Nie wolno!

Nie wolno mi się cieszyć. Jeśli ktoś myśli, że radość nie pozostawia śladów w organizmie, to znaczy, że nie doświadczył niebezpiecznej dla zdrowia ilości. Radość może wyczerpywać ogromnie, wyniszcza organizm, nie pozwala spać, nie pozwala myślom iść według zwykłej drogi. Przyspiesza oddech, bicie serca, jakieś tam inne szkodliwe hormony krążą we krwi. Radość wyniszcza serce.

Krzyśku, miałeś rację, kiedy dwadzieścia lat temu cytowałeś „Mistrza i Małgorzatę”: Jemu należy się spokój. Może mnie się nie należy, ale by się przydał.

Miłosierdzie bywa bezwzględne

Przeszedłeś już jakąś drogę, i po prostu wiesz. Wiesz, bo widzisz, jak to funkcjonuje, jaki jest mechanizm. I trafiasz na ludzi, którzy są dwie mile wcześniej niż Ty, i nic na to nie poradzisz. Nie dogadasz się z nimi, nie pokażesz im, na czym polega sprawa. Jedyne co możesz, to po prostu odpuścić.

Jest pewien rodzaj bezwzględności, który okazuje się miłosierdziem. Janusz, wspominam Ciebie (czasem twoje myśli – bardzo) i to, jak powiedziałeś mi kiedyś: „już nie lituję się nad młodymi dziewczynami, które przychodzą do mnie i mówią, że chcą śpiewać; robię im przesłuchanie i jeśli trzeba, mówię wprost: lepiej, jeśli będziesz sprzedawać marchewkę”. 

Oby znalazł się dobry Anioł, który by potrafi mi to w czas powiedzieć.

Małe poprawki

Właśnie przed chwilą, sprzątając po śniadaniu (żona zabrała dzieci do szkoły i przedszkola), zdałem sobie sprawę, że koniec ostatniego wpisu może nie był zbyt wyrazisty. Czy ktoś zrozumiał, że bohater przekształcił się, mówiąc prościej – umarł, a dokładniej – unicestwił sam siebie (jak to się mówi: popełnił samobójstwo), by stać się nieśmiertelnym i pisać w nieskończoność? Stojąc nad zlewem wytarłem mokre ręce, komputer jest zawsze gotowy, cztery sekundy budzi się ze stanu uśpienia. Zmodyfikowałem nieco koniec, teraz na pewno jest lepiej.

Pisz, do jasnej anielki

– Pisz, pisz pisz.

Do jasnej anielki! Ale o czym? Ten ostatni tekst o statku spaskudziłem. Statek nie płynie, ani tekst tym bardziej. Wizja zwiotczała zanim wyszła spod palców. Pisać o suchym wietrze, obeschłych chodnikach w centrum miasta? O poszukiwaniach w ciemności i po omacku? O wypływaniu z przesmyku na szersze wody, a tam jeszcze ciaśniejszy przesmyk? O wspomnieniach z dzieciństwa, zapachu ogórków kiszonych? To już było. Myśl rodzi się banałem, konstrukcje zdań zbrzydły porządnie, wewnętrzny krytyk zaciera ręce.

– Pisz, jasny gwint!

 

Dostał pierwszego maila. Przeczytał i od razu zaczął pisać. O tak, szło mu szybko, kursor skakał wzdłuż wiersza i przechodził do następnego. Przeszedł tak dwadzieścia, trzydzieści linijek, gdy postawił wreszcie końcową kropkę. A potem swoje imię.

Odpowiedź nadeszła po dwóch dniach. Już w trakcie czytania zaczął odpisywać, szło mu nie gorzej niż poprzednim razem. Postawił kropkę, a po niej swoje imię, i nawet odniósł wrażenie, że mógłby pisać dalej. Powstrzymała go zwykła przyzwoitość. Po dwóch dniach otrzymał odpowiedź, i odpisując sam nie wiedział kiedy napisał trzy razy więcej niż ostatnio. Trudno, pomyślał, tak wyszło jak wyszło. Gdy dostał cztery razy dłuższą odpowiedź nie zastanawiał się długo, tylko po prostu odpisał. W międzyczasie, nie wiadomo jak i kiedy, nadszedł jeszcze inny mail. To dopiero wyzwanie, pomyślał, i zabrał się za odpowiedź. Szło mu sprawnie, najsprawniej ze wszystkich razy, a pisząc unosił palce ponad klawiaturą i wzrok jakby też zawiesił, nie patrząc na ekran. Gdy odpisywał już każdego dnia, nie licząc listów, i nawet nie zauważając, że przyplątał się jakoś trzeci adresat, zdał sobie sprawę, że oprócz chodzenia do pracy, jedzenia i spania, to głównie odpowiada na listy. To mu się nie spodobało, marnuję się, pomyślał, i powziął usilne postanowienie, że skoro pisanie już idzie mu tak dość regularnie i składnie, to mógłby napisać coś więcej, niż list, a na przykład małe opowiadanie.

To byłoby całkiem możliwe, pomyślał, musiałby tylko trochę przyspieszyć pisanie, żeby oprócz pięciu listów codziennie, posuwać akapit po akapicie naprzód taką niewielką, niewinną akcję. Bohaterowie pojawią się sami. Lekkie przyspieszenie pisania nie stanowiło problemu, pamiętamy przecież, że on w pisaniu radził sobie całkiem dobrze, a przecież opowiadania nie pisze się miesiącami. Po dwóch tygodniach tekst zakończyła kropka, a wtedy, mimochodem, przypadły mu do głowy, zupełnie niespodziewanie, dwie inne historie, z prawie gotowym już zakończeniem. Przysiadł więc godziny nocy, i machnął je oba, tak sobie, po prostu.

Nim się obejrzał, miał zbiór opowiadań, lecz to niczym mu się zdało, bo przecież prawdziwym wyzwaniem tego, kto coś już pisze w miarę regularnie, jest powieść. Zauważył już wtedy, że tempo pisania podwoiło się od czasów pierwszego opowiadania, co przyjął z zadowoleniem, no przecież bez zdziwienia. Powieść ciągnęła się trochę, to prawda, ale przetykał ją sobie odpowiadaniem na listy, co wobec powieści było zajęciem relaksującym, i jakby nie-zajęciem, rozrywką, wypoczynkiem, coś jak pobyt na plaży w upalny letni dzień, gdy niczego się nie robi, wsłuchuje tylko w szum morza, bo i mewom nie chce się latać.

Zauważył wtedy, że mógłby prawie pisać na dwóch klawiaturach naraz, na przykład pierwszy i ostatni tom trylogii, tylko że serce miał jedno, rozdwoić się nie chciało, a początek historii był wesoły, koniec zaś tragiczny. Pozostał więc na pisaniu powieści wraz z instrukcjami obsługi, z których to miał na chleb i czynsz, gdyż do pracy, ma się rozumieć, przestał chodzić jakieś trzy lata temu.

W międzyczasie zaczęli pisać do niego czytelnicy pierwszych piętnastu tomów opowiadań oraz siedmiu powieści. Sam nie wiedział jak, aż wśród listów napotkał znany skądinąd podpis – to jego brat zawiadamiał, że konserwując kopie zapasowe starych plików wybrał niewielką ich część do publikacji.

Że pisarz był solidny i uparcie odpowiadał na listy, korespondencja z czytelnikami zaczęła ograniczać czas przeznaczony na pisanie, i nasz bohater zastanowił się chwilę. Wyszedł do pobliskiej ciastkarni, zamówił ptifurkę z białą kawą i zamyślił się. Dłonie w tym czasie próbowały coś pisać, schował je naprędce, bo goście z sąsiednich stolików już się przyglądali. Nadmieńmy mimochodem, że nagrody literackie, Noble i inne uznania nawet nie pojawiły się w rozważaniach naszego pisarza, on tylko chciał sprostać zapotrzebowaniom jego czytelników i jego duszy, która była najpierwszym i najbardziej nieustępliwym czytelnikiem. Dusza czytała czasem szybciej, niż sam nadążył pisać. Pierwotnie więc zwiększył tempo, by ją przede wszystkim zaspokoić, z czego był wewnętrznie bardzo dumny, nie przyznawał się jednak do tego nikomu. Ponieważ jednak z nikim już od dawna się nie spotykał, niebezpieczeństwo przyznania się mogło zaistnieć jedynie na papierze, a tam nikt nie musiał wziąć przyznania się na poważnie, więc czuł się bezpiecznie. Ostatecznie było tylko jedno wyjście, by zaspokoić niespokojną i zachłanną duszę, która czytała szybciej, niż pisał.

Zebrał się w sobie. W ostatnim opowiadaniu wyjaśnił bratu powody swojej decyzji i podjętego kroku: „nie spotkamy się już nigdy, chyba, że na kartach powieści”. Musiał pisać szybciej, niż potrafił, pisać zanim jego umysł wymyślił, co ma pisać. Palce i klawiatura były zbyt niedołężne, należało się ich pozbyć, a może raczej – ominąć, zacząć pisać całym sobą, innymi słowy – każdą chwilą, pisać drgnieniem, mrugnięciem, bezruchem, każdym impulsem neuronu. Tak, zebrał się w sobie po raz drugi, choć był to kolejny krok, jak poprzednie kolejne, z których każdy wynikał z pozostałych, naturalny, konsekwentny, oczywisty. Zatrzymał palce nad klawiaturą, zamarł, a myśl mu przebiegła, że gdy wskoczy, już nie powróci. I naraz tysięczne, milionowe przyspieszenie, otchłań i miliardy znaków, do tej pory uwięzionych w stawach palców i magnetykach klawiatury, trysnęło strumieniem. Piszący stał się pismem, a pismo stworzyło piszącego, gdzie spojrzał, gdzie się odwrócił, chmary znaków, wyrazów, akapitów całych nadążały za każdym gestem. Czy były nim, czy on nimi, pozostawmy to znawcom, o ile będą uważali za interesujące tym się zająć.

Tak pisze do dziś. A naprawdę – JEST pisany. No dobrze, o to już nie będziemy się sprzeczać. Najważniejsze, że już się nie martwi, że kiedyś będzie musiał postawić ostatnią kropkę.

Nasz statek

Na naszym statku chodzę od burty do burty i wyglądam. Na wschodzie mieszanina niebieskiego i białych połaci chmur, właśnie odsłoniła je ustępująca, czarna, wielka chmura. Na zachodniej burcie bielą się kamienie cmentarnego muru, daleko, ich widok przenika przez gąszcz ogrodowego gałęziostwa. Oświetlił je promień słońca, który wychylił się spoza ustępującej czarnej chmury. Wracam za wchód – czarna chmura znika powoli za horyzontem. Ale ale, horyzontu stąd nie widać, bo zasłaniają go nadbudówki innych statków obok, oraz drzewa. Powinienem więc napisać, że chmura znika za nadbudówkami statków, widzianych na wschodniej burcie.

W zasadzie wolałbym, żeby statek był ułożony inaczej. Mianowicie – tam, gdzie jest zachodnia burta, bardziej mi pasuje dziób. Wtedy stojąc przy oknie, na mostku, mam wrażenie, że przede mną rozciąga się dwieście metrów dość sporego tankowca. Ze zbiorników przede mną wyrosły już rośliny, tak długo płyniemy. Biały mur na końcu to spotykające się burty, lewa i prawa, właśnie na dziobie. Zaś wschodnia burta przypomina mi rufę, jest za nią skarpa, a na dole droga przecina ją w poprzek, zupełnie jak na rufie.

Dość mocno wieje dzisiaj, tak z pięć stopni w skali Beauforta. Wiatr przepędza chmury, i w ślad za tą wielką i czarną, która właśnie odchodzi, a zostawiła przez chwilę trochę niebieskiego, nachodzi kolejna ponura, siwa. Pomiędzy nimi przeciska się od czasu do czasu słońce. Dokładnie tego nie widzę, ale spodziewam się, że wygląda to tak, jakby gdzieś z wysokiej rampy świecił wielki teatralny spot, i omiatał okolicę.

Okolicę, która pokryta jest falami, na których kolebią się statki. Gdyby tak znaleźć się w odpowiednim miejscu i właśnie tym a nie innym momencie, to słoneczny spot rozegrałby tam małe widowisko, z dramaturgią według własnego pomysłu, niepowtarzalne. Może by tak wybrać się szalupą? Nad mostkiem przechodzi kolejny zestaw chmur, tym razem jak zestaw bagietek ułożonych skośnie na półce w markecie. Dziś morze żyje, i choć w kokpicie ciepło i tylko szum dociera, to na zewnątrz dzieje się dziś tajemnica.

Szukam ciągle

Ciągle szukam ekwiwalentu trzech, czterech dźwięków – w słowach. Może w jednym, dwóch zdaniach. Nie mogę teraz usiąść przy pianinie i nacisnąć klawiszy, wszyscy śpią. Zamiast tego – mógłbym napisać. Ale nie potrafię napisać tak, jak potrafiłbym nacisnąć te klawisze, a potem tylko czekać, aż z czasem zamilkną…

O robocie i sypialni

Żona, ech, jak to brzmi…. groźnie(?). Spróbujmy łagodniej – dziewczyna. Może należałoby napisać potocznie „jego dziewczyna”, ale raz, że to takie potoczne, a dwa, sugeruje relację własności. I znów, gdyby uściślić, że „może ona taka wcale nie jego”, to w potocznym znaczeniu sugerowałoby to pewne niewłaściwe rzeczy, co najmniej niepewność, a nie o to tym razem chodzi. Może więc jednak żona, i tyle, choć to „aż tyle”, ale jednak ciągle za mało.

Przyjmijmy więc roboczo, że jego dziewczyna, usypiając, potrzebuje spokoju – w szczególności: ciszy, takiej prawdziwej, bez szurania, wzdychania, pociągania nosem. O kaszlu nie wspominając, a już na pewno, o rety, o nagle wypadającym z ręki telefonie komórkowym, którego się potem szuka w ciemności, potrącając dajmy na to pustą puszkę po piwie. Albo nie całkiem pustą puszkę po piwie, która się wskutek czego wywraca, płyn o silnym zapachu zalewa podłogę, i trzeba biec do łazienki po ścierkę, oczywiście trzeba też zapalić światło, a wtedy okazuje się, że poszukiwany telefon komórkowy spowity został pachnącą pianą, i wtedy już nie wiadomo co najpierw, czy po ścierkę, czy zająć się telefonem, czy mamrotać pokornie „przepraszam”, choć i tak to już niczego nie zmieni.

Tak więc jego dziewczyna lubi spokój, zasypiając, a jej mąż, a może jej chłopak, ustawił w sypialni biurko, bo tam jeszcze było trochę wolnego miejsca. A może też dlatego, że lubi pracować blisko łóżka, by mieć dwie przyjemności blisko siebie – i pracę, i dziewczynę, a może po to, by móc się położyć, gdy przy pracy braknie weny, albo wręcz przeciwnie – szybko podnieść, gdy w środku nocy wena powróci.

Z kolej jego dziewczyna przesiaduje całymi nocami przy komputerze, kiedy dostanie zlecenie, bo musi zdążyć do siódmej rano, żeby na ósmą iść do pracy, tej swojej drugiej pracy, która w zasadzie jest jej pierwszą pracą. Skoro więc jej chłopak lubi zasypiać w towarzystwie pracujących, a jego dziewczyna wprost przeciwnie, to zamiast walczyć z tym stanem rzeczy, można mu się poddać, a wręcz go wykorzystać. Czyli? Zamienić biurka! Dziewczyna do sypialni, a chłopak – wprost przeciwnie. Tak więc – do roboty! Ojej, ile to roboty…

Może to koniec

Wczoraj siedziałem chwilę przed pustym okienkiem na tym blogu. Miało ono tytuł „Treść wpisu”, i pozostało puste. Może dlatego, że wczoraj była mgła, a wiadomo, że kiedy jest mgła, to nie ma wiatru. Dlaczego wiatru? Dlatego, że zgodnie z wpisem Wiatr… pisanie idzie mi wtedy, kiedy wieje.

Może chodzi o to, że wiatr mojego życia się uspokaja. Do pisania ciągnęło mnie, gdy nie mogłem usnąć. A wczoraj Ioana zaproponowała, żebym tak po prostu poszedł spać, i poszedłem. I usnąłem.

Brzmi niepokojąco? Chyba tak. Bo jeśli tak dalej pójdzie, ten blog przejdzie do historii. A przecież dopiero co zgłosiłem go do konkursu. Cóż, nie pierwszy to raz w moim życiu zdarzy się, że kiedy próbuję wypłynąć na szersze wody, wyprawa raptem się kończy.

Ale zaraz, konkurs ma tytuł „Blogu 2012 roku”, więc w zasadzie mogę przestać już pisać. To, co napiszę, albo czego nie napiszę, w tym roku, ani w żadnym kolejnym, nie powinno mieć wpływu na wynik konkursu.

Ale zaraz! Przecież i tak powiedziałem sobie, że nie walczę o nagrodę, a zgłosiłem się z powodu nagłego, niewyjaśnionego impulsu. Nie mam zamiaru nikogo agitować i wygłupiać się wpisami na facebooku, twitterze, na trzech portalach na których zamieszczam swoje materiały ani na dwóch innych blogach: głosujcie na pk.blox.pl!

Ale….. teraz zdałem sobie sprawę, że może tamte blogi miałyby większe szanse niż ten….. Może źle wybrałem, pod wpływem niewyjaśnionego i nagłego impulsu… Wietrze, przybądź! Wskaż drogę, ratuj, uspokój!…

Wyglądam za okno. Niepewne kształty w ciemności, czy to drzewa? Czy się chwieją?

Tak…. tak. Tak!

…zgłosiłem bloga do konkursu

Lojalnie informuję, że zgłosiłem tego bloga do konkursu BlogRoku 2012. Dowodem jest link umieszczony z lewej strony w dziale „Ważne”. Cóż…. oczywiście powstaje pytanie, dlaczego to robię i czy nie próbuję sprzedać mojego ideału – sprzedać pisania naprawdę prywatnego bloga, którego nigdy nie reklamowałem. Cokolwiek odpowiem na to pytanie, może to nie brzmieć wiarygodnie. Chociaż…..

Najbardziej wiarygodna odpowiedź brzmiałaby: zgłosiłem bloga do konkursu, ponieważ chcę nagrody i sławy, uważam, że jest to naprawdę świetny blog i niewielu jest takich, jeśli w ogóle są, które mogą ze mną konkurować. Ta nagroda mi się należy, a jeśli jej nie dostanę, to będzie dowód na niski poziom konkursu, degrengoladę pisarstwa blogowego, niesprawiedliwość, kolesiostwo, nepotyzm, w którym „od dawna jest jasne, kto wygra”.

Najmniej wiarygodna odpowiedź: zgłosiłem bloga na podstawie niewyjaśnionego impulsu, którego doświadczyłem, otwierając reklamę konkursu jaka nadeszła emailem. Prawdę mówiąc nie doczytałem dokładnie, na czym polega konkurs, jak wyłaniany będzie laureat, i nie bardzo mnie to interesuje; a już za nieuczciwość i ohydę uważam namawianie kogokolwiek do głosowania na ten blog – czy to najbliższą rodzinę, czy zastępy „znajomych”, których widziałem może raz w życiu, a przypomniałem sobie o nich „przypadkowo”, przy tej okazji. I oczywiście wcale nie zamierzam Was namawiać, żebyście głosowali.

W każdym razie – „zaznajomiłem się” z jurorem kategorii „ja i moje życie”, Markiem Kamińskim, w zasadzie zaznajomiłem się z jego fotografią, umieszczoną na stronie konkursu, i pomyślałem, że mu współczuję. Choć może nie tak bardzo, patrząc na jego wyraz twarzy odnoszę wrażenie, że jest to zdeterminowany, doświadczony i zaprawiony w boju wyga, który z niezrażonym mozołem jak i benedyktyńską dokładnością przebrnie przez setki zgłoszonych do jego kategorii blogów (w tym momencie jest ich prawie 260).

Tak więc lojalnie Was informuję, jeśli ktokolwiek jeszcze mnie czyta, bo chcę zachować resztki uczciwości, świadom, że ideału pisania dla samego pisania to już chyba nie zachowam…

czytam dalej

Kontynuuję czytanie własnego bloga – tego bloga. Zacząłem czytać od najstarszych wpisów, ale, powiedzmy sobie szczerze, dołuje mnie ich banał. Zacząłem więc czytać też od najmłodszych, no i jest lepiej. Dotarłem do tekstów, przy których mnie samemu zaczyna mocniej bić serce. Ożywiają moje uczucia.

No to przynajmniej tyle, że moje własne teksty czasem ożywiają moje uczucia. To znaczy, że i dla innych, przy odrobinie szczęścia, mogą być znośne. Albo nawet jest w nich jakaś fascynacja. Nie jestem pewien, ilu ludzi może odczuć tę fascynację. A może nie warto się nad tym zastanawiać….