Szachy

Bliskie życie z drugim człowiekiem to jak gra w szachy, w której nie ma sensu przewidywać dalej niż jeden ruch do przodu. A i to już za wiele. Po prostu wykonujesz ruch i patrzysz, co dalej. I dopiero na jego gest ty robisz następny. Jakby szachy życia przewyższały ilością kombinacji, kolorytów i odcieni te tradycyjne, 64-polowe, a wszelka próba analizy wszystkich ruchów naprzód tylko coraz bardziej pogrążała obu graczy.

Życie z drugim człowiekiem to ciągłe wyczekiwanie. Wydawać się może, że to nic pewnego, ale może tak da się osiągnąć pewność.

Idealne

Maryl Streep otrzymała Oscara za rolę Margaret Thatcher. "Rola genialna", jak usłyszałem w radiu. Coś mnie tknęło. Może dlatego, że chwilę wcześniej w tym radiu był blok reklamowy, który namawiał do kupna niezawodnej pasty na krwawiące dziąsła, i gwarantującej efekt maści na żylaki itp. Chodzi mi o nagromadzenie, w otaczającej mnie rzeczywistości, przymiotników "genialny", "gwarantujący", "niezawodny".

Ciekawe, że aby zobaczyć rolę Maryl Streep, nie muszę w zasadzie nigdzie jechać, o nic się starać. Niesamowite, że w ogóle wiem o niej, bo jeszcze sto, sto pięćdziesiąt lat temu nie miałbym o niej pojęcia. Przypominam tu sobie Pamiętniki Paderewskiego, gdzie pisze, jak ludzie np. w Argentynie jechali cały dzień specjalnie zorganizowanymi pociągami z dalekich głębin kraju, by posłuchać jego koncertu. Dla tych ludzi była to wyprawa, którą pamiętali na całe życie.

Niesamowite jest to, jak nasz świat jest wypełniony niemal idealnymi wytworami ludzkiej twórczości i jak stosunkowo łatwo jest mieć do nich dostęp (oczywiście tym, którzy w miarę nadążają za biegiem cywilizacji). Mam wrażenie pewnego przesytu tych "ideałów" (oczywiście tych deklaratywnych). Lecz przecież nie deprecjonuję tego, że ktoś wkłada w dzieło całe doświadczenie swojego życia oraz ogromne zaangażowanie. Tylko czasem jakby brakowało mi "zwykłości". 

Dziewczyny z agencji

Tak, skorzystałem z ich usług. W zasadzie chodzi o jedną dziewczynę, która przebiegając błyskawicznie palcami robiła z niezrównaną sprawnością to, co trzeba. Choć broniłem się i na początku zupełnie nie mieściło mi się to w głowie. Ba! Nawet wpadłem w panikę, gdy obskoczyły mój samochód. Ledwie skończyły dwadzieścia, może, lat. A chyba i nie wszystkie.

To było tam, gdzie asfaltowa droga przechodzi w żwirową, kończy się po prostu, z dołami, takimi jakie powstają po niezliczonych przejazdach ciężarówek. Po jednej stronie – trawy, które nigdy nie zaznały koszenia, wyniosłe, wolne, twarde, wysokie jak człowiek. I krzaki, i te drzewa rosnące samowolnie, prawdziwie, bez pielęgnacji, troski, przycinania. Po drugiej stronie – baraczki-kontenery, nie najstarsze, skromne, niewielkie, prostopadłościenne, o cienkich ścianach, dwóch oknach i drzwiach pośrodku. Za baraczkiem majaczył plac, jak manewrowy, z wysoką konstrukcją, galerią. Za galerią – hala jak budynek fabryczny, szeroki, niewysoki. Tam prowadziła brama z podnoszonym szlabanem, pod którym stawały ciężarówki, ich naczepy błyskały pomarańczowymi światłami. Ktoś wychodził z kabiny, podchodził do małego pawilonu przy szlabanie, o coś pytał, wracał z powrotem.

Tak więc przegoniwszy dziewczyny, które po mej słownej tyradzie zaczęły we mnie dostrzegać Marsjanina, zaparkowałem samochód z dala od baraczków. Człowiek pilnujący szlabanu powiedział, że mam iść na piętro i potem na prawo. Poszedłem, nieświadomy, wystraszony owym babskim nalotem i dziwnym wzrokiem mężczyzny, który, jak zapamiętałem, przyglądał mi się stojąc w drzwiach jednego z kontenerów z napisem "Agencja". Na piętrze, po prawej stronie, w sali, były chyba cztery stanowiska z ludźmi ubranymi na zielono, zaś przy wejściu – na grubej szybie napis "kasa", gdzie siedziała kobieta w mundurze. Na jego pagonach prężyły się znaki, zbyt skomplikowane, bym, zatrwożony, zdołał je zapamiętać.

Poprosiłem o formularze. Zakład ten bowiem nazywał się Urzędem Celnym, a ja przyszedłem zapłacić tak zwaną akcyzę za nasz nowy, piętnastoletni samochód, sprowadzony z zagranicy.

Zestaw dokumentów wyciągnąłem i jąłem się zadania. Na początku było nieźle, co prawda zastanawiałem się chwilę, czy jestem osobą fizyczną. Jeszcze na tyle naiwny by sądzić, że to jedyna spotykająca mnie trudność, przebrnąłem przez daty, numery i typ nadwozia, adresy, znów numery… Dotarłem do oświadczenia, że "stawkę wyliczyłem na podstawie tabeli……… kursu NBP z dnia………" A potem zaczynał się – rząd pustych pól z instrukcjami po polsku, a jednak jakby w innym języku… Tak! Mam sobie sam wyznaczyć akcyzę! I wpisać tajemnicze kody, których nazw nawet nie rozumiem…

Zacząłem rozglądać się po sali. Zauważyłem, że do owych stanowisk podchodzą najczęściej dziewczyny, podobne do tych (a może i te same) które napadły na mnie przed szlabanem. Dziwne. Rozważając, czy samych urzędników nie zapytać o owe kursy, tabele NBP i kody zacząłem się przyglądać ich twarzom. Nie wyrażały nic, patrzyły w dal, a potem w monitory komputerów. I tak w kółko. Czasem ktoś podniósł się, wziął, albo odłożył segregator, którymi obłożona była ściana z tyłu. Wszystko to w jakimś bezimiennym transie, jak część bezludzkiego mechanizmu, działającego tu od siódmej do piętnastej. A może jednak zapytać? Przypomniało mi się zdanie z formularza: oświadczam, że jestem świadomy odpowiedzialności karnej z ustawy, ustępu, paragrafu…. Więc jeśli powiem coś źle, albo już coś źle napisałem? Bezimienne twarze wyglądały jak bezlitosne.

Obok usiadł brunet w wytartym jeansie. Miał wypełnione pola, które u mnie były puste.
– Pan zdaje się wie jak to wypełnić?
– Wiem.
– A mógłby mi pan pomóc?
– Niech pan idzie do agencji.
– Agencji?
– Tam panu wszystko zrobią. Tam na dole, tam pisze, oni są wszędzie.

Zrozumiałem. Nadszedł czas by przeżuć i przełknąć. Pogodzić się z dziewczynami, przyznać do winy i prosić o pomoc. Ciężko zwinąwszy papiery, bez pośpiechu, skoro i tak straciłem już mnóstwo czasu, podniosłem się do wyjścia, układając twarz w wyraz obojętności, tak na wszelki wypadek. Tuż, na ławce w korytarzu, siedziała wysoka dziewczyna o wyrazistej twarzy, delikatnych kilku piegach, zgrabnym nosie, długich, farbowanych jasno, falujących, spiętych w jednym miejscu włosach. Była w jeansie. Zrozumiałem – tak ubierali się przychodzący tu faceci.
– Może pomóc panu?
– No…. raczej tak.
– To chodźmy.

W baraczku, przy biurku, moje papiery przepływały przez jej ręce jak piłeczki u sprawnego cyrkowego żonglera. Bezbłędnie, błyskawicznie odnajdywała potrzebne rubryki, tłumaczenie niemieckich zaświadczeń było jej zbędne. Na ścianie wisiała tabela NBP… Moje dokumenty uformowała w trzy kupki – jedna – do zaniesienia od razu tam, na piętro, druga i trzecia – na później, do kolejnych "urzędów". Ile jestem winien? Ależ to śmiesznie mało, taka pani miła…

Do obojętnych twarzy na piętrze poszedłem teraz już na pewniaka, jednakowoż w pokorze. Gdy stałem przy okienku kolejne dwie dziewczyny przyniosły następne papiery. Zdziwiony i zszokowany, jak niesamowicie milcząca jest ta symbioza urzędu z agencją, w której ja funkcjonuję tylko jako dyskretny dodatek, zauważyłem na ścianie plakat. Jak pamiętam: Nasza wizja – być bliżej obywatela… Chwilę zastanawiałem się, czy nie poprosić o zgodę na sfotografowanie go, ale ostatecznie… brakło mi odwagi…

Dziwy PKP

telefon:
– Piotr, będę u Was w sobotę wieczorem. W niedzielę jadę do siebie pociągiem, wsiądę sobie u Was na stacji i za pięć godzin będę u siebie.
Wsiądziesz u nas? A jaki to pociąg zatrzymuje się na naszej stacyjce?
– To tanie linie kolejowe (TLK) wyobrażasz sobie? A jedzie szybciej niż oryginalny intercity. Pięć i pół godziny do Białegostoku.
– Nie do uwierzenia. Przyjeżdżaj!

Niedziela. Jesteśmy na stacyjce, mróz ostry. Stacyjka ta sama co tutaj.


Pociąg spóźnia się tylko piętnaście minut, choć jedzie aż z Zakopanego. Niemożliwe. Wreszcie wjeżdża na stację, czyściutki, lśniący, z przodu nowoczesny wygląd, z boku – dosłownie tramwaj, tyle że na kolejowych torach. I wypełniony jak to tramwaj w godzinach około szczytu. Jaśnieje zielony przycisk do otwierania drzwi, które odskakują na zewnątrz. W środku studenci okazują się siedzieć przy drzwiach w przejściu, odskakują więc również. Ten "pociąg" jedzie przez całą Polskę, nawet nie za bardzo się spóźnia i bije rekordy prędkości.
– Trzymaj się, do zobaczenia!

sms:
Egzotyka, połowa na stojąco lub koczuje na podłodze.

sms:
Pogrążam się na stojąco w świat myśli.

sms:
Prędkość max. 157 km/h

sms:
Stałem godzinę. Przed Warszawą pobili się górale drwale, krew się lała, brałem udział w pacyfikacji towarzystwa, w Grodzisku wkroczyła policja i pogotowie. Mamy ok. 1 godz. spóźnienia 🙁

Pisać, nie dopisując do końca

Jak pisać? W muzyce wydaje się to takie proste – dotknąć klawiszy albo strun, i już – to, co męczy wewnątrz, wypływa, uwalnia duszę. Słowa dla mnie – toporne.

Pisać, ale bez konkluzji, wniosków. Być w drodze, nie docierać do czegokolwiek. Snuć opowieść jak przekładając między palcami koralik za koralikiem, ich następstwo ułoży się w coś… może… To może może wywoła jakiś wniosek u kogoś czytającego, ale nie czekać na niego, nie liczyć. Oto sposób; sposób roboczy, tak na chwilę, na początek, na wyrwanie się z oczywistości, które przestały mi coś mówić, znaczyć.

Napiszesz wniosek, a tu pojawia się od razu anty-wniosek. Stwierdzisz, ale po chwili myślisz, że stwierdzić można też coś przeciwnego. Trzeźwo patrząc – każde zdanie ma swoje anty-zdanie, i tylko chyba silny stan emocjonalny pcha nas do kategorycznych opinii, które, tylko wtedy, wydają się tak oczywiste.

Coś o twórczości (znowu)

Przeczytane niedawno artykuły, luźne skojarzenia, pewna sztuka teatralna – połączyły się razem. Osoby twórcze, ponadprzeciętne, genialne, wcale nie muszą się charakteryzować błyskotliwym, szybkim myśleniem, zdolnością analizy tego, co dzieje się wokół ani podzielnością uwagi. Wprost przeciwnie.

To, co dzieje się w głowie osób ponadprzeciętnie kreatywnych, może
przypominać skutki uszkodzenia mózgu przy chorobach psychicznych i
neurodegeneracyjnych…

źródło – Newsweek.pl


Pomyślałem o historii Novacento, genialnego pianisty, który porzucony jako dziecko przez rodziców emigrantów, całe życie spędził na transatlantyku. Kiedy pewien sławny i znakomity pianista wyzwał go na pojedynek, to zamiast podjąć zwyczajową walkę na fortepiany, zagrał jedną z banalnych melodyjek, którą kiedyś usłyszał i która mu się podobała, lecz zupełnie nie pasowała do sytuacji.

W mózgu ludzi nieprzeciętnie kreatywnych istnieje jakaś blokada, bariera między dopływającymi bodźcami a ich interpretacją. Kreatywny bierze do ręki banalną książkę i fascynuje się nią, ponieważ znajduje w niej coś; ale tego czegoś tam nie ma. Bo ona jest tylko wyzwalaczem myśli, którą tkwią w nim samym. Nie zdarzyło się wam nigdy np. przekręcić słów piosenki i na tej podstawie stworzyć zupełnie inną historię, niż tę o której rzeczywiście śpiewa wokalista?

Jest coś zastanawiającego w tym, że osoby krytyka i twórcy są sobie przeciwstawne. Krytyk analizuje, tymczasem analiza dla twórcy, przynajmniej w momencie tworzenia, to zjawisko obce. Oczywiście, można powiedzieć naukowo, że twórczość polega przecież na syntezie, nie na analizie, a zwykle ta druga poprzedza pierwszą. Tylko że ta wyższa, niespodziewana i zaskakująca synteza, okazująca się potem rzeczywiście słuszna, odkrywcza i często – genialnie prosta –  następuje poprzez trudny do wyśledzenia, chwilowy błysk, a nie poprzez logiczne rozumowanie, a nawet zdaje się mu początkowo zaprzeczać.

Pamiętam godziny i dnie spędzone nad oglądaniem setek różnych zdjęć, analizowaniem ich, wydawaniem opinii. Próbą odnalezienia klucza, według których zostały zrobione. Im dłużej się temu oddawałem, tym mniej robiłem zdjęć, a jeśli już próbowałem, to coraz mniej byłem z nich zadowolony.

Twórczość ma wiele pułapek, być może cała jest jedną wielką pułapką, z której szuka się wyjścia, ale gdyby to wyjście znaleźć, to twórca przestałby nim być. Być może najczęściej polega to właśnie na paradoksie, który nie daje spokoju, uwiera, wreszcie – boli bólem coraz trudniejszym do zniesienia. Rozpaczliwie, dramatycznie szukając wyjścia, twórca szarpie się, a tego efekt – to dzieło, które tworzy, które będąc wynikiem tej szarpaniny, samo w sobie jest pełne pytań, niedopowiedzeń, ślepych uliczek, nadziei, chwilowych sukcesów i nagłych porażek. Lecz dzieło pozostaje nim dlatego właśnie, że jest nieprzewidywalne dla odbiorcy, bo gdyby takie nie było, to po pierwsze – nie chciałby go nikt kontemplować, a po drugie – mogłaby je stworzyć np. maszyna licząca (komputer).

Jedną z pułapek jest to, że dzieło musi w pewien choć minimalny sposób zadowalać twórcę, tak aby on w ogóle zaczął nad nim pracę i nie przerwał jej aż do końca, choć w części satysfakcjonującego. A potem – aby go natychmiast nie zniszczył. Sama satysfakcja musi się pojawić, ale z drugiej strony może udaremnić tworzenie. Niech każdy z nas przywoła sobie z pamięci obrazy tych samozadowolonych "twórców", których efekt pracy nadaje się tylko do kosza. Nie, nie chodzi o grafomanów i im podobnych, tylko o tych, u których satysfakcja zdławiła solidną pracę.

Jeszcze o krytykach. Ambitny krytyk to dziwny konglomerat, ponieważ i on jest pewnym twórcą, materiał jednak, z którego czerpie, to twórczość kogoś innego. Zamiast oddawać się głównie analizie, pragnie również syntetyzować, a zgodnie z tym, co powiedzieliśmy, prowadzi to do efektu końcowego, który nie ma wiele wspólnego z materiałem początkowym, czyli dziełem, które poddawał krytyce.

No i dobrze! Z jednym wyjątkiem – tym, w którym on miesza z błotem materiał, z którego czerpał, który stał się dla niego wyzwalaczem, inspiracją. Bo jeśliby tylko poddawał analizie – rzetelnej, konsekwentnej – to byłoby jego prawo, jego zadanie, przywilej, wreszcie obowiązek. Ale jeśli sam aspiruje do tworzenia, to niech nie poniża swego tworzywa. To jakby rzeźbiarz pastwił się nad gliną, malarz opluwał farby, a kompozytor okładał batem fortepian.

Migawka I – „Rewolucyjna” Chopina

Kolega spotkany dzisiaj, realizator dźwięku:
– Wydali płytę, którą ja realizowałem. Chopin. Pięknie wydali. Muszę się przypomnieć, żebym dostał kilka egzemplarzy.
– To musisz koniecznie przynieść – mówię.
– Było trochę pracy. Samą Rewolucyjną składaliśmy z dwudziestu kawałków.
– ??
– No tak. Równałem dźwięk po dźwięku [tzn. w komputerze robił cięcia i dopasowywał, wyrównywał poszczególne dźwięki].
– Jak to? – stanąłem w miejscu.
– No Piotr! Przecież tego nie zagra nikt na świecie.
– Ale przecież…
– …tak wygląda współczesna muzyka poważna… Ha!

Skrętu kiszek…! Nie nie nie…! To mnie nie dotyczy. To nie moja sprawa, ja nie mam z tym nic wspólnego… Jak mi się zachce, to raczej pójdę na koncert.. Chyba tam jeszcze ktoś gra tak naprawdę…

Co mówią ludzie

Uczysz się, studiujesz, zgłębiasz jakąś dziedzinę, bo nie zadowala cię powierzchowność, obiegowe opinie, uproszczenia. Dociekasz, jak coś funkcjonuje, "jak jest naprawdę", gdyż to, co "mówią ludzie" zdaje się niesprawiedliwe, przynoszące szkody. Po jakimś czasie, sam nie wiesz kiedy, zaczynasz rozumieć, o co w tym czymś biega. Niestety, tego sygnałem jest uczucie, że przestajesz się rozumieć z owymi "ludźmi", pozostajesz w swoich opiniach osamotniony i niezrozumiany. Tak czasem wygląda wybór między samotnością a pozostaniem w ignorancji. 

Ślę listy

Ślę listy – do moich przyjaciół, do ludzi, o których wiem, że się rozumiemy, że mogę napisać prawie cokolwiek i będę dobrze zrozumiany. Jakież to wspaniałe!

Kiedyś fascynowała mnie technika, programowanie, nowości. Lecz to wszystko zmienia się w takim tempie, że traci sens przywiązywanie się do tego, przejmowanie się tym, jakaś fascynacja.

Pozostaje fascynacja człowiekiem. Ludzie bywają piękni. Niezgłębiony ich czar… Nawet wtedy, kiedy sami próbują zaprzeczyć swojemu pięknu, bronią go, starają się ukryć, kluczą… Kiedy sami nie są tego pewni, rozpaczliwie bronią się, pogrążając jednocześnie. Im bardziej się bronią, tym bardziej pogrążają. Co za paradoks!

Najlepiej, gdy ludzie są sobą. Nawet, gdy cham jest chamem. Bo cóż gorszego, gdy cham próbuje grać arystokratę? Tym większy niesmak, tym większy cham. W końcu każdy ma prawo być takim, jakim jest, ale biada, gdy próbuje być kimś innym.