że sami nie wiedzieliśmy, ile jeszcze miejsc jest w busie. My, którzy w nim czepiliśmy się uchwytów i foteli, stojąc między rzędami. Każdy bus ma z boku zapisaną liczbę miejsc (np. 23+1), ale jest to wielkość jak najbardziej umowna i teoretyczna.

W praktyce – w tłoku, w busie, prawie zawsze jest ciemno, bo jeśli stoisz na wprost pana lub pani w ciemnym swetrze lub bluzce, to wiele nie widać. Jeśli zaś, dla odmiany, bluzeczka jest w pastelowych kolorach, a zgrabną figurę można podziwiać z niespotykanej, jak na warunki uliczne, perspektywy, to obraz automatycznie ciemnieje w oczach. Czasem dołącza się również przejmujący zapach perfum. A jeśli nie-perfum, tylko np. taniego browaru, to jak najbardziej w oczach ciemnieje. Czyli tak czy inaczej, jeśli tylko, Kasiu, trafisz na porządne przepełnienie busa, to możesz uważać się za nietoperza. A nastrojowe światło lamp ulicznych, tudzież księżyca, podpowie Ci już Twoja, całkiem sprawna, wyobraźnia.

Przychodzą ludzie

Przychodzą ludzie wyedukowani. Bardzo dobrze wyedukowani. Skończyli studia z dobrymi wynikami. Są też świadomi tego, że w naszej rzeczywistości trzeba pokazać swoją przydatność, aktywność. Nie można siedzieć cicho i czekać, aż ktoś doceni.

W Polsce dyskutowano niedawno w mediach o tym, że absolwenci uniwersytetów nie są przygotowani do podjęcia pracy. Mówiono o tym, że, statystycznie rzecz biorąc, brakuje młodym umiejętności „miękkich” – komunikacji, negocjacji, pracy zespołowej. Tak, to jest jedna ze stron medalu.

Ale jest też inna strona, związana z wiekiem i doświadczeniem. To kwestia wrażliwości, która, nieodwołalnie, wiąże się z ilością przeżytych doświadczeń, niestety – również przykrych. Oraz z czasem poświęconym na ich analizę i wyciąganie wniosków. Tutaj znów trudność – te wnioski koniecznie powinny być pozytywne. Wielu ludzi nie przechodzi tego etapu – poddaje się, rezygnuje. Następnie – te wnioski potrzebują dotrzeć do uczuć, przeniknąć się z nimi, stać się ich nienaruszalną częścią. I na to znów potrzeba czasu.

Bardzo potrzebujemy ludzi, którzy będą w ten sposób wrażliwi. Przypominam sobie film o świetnym saksofoniście, który nazywał się Stan Getz. Pamiętam fragment z końca jego życia, gdy pokazano go, jak z wielkim przejęciem gra smutną melodię, która w filmie staje się motywem jego odejścia. To niewiele dźwięków, w których zdaje się, że przeniósł cały ból swojego życia.

W kontraście do niego wspominam muzyka Marcusa Millera. Na jednej z płyt sprzed kilku lat jawi mi się jako pełen energii, beztroski człowiek. Nie chodzi o to, że starszy człowiek nie może być beztroski, ale beztroska starszego jest inna. I jeśli jeszcze jest dobrym muzykiem, to odciska ją w dźwiękach tak wyraźnie, że nie sposób tego nie zauważyć. Oczywiście – zauważyć może ktoś, kto tę właśnie beztroskę już zaczął czuć, u siebie.

Publicystyka mnie męczy

Czuję dystans do publicystyki. Przez ponad pół roku śledziłem TOKFM i pisałem tam aktywnie bloga. Teraz czuję zrezygnowanie, mam wrażenie, że cała ta dyskusja o wydarzeniach w Polsce jest nakręcana w wąskim gronie komentatorów i publicystów. Zespół dziennikarzy co rusz dorzuca do tygla kolejny news kreowany na sensację, która nie tak często jest sensacją wartą komentowania.

Lecz tłum oburzonych zabiera się za przetwarzanie newsa, rozpatrywanie go z różnych stron. Niestety, te strony wydają się już od dawna ustalone. Odnoszę wrażenie, że wiadomo raczej, kto i co napisze. I drugie wrażenie – że niewiele to zmienia w skali społeczeństwa. Czyli jest to zabawa niszowa, klubowa bym powiedział, pasjonatów, którzy niezbyt się przejmują tym, czy ktoś spoza kręgu ich zrozumie.

Lecz co jeszcze bardziej męczące – to język publicystyczny, wykształtowany, sprawny, wypływający niemal automatycznie spod palców stukających w klawiaturę. Ten język pełen ogranych już zwrotów retorycznych, sztucznie skomplikowany, zapętlający się sam ze sobą, stwarzający samą formą wrażenie doniosłości i racji. Ale to tylko nadęcie, które jednak często wydaje się nie do przekłucia.

Może to moja tęsknota za literaturą? Wspominam Etgara Kereta. Jego opowiadania fascynują mnie tym, że brak w nich uogólnień, analiz wyrażonych na poczekaniu. Ludzie z krwi i kości, naszkicowani tak, że czuje się ich każde ścięgno, widzi wyraźnie każdy grymas twarzy, porażają swoją bliskością. Domową awanturę potrafi opisać tak, że na jednej zadrukowanej stronie otrzymujemy obraz całego społeczeństwa, wraz z jego głównymi problemami.

Publicysta jest jak krytyk (literacki, teatralny itp.) Ogranicza go poruszany temat. Musi też być odpowiednio wyrazisty, zająć określone stanowisko, i najlepiej, aby nie było zbyt subtelne, bo nie zostanie zrozumiany.

Literat może być zupełnie wolny.

Osiągnięcia (chwalę się, uwaga)

Były rzeczy ostatnio. Nawet sporo. Może zacznę od Historii ulicznej miłości, która zdarzyła się, jak to miłość, zupełnie niespodziewanie. Pracując w teatrze, spędzając sporo czasu na próbach, pewnego dnia wyszło zadziwiająco jasne i ciepłe słońce. Wsiadłem na rower i pojechałem, gdzie mnie oczy poniosą. Poniosły mnie, z ulicy Sarego, w kierunku Wawelu, aż trafiłem na Koletek. Tam, po jednej stronie, romantyczna, intymna i pełna bólu historia – po prostu wystawa fotografii! A po drugiej stronie – właśnie widoki, które zobaczycie klikając na link.

 

Kolejna historia – z domu spokojnej starości – Ostatni dom

 

A teraz o czymś zupełnie innym – zrobiłem zdjęcie reklamowe spektaklu

 

I jeszcze o czymś zupełnie innym – znalazłem się na afiszu nowego przestawienia mojego macierzystego teatru, jako człowiek, który dokonał opracowania muzycznego. Dowód tego znajdziecie pod tym adresem.

To byłoby na tyle. Teraz powstają pytania, co robić dalej – co robić, poza tym, co robić muszę, czyli spełniać zwykłe, codzienne obowiązki, w pracy, domu itd. Bo chyba byłoby dobrze, gdyby nie robić tylko tego, co się musi. Jeśli to oczywiście możliwe. W moim przypadku to wydaje się możliwe, przynajmniej na razie…

Depresja postpremierowa

Piszę i tu cieszę się, że mogę pisać to, co mi się chce i jak chcę. Nie tak jak na blogu na tokfm, gdzie już załapałem, jakie powinny być teksty, żeby się wpisać w tamten portal. I nie tak jak na patrz, gdzie też powinienem pisać z głową i sensem.

Trzeba przyjąć to za atut, że nie przeskoczę sam siebie. Skoro nie jestem specem od polszczyzny, to nie ma się co silić, że jestem. Skoro wiem tyle, ile wiem, i jestem jaki jestem, to taki jestem. A niech tam ktoś narzeka, że blogi to śmietnisko XXI wieku, podobnie jak ktoś inny narzeka, że dziś świat jest „zarzygany fotografiami”. Słyszę czasem to ubolewanie, widzę kiwanie głową, ba, nawet sam ubolewam i kiwam, bo to łatwo mi przychodzi. Wszystko jedno! Nie obchodzi mnie to – czy mi łatwo przychodzi, czy trudno, czy jestem oryginalny i twórczy, czy tylko oryginalny, albo nawet i nieoryginalny.

Jaka to wolność!

No więc o co mi chodzi? Chyba o to, że przejąłem się tą premierą, a teraz jest już po premierze i koledzy poszli odreagować, a ja nie. I mam poczucie, że coś się skończyło i już nie wróci. A mam je pewnie dlatego, że po prostu dawno już tak przy premierze nie siedziałem i nie wczułem się, choć sam pewnie bym temu zaprzeczył. Bo czy ta premiera była inna, lepsza od poprzednich? A kto to wie? Krytyk nie wie niczego, musi tylko wyrobić wierszówkę, więc coś tam spłodzi. Widzowie dzielą się na dwie grupy, a zresztą obie, bez względu na to, co twierdzą, są do siebie podobne, więc szkoda więcej o nich pisać. A aktor – co on wie o samej premierze, skoro harował na niej, stawał na głowie, na jednej ręce i w ogóle wychodził z siebie, bo to premiera, i inaczej nie wypada…

Patrząc więc na ludzi, którzy dziś na scenie odwalili kawał świetnej harówki, a potem siedzą zmęczeni, zastanawiam się, po co to wszystko – te dochodzenia, analizy każdego grymasu, najmniejszego paluszka i czy skinął we właściwą stronę; dyskusje, niekończące się próby setek wariantów – sytuacji, światła, intonacji, skrzeków z głośnika – prawego, lewego albo tylnego… Czy ktoś, kto siedzi na widowni, ma o tym pojęcie, albo raczej, czy to pojęcie do czegoś byłoby mu potrzebne. Czy to jak kromka chleba, o którego pieczeniu nie wiemy nic; co najwyżej, jak nam nie podchodzi, do dajemy wróblom albo po prostu ładujemy do kosza; i kupujemy zaraz inny.

Za 22 minuty premiera

Za 22 minuty premiera. W teatrze. Gdzie pracuję.

Cały ogrom prac i starań odkreślany będzie zaraz wyraźną kreską. Dwa odległe światy spotkają się, lecz świat widzów niewiele wie o tym, co tu się działo, na tej sali, podczas prób.

Z jednej strony widzowie spędzą tutaj półtorej godziny. Z drugiej – całymi dniami, na tej sali, brzmiał dźwięk słów, rozlegały się kroki, które na scenie pracowicie wydeptywały niewidzialne ścieżki. Powtarzały się, w setkach konfiguracji, gesty, grymasy. Jaka część z tej pracy przedrze się i dotrze do świadomości tych, co przyjdą. Co pozostanie? To bardzo ulotna dziedzina sztuki.

Uśmiecham się, bo jeśli jakiś krytyk coś potem napisze, to będzie to jeszcze z innego, trzeciego świata. Jakby one wszystkie łączył malutki tunel, nie większy od dziurki od klucza.