jestem (jeszcze)

Jeszcze dwadzieścia minut temu wstanie z łóżka było wyczynem. Miałem tylko iść do toalety i wypić kolejną dawkę środka przeciwbólowego. Wracając zabrałem jednak plecak do sypialni, delikatnie stawiając kroki, nie tylko z powodu śpiących dzieci, ale będąc w ciągłym oczekiwaniu na kolejne uderzenie bólu. Tylko wziąłem plecak, potem tylko podłączyłem laptop do ładowania (w ciągu dwóch tygodni bateria pewnie stała się pusta). Lecz skoro podłączyłem, no to już uruchomiłem. A skoro uruchomiłem

Skoro uruchomiłem, to spojrzałem na rzeczy, ludzi, kontakty pozostawione dwa tygodnie temu. Czy jeszcze gdzieś tam jestem?

Jestem… Niesamowite, bo wraz z tym odkryciem ból odpłynął szybko i niedostrzegalnie. Zniknęło odrętwienie, ta ostrożność w ruchach.

Jest mnóstwo listów od Was. Na przykład:

   przed chwilą zaczęła się Twoja operacja.......
przed chwilą odbyłem kilka telefonicznych rozmów.....

Piotr, są ludzie ,którzy Cię kochają.
To jest wartość !

Twój, o dziwo, ogromnie spokojny Brat.

Dziękuję. I milczę.

Z tamtej środy pamiętam nagłe uderzenie hipoglikemii, i to, że naszpikowałem się glukozą i cukrem. Zadzwoniłem do mamy z ostrzeżeniem (Ioana była w szpitalu z Sarą). Potem pamiętam – już nagle Izba Przyjęć, wymioty przy najdrobniejszych ruchach głowy i mój lament do taty: jak mogłem być tak nieostrożny i nie położyć się na dziesięciu minut. Wstrząsy w karetce po drodze do Krakowa. Znów tomograf, rozmowę z lekarzem, znów w karetce i w końcu – nagły jej nawrót, sygnały dźwiękowe. Niewiele widząc podpisałem zgodę na leczenie, operację, zwiodczenie mięśni oddechowych, zaintubowanie i respirator. Pamiętam słowa: „proszę sobie pooddychać tlenem”, „a teraz pan zaśnie”, „teraz się pan już obudził”. Niesamowite, jak zdanie po zdaniu, a minęły godziny.

Nie pamiętam – mojej walki z ratownikami medycznymi, którzy przyciskali mnie do podłogi, żeby założyć wenflon. Który i tak wyrwałem, zarzucając kuchnię krwią. Nie pamiętam, że sam zszedłem na dół po schodach. Nie pamiętam, jak wyglądały karetki, ratownicy, tomografy, pamiętam tylko kierowane do mnie bezpośrednio słowa oraz że padały na mnie, na noszach, drobne zimne igiełki chyba śniegu, przy przejazdach na zewnątrz.

Cóż mogę powiedzieć… Że jest wrażenie, że stało się coś więcej, niż złamanie podstawy czaszki, operacja krwiaka i to wszystko tak dalej – w dziedzinie materii… Stało się coś więcej, ale na razie nie potrafię jeszcze powiedzieć, co…

Dziękuję.

Grzech

Popełniam grzech pośpiechu, powierzchowności, zdawkowości, nawet zaniedbania wobec tych najbliższych, których kocham, bardzo cenię, z którymi chciałbym być. Co więcej, jest to grzech prawie w stu procentach świadomy…

Jednego kogoś

Jednego zwykłego człowieka! Który ze spokojem układa się do snu, przeczytawszy kilka akapitów, dajmy na to, powieści. I nie w głowie mu właśnie zapach topniejącego śniegu, którego warkocze, odnogi odchodzące z bruzdy, jak zęby ogromnego grzebienia, przeplatają się z miękką glebą zaoranego kiedyś, jesienią, pagórka. Gdyby tam iść – nogi do kolan obrosłyby błotem, zostawiającym ślady na i tak już nieświeżej bieli. Jednego człowieka, który nie pyta "wszystko w porządku?", nie wypatruje błogosławionej ciszy w oczach naprzeciwko, nie swoich, w tamtych brwiach czarnych wygiętych. Jednego człowieka, ratunku, prostoty zwykłości.

"Tatuś…" – to przez sen. Jedno "tatuś" – nigdy wcześniej nie oczekiwane.

Kogoś, kto nie wspomina wiosennego słońca, niesionego przez stację po torach kurzu, dalekich krzyków kogutów – z czasów, kiedy jeszcze tu były w zagrodach.  Niebieskiego, wełnianego sweterka na zgrabnym, kochanym wtedy z daleka, siedemnastoletnim, nieskazitelnym ciele; z łyśnięciami popołudniowego słońca, wpadającego do przedziału kołobrzeskiego pociągu, pomiędzy pędzącymi pniami, za oknem, sosen…

Jednego, który zapada w sen z pustką wyobraźni. Wesprzeć się na nim, uratować.

Zakochałeś się, współczuję

– Mówię ci, biada, jeśli się zakochasz. Dopóki lecisz sobie tak lekko, spoko, na pół gwizdka i masz to wszystko tak z boku, jest dobrze. Ale kiedy poczujesz to mocno, wpadniesz po szyję – to nie bądź zdziwiony, ostrzegałem cię! Musisz to olewać, no wiadomo, nie całkiem, ale to już twoja wewnętrzna sprawa, jak to zrobisz, na zewnątrz zaś – jesteś twardy gość, któremu tak średnio zależy. Wspomnisz moje słowa! Zresztą, jak nie przeżyłeś, to nie wiesz i nie uwierzysz. Pamiętaj, trzymasz twarz…
– Ale…
– Żadnego ale. Albo ty, albo… Nic cię nie uratuje, i tylko nie próbuj się tłumaczyć, bo to już kompletnie koniec. Żadnych usprawiedliwień!…
– Tylko…
– No masz! Ale uparty z ciebie osioł. Ja wiem, masz dobre serce i wszystko chciałbyś ułożyć, żeby było pięknie i dobrze. Nie mam siły do ciebie.
– Wiechu…
– No?
– Znam takie miejsce, gdzie można pojeździć quadami. Idziemy?
– Dobra.

O szczęściu – i co z tego…

Radość, która jest w zasięgu ręki nigdy nie dorówna tęsknocie za szczęściem niedosięgłym, a przez to – niesprawdzalnym, najprawdopodobniej wyimaginowanym. Paskudny ludzki mechanizm, chyba ten sam, który pcha nas do odkryć, poszerzania horyzontów, zdobywania nowych terenów, jednocześnie skazuje nas na ciągłą tułaczkę, coraz śmielsze marzenia i w końcu – nieuniknione rozczarowanie.

Jak napisać książkę głównie o szczęściu, skoro już sama myśl o takim dziele wywołuje skojarzenia o niemożności, a raczej – taniej, naiwnej i mdłej w końcu cukierkowatości. Zdaje się oczywiste, że książka o szczęściu musi być przede wszystkim o nieszczęściu, a samo szczęście powinno pojawiać się tam w dozie dość ograniczonej, prawie że zdawkowej. Tak więc np. bohater przez większość stron powinien zmagać się z najróżniejszymi przeszkodami w osiągnięciu szczęścia, a każda z nich powinna być tym bardziej wymyślna i zaskakująca. Wszystko po to, aby kiedy już je pokona, móc stwierdzić – i żyli długo i szczęśliwie – i postawić końcową kropkę. Bo o czym wtedy już pisać? Że to jednak nieprawda? Albo że szczęście znów składa się z przezwyciężania najróżniejszych przeszkód, z których każda następna jest bardziej wymyślna i zaskakująca…

Czyli – powróciliśmy do początku. Radość, która jest w zasięgu ręki, nigdy nie dorówna tęsknocie za niedosięgłym.

Miłość chyba nie istnieje

Bo w zasadzie co to jest miłość. No już nie mówmy o tej szalonej, ale na przykład taka miłość braterska. Jeśli wystąpi zażyłość, nie w małżeństwie, między kobietą i mężczyzną, to od razu jest postrzegana jako odskok seksualny. Jeśli między mężczyzną i mężczyzną, to, dzisiaj już, że chodzi również o seks. No, może z wyjątkiem umawiania się na wspólne popijawy. Jeśli chodzi o dalszą rodzinę i przyjaciół, to w gruncie rzeczy każdy z nas w skrytości błaga, by nie musiał zostać wystawiony na próbę – ciężkiej choroby lub innego nieszczęścia, które by dotknęło kogoś, kogo na co dzień nazywamy dobrym, może nawet najlepszym przyjacielem.

Czy miłość braterska to uśmiechanie się do siebie, wspólne spędzanie urodzin, imienin, i świadczenie sobie drobnych przysług? Brzmi jak przyjemna obłuda.

Kiedy (nie) uwiera

Bywa, że rzeczywistość uwiera, jak źle dopasowany but. Z czasem przyzwyczajasz się do tego, stopę smarujesz czymś tam, zaklejasz plastrem, but uwiera dalej, ale można już jakoś o tym zapomnieć, i chodząc, załatwiać codzienne sprawy, nie myśląc o bucie, uwieraniu, plastrach. Plaster staje się częścią codzienności, przestajesz myśleć, że jest, ot jest, po prostu.

Rzeczywistość, zdaje się, zwykle uwiera, poprzez dziesiątki spraw, które trzeba najzwyczajniej przemielić, i to bez skuchy, bo o ile wydaje ci się, że rzeczywistość uwiera cię poprzez te dziesiątki spraw, to jesteś w błędzie, bo uwierać zaczyna dopiero, gdy jedna z nich omsknie się, zagubi, przeinaczy…

Dlatego o jakże nierzeczywisty staje się brak uwierania. But przestał uwierać – dobra nasza, zresztą, nie od razu się to zauważa. O ile w ogóle. Brak uwierania wydaje się jak coś nam należne, że tak powinno być zawsze, no i wreszcie jest, tylko że kiedy jest, to staje się, jakby tego nie było.

Człowiek, który się uśmiecha, jego wielki lub drobny gest, to nierzeczywiste; może mu postawić pomnik, zapisać w dużej, złotej księdze, opowiadać dzieciom – to już legenda; ale to nie to, to już nie ten jego wielki lub drobny gest, nie ten uśmiech. Ulotne, już nierealne, jak pamięć, w której próbujemy je zachować, a której i tak nie można nikomu przekazać.

Kiedy siedzisz obok, i żadne twoje słowo mnie nie uwiera, żadna przykrość, niezrozumienie… To wydaje się tak nierzeczywiste, jakby cię nie było. Może to ja sam jestem, ze sobą, w pustce, gdzieś gra muzyka, sam piję herbatę i wsłuchuję się sam w siebie, dlatego nic mnie nie uwiera. Ty jesteś tylko w mojej wyobraźni, z tobą rozmawiam, sam sobie odpowiadam. Ty jesteś we mnie, albo ja w tobie, to tylko jedna osoba, może nawet już nie osoba, bo jakże to, dwie osoby w jednej czy jedna w dwóch, to już duch chyba jakiś, a duch to nie wiadomo gdzie…

Dedykuję A. – jeszcze, czyli ciąg dalszy

A gdyby jednak przyszedł, tuż po siedemnastej. Stanął w drzwiach, jak chciałby przecież stanąć, i jak ona by chciała, zdaje się, skoro ogarnęła już kuchnię i pokój, i położyła tygodnik i dziennik na stole, przy którym jedno krzesło odchyliła, jakby dopiero ktoś (on?) właśnie wstał, na chwilę, i miał zaraz wrócić.

Stanąłby w drzwiach, i choć było by właśnie tuż po siedemnastej, to ona by powiedziała:
– Teraz… Nie mogę, wychodzę z kotką na spacer. Pusia nie może się doczekać, wychodzę. Ona nie może czekać, sam wiesz, musi teraz, właśnie… Nie szkodzi. Przecież?

Albo gdyby stanął w drzwiach – nic nie powiedziałaby, popatrzyła zdziwiona, bo już z Pusią na rękach; mogłaby zapytać, czy i on nie poszedłby na spacer, ale nie zapyta, bo pewnie to on powinien ją zapytać, ale czy zapyta…
– To może pójdziemy razem? – zapytał.
– Ja tylko tu, na skwer, nie, nie trzeba. Zresztą, dzisiaj sama… muszę być sama, mam coś… sama.

Albo:
– Spieszę się do sklepu, nie dzisiaj… I Pusia tylko na chwilę, ze mną.

Albo:
– Do fryzjera, miałam o dziesiątej, ale w końcu teraz… rozumiesz… Może jutro?

Albo…
– Nie ma problemu, zdzwonimy się, chyba nie przyszedłeś specjalnie? Przejeżdżałeś? Miło, że wpadłeś, ale ja właśnie… Na razie!

Albo stanąłby w drzwiach, a ona, nawet niezbyt zdziwiona, wpuściłaby go do przedpokoju, i do tej kuchni ze stołem, na którym dziennik i tygodnik, przy którym odstawione krzesło…
– Herbaty?
– Proszę…
– Jakiej?
– No wiesz, nie wiem…
– Zdecydowałbyś się.
– No, zdecydowałbym się.
– Zdecydowałbyś się, jak dziecko, duże dziecko, raz powiedz co chcesz, raz byś wiedział. Byle herbaty… Byle wiedział, byle…

Albo on:
– Proszę herbaty…
A ona, nieruchoma, oparta o blat pokrywający rząd szafek po przeciwległej stronie kuchni. W końcu sam, pytając ją wzrokiem, sięgnąłby do szafki. Wśród ciszy jej nieruchomej, jak martwej twarzy bez słowa, drgnienia, gestu. Nieobecnej. Samej w sobie.

Albo sięgnąłby po tygodnik, przerzucając strony, może by rozłożył na stole ten dziennik (który ona tam położyła), zerkając ot tak sobie na szpalty. I ona, w przypływie impulsu, zatrzasnęłaby uchylone okno, wraz z tym szumem powietrza między drobnymi gałązkami i młodymi listkami brzozy, który lubił. Może by nawet wyszła, zostawiając go, samego. Na pewno by wyszła, z tego impulsu, z przerzucania stron tygodnika, z niej nieobecnej.

Albo…
– O, jesteś! Dobrze. Kran się oberwał. Rzuciłbyś okiem, i na szafkę, bo zawias, coś z nim; w łazience światło zgasło, i lodówka się nie domyka, a zlew – przytyka. Zerkniesz? Kochanieńki, zerkniesz! Wychodzę z Pusią, herbata  w szafce. Pa!

listy listy

…czy tragedia, czy szczęście, czy rozpacz czy radość – problem jakby był ten sam. Ból, którego nie można
się pozbyć. Szczęście boli tak samo jak nieszczęście. Wyjściem byłaby
obojętność, ale wtedy – przestajemy być ludźmi…

   te pierwsze zdania…..nie myślałem tak, ale to chyba

   prawda. Można zobojętnieć, ale
wypada się poza sytuację, poza


   przeżywanie – taki
ślimak, który snuje się przed siebie


   w sensownym tempie
i ma w….. muszli całe tempo świata.


   To daje mu jedynie
niezależność prędkości, bo i tak


   leje na niego
deszcz, piecze słońce i dla niektórych


   stanowi niezłą
przekąskę.


   Zobojętnienie nie
daje ani bezpieczeństwa, ani izolacji.


   Wyrzucenie
problemu z mózgu (o ile to w ogóle możliwe)


   blokuje nas,
automatycznie, na szereg innych doznań.


   Tego nie da się
dokładnie wyselekcjonować.

Napisałeś, że słowo "ratować" jest właściwe smakoszom życia. Tylko że ja nie czuję się dobrowolnym "smakoszem". Jakbym po prostu nie miał wyjścia…


   Te problemy z
niejasnością, niejednoznacznością sygnałów
   odbieranych, czy oczekiwanych często biorą się z
   niejednoznaczności naszych oczekiwań. To prawda, że zbliżyć
   się do drugiego człowieka jest łatwo. Trudniej, gdy
   zapytujemy siebie "o co ci naprawdę chodzi?"

…przestaje mnie śmieszyć cokolwiek, z czego kiedyś śmiałem się, będąc młodszy…
Otóż w tym spektaklu bohater, John, bigamista (czyli mąż dwóch żon), na pytanie swojego przyjaciela – jak to możliwe, że ożenił się z Barbarą (tą drugą) mówi: stary, nie miałem serca jej odmówić…

  Myślałem, że potrafię pisać bez okularów (zostawiłem
  w pracy) ale to jest bardzo trudne…
  Muszę niestety przerwać, czoło zupełnie mi się pomarszczyło
  od mrużenia oczu…

  obejrzałem i poczytałem
  mam destrukcyjne wrażenie, że od lat
  jestem głównie pracownikiem
fizycznym.
  A przecież w duszy całkiem co innego !!!!!!!!!!


Gdybym wiedział… ale nie wiem. Gdybym przypuszczał, ale cóż przypuszczać? Nie wiem nic. Statystyka i prawdopodobieństwo jest w sumie bez znaczenia, są wręcz śmieszne wobec losu człowieka. Gdzie jest ten punkt, z którym pozostając w dotyku, będziesz mieć wrażenie, że masz kontakt z najważniejszymi rzeczami na świecie, że nie ominie Cię nic, co zaważy na Twoim życiu. Że dotykając go, zawsze zdążysz uratować najważniejszą dla Ciebie rzecz lub… człowieka.

     Pozostał po Tobie
     ślad szminki na szkle
     i słowo, które nie padło
     i zapach spod bluzki szczelnie zapiętej
     i….pragnieniem zmięte prześcieradło.

Słucham właśnie tokfm. Mówi kobieta – jak mówi! – że właśnie uniknęła kolejnej w swoim życiu sesji zdjęciowej, podczas której sztab ludzi ją przygotuje, umaluje, ubierze w obce dla niej ubrania, w których ona będzie się źle czuła. A przecież człowiek, kobieta, może wyglądać dobrze na zdjęciu zrobionym tak po prostu, i bez komputera, w którym usuną jej wszystkie zmarszczki.
Ale w zasadzie to chcę powiedzieć – mówi, że przyjaźń jest tak samo ważna w życiu jak miłość. I że związek nieskonsumowany może pozostać czymś trwałym i pięknym na resztę życia. Ty znasz tę kobietę? Brzmi znajomo…

Jest wspaniale – to jest wspaniale, i proszę mi tu, panie, nie odgrywać melodramatu, bo na razie nie ma z czego, psiakość!

Beniamin

Płakałeś tygodniami, w przerwach między snem i karmieniem. Pamiętam ten pierwszy raz, gdy przebudziłeś się, popatrzyłeś na nas, i zamiast wykrzywić usta w podkówkę, rozciągnąłeś je w szerokim uśmiechu. I choć płakałeś jeszcze przez następne dni, to ten uśmiech ci pozostał. I wydaje mi się, że już zostanie. Gdybym mógł mieć takie życzenie, że kiedy będziesz mnie żegnał, a ja już nie będę mógł ciebie zobaczyć to uśmiechnij się tym samym uśmiechem. Dobrze?

Teraz twoja twarz zdradza każdą twoją myśl, każde wrażenie. I muszą być one wesołe, bo śmiejesz bardzo często. Oprócz uśmiechów widać fascynację tym, co widzisz wokół. I zamyślenie. Gdy siedzisz naprzeciwko okna, wpatrzony w niebo, albo patrzysz gdzieś w dal. Gdy słuchasz muzyki – sam w pokoju. Jesteś często zajęty swoimi myślami. Wiesz, czego chcesz, prosisz o to, walczysz. I mówisz – czasem bez przerwy, nie bacząc na słowa, za to – z pełną intonacją, ze zdziwieniem, zapytaniem, ciekawością.

Złościsz się, a jakże. Nieprzeciętnie, z wrzaskiem przeraźliwym, pełnym żalu. Walczysz, szarpiesz się. Lecz umiesz zrozumieć, można cię przekonać. Przytulasz się wtedy, szloch szarpie twoją pierś, ale coraz wolniej.

W twoich ruchach masz to, co bardzo lubię – szybkość połączoną z łagodnością, zgrabnością i elegancją. Mówiąc krótko i banalnie – jesteś piękny.