Odchodzisz

Odchodzisz, a nam przyszło patrzeć. Czy coś nie tak? Skąd. Wszystko w normie. Przewidywalne. Nie takie straszne. Zasypiasz, nie słyszysz nas. Wspominasz zastrzyk, po którym było tak dobrze. Twoje źrenice biegną w górę na spotkanie opadających powiek. Może już nie trzeba walki o życie. Może to zmęczenie, z którego w końcu nie podniesiesz się, jak co rano się podnosiłaś, odkąd pamiętam.

Gdybym mógł…

…umierając, wydać z siebie jedno słowo, zdanie, wiersz, opowiadanie, miniaturę muzyczną, fotografię, która podtrzyma ludzi na duchu i sprawi, że z jasną twarzą rozpoczną kolejny dzień

wiedząc, że kiedyś i tak umrą

to byłoby mistrzostwo

które nie będzie mi dane

Zanim zasnę

Zanim zasnę, chcę zostawić drobny ślad. Póki istnieje moja świadomość, która umrze na chwilę, na kilka godzin, podczas snu. Wierzę, że powróci nad ranem, wraz z dzwonkiem budzika. Ale przecież to nie takie pewne. Lecz nawet, jeśli nie pewne, to nie biorę takiej możliwości pod uwagę. Ale nawet, jeśli nie biorę, to gdzieś tli się obawa, że jest ona jednak możliwa. Dlatego właśnie chcę zostawić drobny ślad, zanim zasnę.

Leon w tunelu

To był tunel, duży, o półkolistym stropie, przy średnicy 10-12 metrów. Wyglądał jak plac budowy, nieutwardzona, niewykończona nawierzchnia, pył, kurz, piasek, sypki cement, resztki pogiętych rur, prętów, jakieś worki tu i ówdzie, na wpół opróżnione, rozdarte, zmieszane z kurzem. Od tunelu odbiegały rozgałęzienia, krótkie przełączki, prowadzące do podziemnych, wysokich komór, również oświetlonych u stropu sodowymi lampami. Dzienne światło nie było tu znane.

Nagle, w tym tunelu, jedziemy pociągiem. Mkniemy żwawo, nie jestem pewien, ile osób jest w wagonach połączonych w długi ciąg, który wydaje się nie mieć początku i końca. Lokomotywa powinna być gdzieś z przodu. Nagle widzę, że pociąg, co jakiś czas, zostawia obok torów, przy ścianie tunelu, jakąś postać. Wyglądam przez okno, na ile pozwala pęd, oglądam się do tyłu i widzę, że został Leon.

Pędzimy dalej, a Leon jest coraz dalej, siedzi na brudnej ziemi, plecami opiera się o ścianę. Próbuję biec w stronę przeciwną do jazdy pociągu, korytarzem w wagonach. Leon ma osiemdziesiąt lat i słabą pamięć, pewnie nie zdaje sobie sprawy, co się dzieje. Jeśli nie zrobię nic, nigdy go już nie zobaczę. Ale nie zdążę, musiałbym wyskoczyć, na nic to wszystko.

Leon niknie mi z oczu. Odwracam się i widzę moją córkę, która wyglądem przypomina dorosłą kobietę. Sara – wołam – zrób coś, pomóż mi! Jak to się stało, że wsiedliśmy do tego pociągu? Mój głos jest dziwnie słaby, skrzekliwy, chcę zrobić krok, ale przychodzi mi on z trudnością, chcę coś wymyślić, na pewno da się coś wymyślić, ale mózg nie chce pracować, nie wiem nic, nie wymyślę nic, pociąg pędzi, ja stoję bezradnie między siedzeniami.

Sara nie odpowiada, stoi nieruchomi, pociąg mknie dalej, czuję, że robi się duszno, jakby zaczęło brakować tlenu.

Leon umarł

Leon umarł wczoraj. Dostałem sms z DPSu. Nie było mnie przy tym.

Teraz mogę wspomnieć. Gdy tydzień temu siedziałem przy łóżku (był wiosenny, słoneczny dzień), leżał spokojnie z twarzą zwróconą w stronę okna, zasłoniętego firanką i jasną, pomarańczową zasłoną. Nie czuł bólu, tylko osłabienie, brak pamięci. Z trudnością słyszał, dlatego trudno nam było rozmawiać. Był wychudzony i pożółkły… Czasem przymykał oczy, jakby przysypiał. W pewnym momencie przestał oddychać…

Zastanawiałem się, czy to już. Może dane mi będzie być przy śmierci człowieka. Nieprawdziwe zdawały się opisy, które słyszałem jako dziecko. Kiedyś wujek opowiedział, że odwiedzał kogoś w szpitalu i ten ktoś umierał, ale nie mógł. Tak, jakby chciał, i śmierć też chciała, ale samo ciało nie mogło się poddać. Potem długo przeżywałem ten opis (straszne) i wyobrażałem sobie, jak to mogło być.

Teraz, przy łóżku Leona, okazało się to nieprawdą. Przynajmniej w tym przypadku. Śmierć nie musi walczyć z ciałem, może je obejmować, spokojnie, uspokajać, w słoneczny dzień. Nie ma cierpienia, krzyku, jest spokojne popadanie w nicość. Przychodzi jak sen. Ulatuje pamięć, blaknie świadomość. Tyle.

Patrzę. Leon nie rusza się, pierś nawet nie drgnie. Czy…
– I co tam?! – huknąłem głośno.
– Co? Co? A… nic… – drgnął nagle, prawie zerwał się, na ile pozwalały mu siły. Zaraz opadł na poduszkę. To było tydzień temu.

Dopóki jesteś ciepła

Z serii Zapisy znalezione

Wysiadłem z autobusu, na przystanku, sto metrów od domu. Przystanek zrujnowany, ulica zrujnowana, w remoncie. W przeróbce. Będzie inna. Idę wzdłuż wykopów, samochody na wąskiej i pokiereszowanej nawierzchni mijają mnie o centymetry. Między pachołkami i pionowymi tablicami pomalowanymi w skośne biało-czerwone pasy dostrzegam białą, lśniącą kartkę. Dziwne, że nie jest pomięta. Podnoszę i czytam, nie przestając dreptać; w kurzu, między pęknięciami i i kupkami żwiru.

 

Dotykam cię, żeby się upewnić. Skóra jest ciepła. Jeszcze. Dopóki twoja skora jest ciepła, przeciągnę po niej dłonią, też przytulę się. Dopóki jest ciepła. Niewiele rzeczy jest pewnych, w sumie prawie nic nie jest pewne. Z wyjątkiem tego, że kiedyś twoja skóra przestanie być ciepła. Sprawdzam jeszcze raz. Ten moment nie nadszedł. Jest też pewne, że kiedyś ja nie będę mógł sprawdzić ciepła twojej skóry. Z kolei rzecz dość niepewna: który moment nadejdzie pierwszy. Czy ten, że twoja skóra przestanie być ciepła, czy to, że ja nie będę mógł jej sprawdzić. 

Chociaż, statystycznie, mężczyźni przestają być ciepli wcześniej. Tak więc bardziej możliwe, że nigdy nie poczuję twojej zimnej skóry. Więc spoko, nie ma co się martwić i ciągle sprawdzać. A nawet, podczas sprawdzania, się przejmować, że może temperatura spada. Skoro sprawdzam, cz nawet tylko mam ochotę sprawdzić, oznacza to, że wszystko jest w porządku. Nie rozczaruję się, ani nie pomyślę, co zrobić, gdy człowiek, blisko, stygnie.

Zadziwiająca elastyczność skóry, w której płynie krew. Znaczy to, że odbywają się te wszystkie procesy, które mają się odbywać, w dodatku w odpowiedniej kolejności, nasileniu, no tak, jak zwykle. Jak zwykle… Ja wiem, że skóra po czterdziestu latach nie jest taka, jak po dwudziestu, ale to szczegół. To nie to, co plamy opadowe. Sprawdziłbym jeszcze teraz twoją skórę, ale już śpisz. Najlżejszy dotyk cię obudzi, wiem. Ucieszyłbym się z ciepła twojej skóry, z dotyku, z tego, że na chwilę otworzyłabyś oczy, i mruknęła z lekkim wzburzeniem: co się dzieje? Trudno, odmówię sobie tej radości.

Właśnie! Muzeum we Lwowie, dwadzieścia jeden lat temu. Muzeum archeologiczne, czy jakieś podobne. W jednej z gablot, długich, szklanych, ustawionych na posadzce, dwa szkielety. Blisko siebie. Coś tam było pomieszane czy przekręcone… Wiem! Jeden z nich, ten większy, przełożył rękę pod szyją, pod kręgosłupem drugiego i zawinął z drugiej strony. Myślałem długo, że ktoś, grabarz, tę rękę przełożył. Czy może oni tak, razem? Czy to możliwe? Znów niepewna rzecz, niewyjaśniona. Mimo, że obojgu zdarzyło się ostatecznie to, co akurat jest pewne. Ale pomyśleć, że mogliby stygnąć razem, to wtedy żadne z nich nie zauważyłoby stygnięcia! I to jest jakieś wyjście, tyle, że nieprawdopodobne, albo bezpodstawne, albo niemoralne, niestety.

Odszedł

Wczoraj odszedł Staszek. Dowiedzieliśmy się o tym w wiejskim, rumuńskim domu. Zadzwonił telefon, kilkaset kilometrów od miejsca, gdzie Staszek odetchnął po raz ostatni.

Nasi przyjaciele, Rumuni, dowiedzieli się o jego odejściu bardzo szybko, bo Staszek był jednym z pierwszych, który przyjechał do Rumunii zaraz po upadku reżimu. On zobaczył stan państwa, życie zwykłych ludzi, którzy mieszkając w tym kraju byli odcięci od innych obywateli Europy. Tutaj poznał przyjaciół, za którymi potem tęsknił i oni za nimi tęsknili. Jeździł tu wiele razy, a czasem i my jechaliśmy z nim.

Choroba rozprawiła się z nim dość szybko, w pół roku. Lecz kiedy mogliśmy odwiedzić go, miesiąc temu, zobaczyliśmy, jak rzeźbi w człowieku bezlitosne rozpadliny. O tej rozmowie myślałem przez następne dni, o tym, że dotykaliśmy czegoś, co każdego z nas czeka, a czego nie znamy. Pamiętam jego chłodny, jak ostrze noża, wzrok, wybiegający w moją stronę spomiędzy wychudzonych policzków.

Nie chodzi o epatowanie szczegółami, nie to jest zasadnicze. Nie dramatyzm sytuacji jest najgorszy, nie to, że jest ona „straszna”. Najgorszy chyba jest ból, cierpienie, które sprawia, że cały świat zamyka się do jednej myśli, jednej kwestii – żeby nie bolało. Osłabiona cierpieniem wola daje drogę różnego rodzaju wątpliwościom, pytaniom, które bez bólu zostałyby skwitowane co najwyżej pobłażliwym uśmiechem.

I tak wszystko, czego dokonywał człowiek, o co się starał, walczył, nie tylko by po prostu się utrzymać przy życiu, ale by godnie się utrzymać – przemyślenia, wnioski, do których doszedł – jakby przestawały mieć znaczenie. To jest jakaś paranoja, ale oczywiście tylko w naszym, ludzkim pojęciu. Bo w ujęciu np. biologiczno-przyrodniczym wszystko jest w porządku – organizm powstał, żył, przestaje żyć…

Spacer wśród grobów

W południe po martwym ogrodzie przechadzają się podmuchy chłodnego wiatru. Trzeszczy falująca folia rozpięta na metalowych prętach, wygiętych w półokręgi, wbitych końcami w ziemię. Poza tym bezruch, niemoc, czekanie.

W drodze z ogrodu na horyzont stoi cmentarz. W południe takie, jakie dziś, z niebem zasnutym lekką warstwą chmur, jasne mogiły nie rażą wzroku odbitym światłem. Czarne zaś, te elegantsze, zajmujące nowszą część cmentarza, stoją karnie jak żołnierze na zbiórce, dumne jak na defiladzie, zwrócone w stronę pustej alejki. Monotonia błyszczącej wykwintności. Uspokaja ego tych, którzy jeszcze żyją, to jej jedyna funkcja.

cmentarz, fot. Piotr Kubic

 

W głębi, za pierwszymi rzędami, toczy się fala. Płaska, pusta przestrzeń, zeszłoroczna trawa pokryta truchłami liści, przechodzi w klepisko wokół nowych grobów. Jeszcze bez mogił, usypane z ziemi w ramach z desek, jeszcze obsypane wieńcami. Ci, którzy tu spoczęli, niedawno byli wśród żywych, gdzieś w tym miasteczku. Zaś niektórzy żywi, gdziekolwiek są, znajdą się za kilka dni tu, gdzie teraz jeszcze zeszłoroczna trawa. Fala przesunie się naprzód, zagarnie kolejny ludzki łan, wcieli do siebie.

 

cmentarz, fot. Piotr Kubic

 

Przechodzę między grobami, łowię nazwiska i liczby lat. Patrzę na tych, którzy zostali zagarnięci przez falę przede mną, ja jako część tej samej fali. Odmierzam wzrokiem pustą przestrzeń i myślę, gdzie przypadnie mi miejsce. Gdzie przyniosą mnie bliscy mi ludzie.

 

zachód nad ogrodem, fot. Piotr Kubic

 

Wieczorem, z perspektywy pierwszego piętra, słońce, w drodze do horyzontu, przedziera się przez czarne konary drzew na ogrodzie. Jak rozlane żółtko kurze, nie takie już świeże.

W sumie to nie sztuka pisać o śmierci

Najwięksi twórcy nurzają się w temacie śmierci. Piszą pięknie, jak Hanoch Levin na przykład czy Peter Asmussen. Niemniej jednak nie dotykają niczego odkrywczego, bo wiadomo, że wszyscy umrzemy. Związane z tym poczucie rezygnacji i bezsensu jest naturalną konsekwencją tematu. To, co jest piękne u mistrzów, to forma oraz fantastyczna zdolność rozdrabniania wątków, szczegółów, oparta na obserwacji i doświadczeniach życia. Lecz to rozdrobnienie i tak składa się ostatecznie w jedną rzekę, prowadzącą do wodospadu bez dna.

Niekończące się cedzenie nieszczęść. Szczęście, jeśli już się zdarza, trwa mgnienie oka, bo zaraz po nim nadchodzi cios, który nie tylko podkreśla przemijalność i ulotność szczęścia, ale prowadzi do katastrofy, będącej końcem wszystkiego.

Tak trudno pokazać zadowolenie, bo ono jawi się jako naiwne. No co może być ciekawego w szczęściu? Niewiele. Co najmniej – szybko się nudzi, jeśli nie zostanie przyprawione pieprzem pecha, niedoli. „I żyli długo i szczęśliwie” – to zdanie, które właśnie pozwala sprawnie zakończyć każde opowiadanie, bo wtedy nie pozostaje już nic do napisania. To zdanie, w które nikt nie wierzy.

Pokażcie mi dzieło, w którym następuje stopniowanie w stronę radości, błogostanu, spokoju ducha, zamiast regresji z fatalnym końcem. Tak, to ma być dzieło.

Jeśli takiego utworu nie ma, to trzeba go stworzyć. Jego bohater albo specjalnie nie przejmowałby się śmiercią (w rodzaju: co z tego, że umieram, skoro czuję, że mnie ona nie dotyczy – w jakikolwiek sposób), albo wręcz stanąłby po drugiej stronie śmierci. Zaznaczam jeszcze raz, to nie może być marne czytadło, treść ma się odwołać do głębi człowieka, który poczuje, że wszedł w inny świat. Ten świat będzie prawdopodobny, przekonujący. To przecież możliwe, bo sztuka jest czymś, co pozwala podróżować po jeszcze niezbadanych, nieprzebytych krainach.

wesoły cmentarz, fot. Piotr Kubic

Marny człowiek

Dziś rano byłem na pogrzebie. Patrzyłem na łzy rodziny, po stracie babci, matki, żony. Odeszła nagle, niespodziewanie. Wieczorem przeczytałem o operacji przyjaciela, która będzie jutro przeprowadzona, mimo jego beznadziejnego stanu. Jutro mam mieć ekstrakcję zęba i nic nie jest w stanie uwolnić mnie od strachu. Marny jest człowiek.