Sobota, „rtęć rozsadzi termometr”

Sobota. Leniwy poranek. Pierwszy dzień od wielu, w którym nie trzeba słuchać budzika.

Pędzą chmury na wietrze
czarne, ciężkie i obłe,
rośnie rtęć w termometrze,
rosną słowa i obłęd,

Minęły już czasy, w których sobota i niedziela, drażliwe, goniły się niecierpliwie. Tyle żmudnych analiz było trzeba, by dojść, że sobota ma prawo boleć, zwłaszcza po pracowitym tygodniu. Że spokój i ulga pojawia się dopiero niedzielnego wieczora, podczas planowania kolejnego tygodnia.

– Dzieci, co robimy dzisiaj?

Pytanie pada przy stole, w trakcie śniadania. Kartka papieru, na której pojawiają się kolejne punkty: sprzątać kuchnię, umyć ziemniaki, iść na spacer, na spacerze – zaglądnąć do biblioteki.

wchodzi siny, opierzchły,
trupi miesiąc zza domostw,
krew jak pociąg pośpieszny
huczy poprzez świadomość

coraz prędzej i wreszcie —
galop, galop pod pulsem! —
wichrem porwie ten wiersz cię
tak jak obłęd, jak ból sam.

Idziemy w dół, do rynku, gdy niebo się przejaśnia. Zapach ciepławej wilgoci uderza mnie szpikulcem wspomnień, na pustym chodniku prowadzącym do miasta widzę nagle siebie, samotnego, dziesięcioletniego, jak teraz moja córka. Nade mną ciągle te same drzewa, jeszcze. Płynę w dwóch światach, obezwładniony aromatem przeszłości, gdy przechodzimy poprzez drobne uliczki, na Mały Rynek.

W wypożyczalni dzieci same załatwiają swoje sprawy, ja nieśmiało przesuwam wzrokiem po półkach. Widzę pojedyncze egzemplarze serii, które czytałem kiedyś. Tak sobie wyciągam tom Antologii Poezji Polskiej 1914–1939. Otwieram, przebiegam wzrokiem. Dzieci do mnie:

– Idziemy?

Czytam na głos:

W wierszu burza i morze,
włosy kobiet i komet.
Wicher okno otworzy!
Rtęć rozsadzi termometr!

Wybuchamy śmiechem.

Ach! Jak z żyły otwartej
krew tym wierszem się sączy.
Świt przypełznie o czwartej.
Bromu! Światła! Czas kończyć.

– Tata, chcesz, mogę ci pożyczyć tę książkę na moje konto – mówi Beniamin. Zaniemówiłem. Próbuję przeanalizować, czy ja będę miał czas do niej zajrzeć, że to jeszcze jedna rozpoczęta, a nie zakończona książka, lecz te wszystkie pytania zamierają wobec faktu: moja odmowa będzie jak świętokradztwo. Stłamszę w siedmioletnim człowieku jedną drobną iskrę życia. Zgadzam się. Muszę się zgodzić, to mój obowiązek; potem obowiązkiem będzie zaglądnąć do książki i jeszcze opowiedzieć o niej dzieciom. Obowiązkiem ojca, który stał się ojcem, nie przez przypadek, co więcej. Beni bierze tom, idzie do bibliotekarki i mówi:

– Proszę jeszcze to na moje konto.
I do mnie, gdy wraca:
– Tata masz czas do szóstego marca.

W sklepie spożywczym kupujemy bułki, siadamy na ławce i gryziemy je, obserwując kręcące się w kółko, po naszym rynku, samochody. Potem droga powrotna prowadzi wzdłuż muru cmentarnego na wysokiej skarpie.

To październik już czarnym
palcem puka do okna.
Zapach liści — cmentarny.
Wieczność — pusta, okropna.

Mam niewiele czasu, zbieram się do pracy mimo, że sobota. Szybki obiad, pakowanie sprzętu, drobne porządki, dziesiątki małych czynności potrzebnych, by tak po prostu wyjść z domu. I by potem do niego powrócić. Na podwórku patrzę mimochodem…

Spojrzysz w niebo: to przedświt,
otchłań sina i martwa.
Wtedy wylej we wszechświat
wiersz — jak łyżkę lekarstwa.

 

przytoczony wiersz to „Poeta” Władysława Broniewskiego

Jak ocalał nasz dom

Było to ostatniego dnia roku. Przed północą Beniamin spał w najlepsze i próby obudzenia go były jak wyprawy w inny świat. Jego świat, tak przypuszczaliśmy. On usiłował dostać się do naszego świata, budził się, jednocześnie śpiąc, i spał, podczas gdy najwyraźniej jakaś drobna część jego świadomości zamierzała wyrwać się z czeluści niewidzialnych kazamatów, głębin duszy, do których została wtrącona bez nadziei na wyzwolenie, przed świtem.

Beniamin siadał i kładł się, mówił i milczał, ruszał rękami by zaprzeczyć, a potem – się zgodzić, te wszystkie gesty dobrze nam znane, z jednym wyjątkiem – nie otwierał oczu.

Za oknem powstawały już czerwononiebieskie pióropusze, i słyszeliśmy wystrzały.

Dziadek przysięgał, że nie pójdzie do ogrodu, jeśli Beniamin się nie obudzi. W ten sposób bieg wydarzeń zatrzymał się, to my go zatrzymaliśmy, my wszyscy, bo nie potrafiliśmy przekonać dziadka, uzależniliśmy się od Beniamina, od jego budzenia, od najmłodszego członka naszej rodziny i mieszkańca naszego trzypokoleniowego domu. Najmłodsi rządzą! Nawet jeśli o tym nie wiedzą, bo śpią, a ich świadomość błąka się w labiryncie ich duszy. Oto do czego doprowadziliśmy.

Pamiętam następny obraz – dziadek z latarką w ręku przemyka przez podwórko, okrągłe, białawe światło liże pomarańczowe ściany garażów, które były kiedyś stodołą, tak po prostu. Tam, z prawej ich strony, jest furtka, i dalej – ogród. W ciemności wydaje się bez końca. Stoimy przy oknie, Beniamin z nami, na pierwszym piętrze, wśród grzmotów i czerwonych i niebieskich pióropuszy, rozkwitających nad posiadłościami naszych sąsiadów. Jedynie nasz ogród jest ciemny, te stare, nieliczne już drzewa, których teraz nie widzimy, ale przecież wiemy, że tam są, znamy prawie na pamięć liczbę kroków między nimi, chropowatość kory, rozłożyste konary i miejsca, w których trzeba się schylić, by nie oberwać w głowę, przechodząc.

Światełko zatrzymuje się niedaleko. Potem kołysze, bo dziadek dzwoni do nas z komórki zapytać, czy nikt nie zasnął. Nie! Potem podpala paczkę, domyślamy się, że podpala, bo co innego miałby robić, przecież po to tam poszedł. I kiedy odchodzi na kilka kroków, race strzelają w górę.

Ale nie tak, jak u sąsiadów. Takich nikt nie ma, jak my. Fruną pod stromym kątem w lewo, potem w prawo, seriami, ostro, piskliwie, przenikliwie, przeszywająco, zapalone już przy samej ziemi. Drzewa podświetlone od dołu świecą niebieskimi konturami, jakby zajaśniała za nimi wielka lampa rentgenowska ukazująca nam istotę ogrodu, jego historię, i naszą. Oto dziadek z pradziadkiem sadzą w rzędach drzewa, potem pożyczają konia i zaorują przestrzeń między nimi. Z tyłu rozrasta się gęsty maliniak, a warzywne poletka skaczą to tu to tam, na przestrzeni lat, jak w ruchach szachowego skoczka. Widzę tam siebie, z prawej, przy cmentarnym murze, gdy ojciec kazał mi prowadzić konia, a on sam, pochylony nad pługiem, raptownie szukał stopami oparcia w miękkiej glebie, próbując nadążyć.

Widzę, mam poharataną dłoń piłką do drewna, chciałem pomagać przy wycince gałęzi, potem matka obwiązała mi ją bandażem. Słyszę w upale sygnał „Lata z radiem”, z tranzystora rzuconego gdzieś między krzaki kolczastego agrestu. Czuję mróz, bo wujek obwozi nas po ogrodzie na sankach, śnieg sięgał mu wtedy do kolan.

Wspominam właśnie twarde jabłka „kosztele”, gdy Beniamin zaczyna się trząść. „Co będzie, jeśli któraś raca nie wypali i spadnie na nasz dom?” – pyta. „Nic nie będzie” – odpowiadam. Nie przestaje być zaniepokojony. Nie udaje się zaprzeczyć jego słowom ani ich uspokoić. Najmłodszy dzieciak wypowiada proroctwo, a my nie mamy sposobu, by mu się przeciwstawić. W taką noc jak teraz, życzenia najmłodszych się spełniają, nawet jeśli oni sami by tego nie chcieli i boją się. Zaczynamy rozumieć, że jeśli nie uspokoimy najmłodszego, nie odsuniemy przerażających myśli, to spełni się jego obawa.

Ostatnia raca wzleciała, poznaliśmy ją po krótkim dźwięku wybuchu, ale nie rozbłysku… „A nie mówiłem” – szepnął Beniamin i domyśliliśmy się, że leci ona gdzieś nad nami. Za chwilę osiągnie najwyższy punkt, a potem zacznie spadać – czarna, zimna, twarda – wprost na nasz dom. „Tylko ty możesz ją odczarować” – mówię do syna – „proszę zrób to, po prostu pomyśl, że to robisz”. Przez chwilę jakby nie rozumiał, potem zamyka oczy i jeszcze może sekunda, w której nie wiem, czy śpi, czy ucieka w siebie, aż tuż przed oknem, przed nami rozbłyska parasol iskier biegnących w różne strony. Jaśnieją czerwono na naszych twarzach, w oczach wyzwalają ogniki radości…

Beniamin, fot. Piotr Kubic

Orgazm

– Tata, co to jest orgazm? – zapytał mój syn (siedmio i pół letni), gdy kopaliśmy sobie piłkę w przedpokoju. Czy jest rodzic, którego takie pytanie nie wysztywnia? „Wysztywnia” to fatalne słowo. Może więc: kłopocze, niepokoi, trwoży…

– No wiesz, kiedy ludzie się przytulają to czują się dobrze. I orgazm to jest ten moment, w którym czują się najlepiej.
– Bo w jednej restauracji jest taka potrawa: orgazm podniebienia.
– Aha…. No widzisz, chodzi o to, że podniebienie czuje się najlepiej.
– Ale jak? Samo?
– No nie samo, tylko wtedy, kiedy je tę potrawę. Wiesz co to jest podniebienie?
– No pewnie.
– To jest ta część, tam w buzi – pokazuję palcem.
– Aha….!

Rozglądam się po kuchni. Jakimś trafem znalazło się tu menu naszej małomiasteczkowej restauracji.

Orgazm podniebienia — 11,90 zł
Lodowa niespodzianka w trzech smakowych odsłonach: kokosowej, ananasowej, pomarańczowej. Daj się zaskoczyć!

Czy tym razem dałem się zaskoczyć…?

Dreptanie na prowincji

Ulica Warszawska fot. Piotr Kubic

Powroty ze szkoły. Boczną uliczką, tuż obok zamkniętego wiaduktu kolejowego. Pięćdziesiąt metrów dalej była stacja kolejki wąskotorowej, z bocznicami! Budynkiem stacyjnym, który dalej stoi, teraz jest zamieszkały. Miejsce po torach porastają gęste klony. Pierwszy raz poszliśmy tam z Beniaminem zimą. Właśnie skończył zajęcia w zerówce o godzinę wcześniej niż jego siostra. Był mróz, a może tylko chłodny wiatr, może zaledwie wilgoć, a jednak przemarzliśmy obaj. W szkole rozgrzewaliśmy się przy żeliwnym kaloryferze, gdy rozległ się dzwonek na przerwę. Rok temu, tylko rok, a już chłopiec wspomina – tato pamiętasz? Schodziliśmy ze stromej skarpy trzymając się połamanych słupków ogrodzeniowych i kolczastej siatki, obok dużego, niegdyś fantastycznego, teraz opuszczonego i fantastycznego domu z wielką, drewnianą werandą o ogromnych oknach. W krzakach bez liści walały się butelki i puszki, ślady letnich gości.

Teraz stoimy na ulicy Warszawskiej. Bo opuszcza miasteczko w stronę Warszawy, tej dalekiej, którą tu tylko z nazwy, u nas, na prowincji, wspomnieć można.

Wstecz

Pustynia Błędowska fot. Piotr Kubic

Idzie z prawej strony w lewą, nie odwrotnie. Według naszego kierunku pisania, kreślenia, odczuwania, postać ta cofa się w przeszłość. Przecież wszystkie osie czasu, na wszystkich wykresach, mają strzałkę w prawo.

W dodatku idzie w dół, nie w górę. Dół to ziemia, gleba, niskość, podziemie, skrycie, grób. Nie szkodzi, że to dziecko. Dorosły człowiek pozostaje dzieckiem, co wyraźniej widać, gdy się starzeje. Odwraca się od traktu, wytyczonej drogi, zdąża w samotność, nieuchronnie. Zaraz wyjdzie z kadru i już go nie będzie.

Pustynia, martwota, zatrzymanie. Wieje wiatr i porusza ostatnimi źdźbłami trawy. U góry blade niebo i słońce wędrujące leniwie, niedostrzegalnie, jesiennie. Czas biegnie coraz wolniej. Nie ma nowych marzeń, do niespełnienia starych zdążył się przyzwyczaić. Zdąża do swego wiecznego domu, tam, gdzie czas się zatrzymuje.

Zadania domowe

– Czy możemy oglądać bajkę?
– A opowiadania napisane?
– No nie…
– To pisać…!

 

S:
Loklaniem przybrotryk perczydełkiem porbędzie się korotolinów.

Komietralny spomiekietnik olmiętował przybiermek i portomaniał z zamietowania.

Zamieloszkolny olokot bomieletał porkientarem aż się kompalnie przygmiertolował.

Wormiestrzate pelkotoki poromieszkały colmekiem, łamielowały pokpoje.

 

B:
Dawno temu żył sobie kurczak mały i biegał po podwórku a świnka mówiła mu oj nieładnie kurczaczku przez ciebie krowa znosi jajka a kura daje mleko.

 

– W porządku, możecie oglądać, dwadzieścia minut.

 

Sara tekst

 

Beni tekst

Zawsze razem

Wstałem nad ranem, to znaczy dwie godziny przed wschodem. Ale tylko po to, żeby pójść do kibelka. No tak się dzieje, gdy przed snem, dłubiąc na komputerze wypije się buteleczkę piweczka. No nieważne, chodzi o to, że zaglądnąłem przy okazji do dzieci. Jedno śpi wyprostowane, drugie skulone. Ale oboje pod kocem i dobrze, bo rano nie będą marudzić, że zziębnięte. I tak mi przyszło do głowy, że tylko jedna rzecz mi przeszkadza, że nie będziemy razem zawsze.

„Być zawsze z dzieckiem!” już słyszę wołanie o pomstę Wieśka „czekaj, dzieci by cię za to błogosławiły!”. No wiesz Wiesiek, nie chodzi o to, że mielibyśmy być ze sobą zawsze. Pewnie, że nie. Chodzi mi o to, że one… a my, a ja… no tego, wiesz. „Człowieku, one nawet nie będą takie same, chciałbyś, żeby na zawsze takie małe…?” No nie, oczywiście. Ja wiem, że rosną, zmieniają się… „No właśnie, to są i tak już inni ludzie, niż kiedyś”. No tak, ale my to ciągle jesteśmy my. ”Tak ci się tylko wydaje, bo masz pamięć i widzisz, że to niby to samo dziecko, ale to jest ciągle inny człowiek”.

Zacząłem dyskusję z Wieśkiem przed piątą rano i dyskutujemy już w sumie siedem minut. To niedobrze wróży na resztę dnia, który zresztą się jeszcze nie rozpoczął. Chyba dam spokój, powiem, że Wiesiek masz rację i że idę spać. Co więcej, jestem przekonany, że Wiesiek dobrze wie, o co mi chodzi, dlaczego więc on mi nie przyzna racji? Mógłbym mu powiedzieć wtedy Wiesiek, pierwszy raz przyznałeś mi rację, chodźmy spać.

Nie nie nie, trzeba to przerwać, tylko jak skończyć, jak wybrnąć, skoro już się raz zaczęło dyskusję z Wieśkiem.

Pani od nauczania początkowego

Chomik zmarł wieczorem we wtorek. Następnego dnia mama Jasia i tata zrobili mu pogrzeb. Jasiu stał w szkolnym plecaku i swetrze, gotowy do szkoły i patrzył, jak tata kopie dołek w ogrodzie. Potem Jasiu poszedł chlipiąc po drodze do ramienia taty. Nie jechali samochodem, bo tata twierdził, że Jasiu ma się uczyć jak chodzić na piechotę do szkoły i że to skandal, żeby wozić dziecko osiemset metrów, kiedy Jasiu ma dwie nogi, które wyglądają na całkiem zdrowe. Że cały Jasiu wygląda na zdrowego i nie zaszkodzi mu przejść osiemset metrów. Że to tylko osiemset metrów to tata dokładnie zmierzył za pomocą licznika w rowerze.

Tamtego ranka zaczął Jasia boleć brzuch. Bolał też w środę rano i w czwartek, zawsze kiedy wyruszali do szkoły. W piątek Jasiu nie poszedł do szkoły, to znaczy poszedł, ale nie został. Tata i Jasiu siedzieli w korytarzu przy otwartym oknie, bo Jasiu twierdził, że lepiej się czuje na świeżym powietrzu, które jednak niewiele pomogło. W domu Jasiu opowiedział, jak pani kazała mu być cicho, kiedy chlipał, a kiedy dostał czkawki, to właśnie wtedy zadzwoniła do mamy. Jasiu twierdził, że pani na niego krzyczy, ale tata tłumaczył mu, że pani jest nauczycielką już trzydzieści lat i że od prowadzenia lekcji głos nauczycielom robi się taki, że wydaje się, że ciągle krzyczą. A pani przecież jest bardzo miła i ciągle się uśmiecha. Na pewno chce ich dobra, ale musi nauczyć, że pierwsza klasa to nie przedszkole ani zerówka.

W sobotę przyjechali przyjaciele taty i uśmiechali się oraz kiwali głowami ze zrozumieniem na historie z chomikiem i bolącym brzuchem. W poniedziałek Jasiu nie poszedł do szkoły. W czwartek do jego domu zapukała pani. Mama otworzyła drzwi i pani przeprosiła, ale akurat przechodziła obok i postanowiła zapytać o Jasia, którego nie widziała od kilku dni. Usiadły w kuchni, podczas rozmowy pani rozglądnęła się i pomyślała, że kuchnia wygląda czysto i ładnie, szczególnie jak na moment niespodziewanej wizyty. Mama wyjaśniła, że odkąd Jasiu został w domu i czyta książki, ból brzucha się nie pojawia i że w przyszłym tygodniu z pewnością będzie dobrze i zaprowadzą Jasia do szkoły.

Nagle gdzieś obok jakby ruszyła maszyna. Zaczęło się od powolnego terkotania, które potem nabrało rytmu. Mama mówiła dalej jakby niczego nie słysząc i w końcu pani od nauczania początkowego, nie mogąc powstrzymać ciekawości, zapytała, czy może skorzystać z toalety. To drugie drzwi na prawo. Przechodząc obok drzwi na lewo zobaczyła za matową szybą duży kształt pochylający się i wznoszący.

Zerknęła do kuchni, a tam mama właśnie zalewała kawę i herbatę (mama nie pija kawy). Otworzyła więc szybko drzwi do pokoju i zobaczyła  kołowrót sięgający od podłogi do sufitu, w którym biegł wielki chomik. Przebierał łapskami po drabiniastej bieżni, a kołowrót kiwał się i przesuwał na niebieskim dywaniku, ślizgającym się rytmicznie po jasnobrązowych panelach.

Mama odstawiając czajnik usłyszała szybkie kroki damskich obcasów na pokrytych kafelkami schodach w korytarzu. Potem trzask drzwi i zgrzyt furtki. Zdążyła jeszcze wychylić się przez okno i krzyknąć, że bardzo przeprasza i że to do chomika niepodobne, bo zwykle cały dzień śpi. Pani, biegnąc ulicą w dół, pokazała ręką, bez odwracania się, że zapomniała zakupów w sklepie.

Lubi piłkę

Chłopak westchnął przez sen. Wiem, co mu się śni. Piłka. Właśnie teraz na pewno gra w piłkę, w wyobraźni, we śnie. Dziś mieliśmy grać w piłkę wieczorem, ale się wykpiłem, bo padał deszcz. Nawet nie trzeba było chłopaka specjalnie odwodzić od wyprawy na boisko. Kiedy pada, jemu, jak na razie, nie chce się grać. Wiem, że to może zmienić się z czasem i na pewno się zmieni. Dziwnym trafem ten chłopak lubi wodę, zawsze lubił. Jak na razie udaje się go powstrzymać postulatem przyzwoitości, albo prostym „kiedy pada nie gramy w piłkę”. Lecz dobrze wiem, że to tylko kwestia czasu i nawet ja sam nie wiem, jak długiego, żeby zaatakował i w tym polu. (Ha, czyż nie jest to wyrażenie piłkarskie – zaatakować w polu…?)

Beniamin, fot. Piotr Kubic

Jutro, kiedy wstanę, on już będzie siedział przy komputerze i oglądał najlepszych napastników na świecie. Kiedy przejdę mu za plecami, zmierzając do toalety, on tylko się odwróci i niepewnie spojrzy na mnie. A ja nie zamierzam go krytykować, przecież jak dziecko nie może spać, to co ma robić? Ewentualnie czytać książki i on nawet czyta, nie mogę powiedzieć. I to jest jeszcze trudniejsze, bo kiedy czyta książki, to ma argument na oglądanie piłki nożnej. Zresztą nie mogę go krytykować za każdym razem, sam czuję, że to jakieś nie fair, zresztą gdybym go za bardzo krytykował, to zostawi tę piłkę i weźmie się, sam nie wiem za co, pewnie coś gorszego.

Pozwalamy mu więc kopać piłkę też w domu, tyle, że gąbkową, która nie zrobi wielkiej szkody, jakby co. Rozbity klosz w przedpokoju to nic przecież, lampa i tak była najtańsza w sklepie, więc nawet szkoda wspominać. A jak chce kopać, to mamy z nim układ, że przedmioty wrażliwe odstawia trochę dalej, na przykład gitarę albo butelki po piwie. Jak laptop jest otwarty, to on ma obowiązek go zamknąć. No i nie powinien kopać po kwiatkach na parapecie i przeważnie nie kopie. Jak kopnie na piętrowe łóżko, gdzie czyta książkę jego siostra, to wie, że ma przeprosić i ewentualnie wynagrodzić szkodę, jeśli z sufitu odpadnie ulubiony siostry, przyklejony kwiatuszek.

Mamrocze coś przez sen. Idę posłuchać, może przepowiada wyniki środowych meczów. Taki dzieciak, jakby mógł nieźle przepowiadać (a to przecież nie jest wykluczone), to i rodzinie by się przysłużył i wtedy nikt by mu na to kopanie słowem nie powiedział. Kto wie, może nawet ja mógłbym przestać chodzić do pracy.

Jak lubię zrobić coś na przekór konwenansom!

Firmy produkujące aparaty fotograficzne ścigają się o to, by ich zdjęcia były jak najostrzejsze. Ale w wielu aparatach można wyłączyć funkcję automatycznego ustawiania ostrości. I zyskać wolność.

wolność

Podróżować nie tak, jak opisują przewodniki, jak każą instrukcje obsługi. Robić coś zupełnie inaczej, po swojemu, i nie przejmować się opiniami na forach internetowych, na facebooku i tak dalej. Z różnych stron dobiegają głosy: „tak się robi”, „tylko tak się robi”. Nieprawda. Im więcej ograniczeń, wskazówek, dobrych rad, tym łatwiej zyskać wolność. Wystarczy funkcję autofocus ustawić w pozycję „off”!

——–

Dziś na placu zabaw poznałem mojego syna. Raczej – poznałem siebie, tę stronę, która była odwrócona do mnie jakby bokiem. Synak pozwolił oddać się szaleństwu. Nie, nie: pozwolił. On w ogóle nie zamierzał cenzurować swojego szaleństwa ani przez chwilę. Przy okazji: to szaleństwo nie było szkodliwe, powiedziałbym, że było nawet eleganckie. Przede wszystkim – gorące, zakręcone, rozanielone. Z jakimś chłopakiem, starszym od niego o chyba trzy lata, pogrywał zawadiacko, jakby znali się od niemowlęctwa, ale przecież nie mogli się znać, bo to inna wieś. Zresztą chłopak ten „opiekował się” swoim bratem (wszystko na to wskazuje, że bratem), w wieku trzech–czterech lat, tak jak opiekuje się starsze rodzeństwo młodszym, gdy rodzice muszą zająć się poważniejszymi sprawami. Nie ingerowałem, bo to nie moja rodzina i sprawa, lecz przypomniałem sobie, że młodsi wyrastają na silnych i samodzielnych ludzi właśnie wtedy, gdy opiekują się nimi starsi – siostra, lub pewniej – brat.

Nie rozumiem, im dłużej żyję, tym mniej kumam. I z każdej drobnej rzeczy, człowieka, spotkanego na ulicy, mógłbym pisać książkę. Na to wszystko mam jedno określenie – to, co widzę, czuję, jest po prostu niemożliwe.