Final Cut Pro 7 i Mavericks

Nie sądziłem, że dożyję tej chwili. Lecz właśnie zrobiłem krok wstecz w dziedzinie informatyki. Z własnej woli, nie przez przypadek. Walcząc o ten krok przez dwa dni, w trakcie których, jak w amoku, nie mogłem oderwać się od pracy. Maszyna nie chciała się poddać zabiegowi, a ja za wszelką cenę próbowałem ją przemóc. Dlaczego próbowałem? Ponieważ popędzała mnie nadzieja, że znów będę mógł normalnie, wygodnie pracować, jak kilka lat temu. Bez ciągłego wciskania klawiszy Command–S (czyli bez nieustannego zapisywania projektu w obawie, że zaraz program sam ”zakończy pracę”).

Właśnie zainstalowałem w moim komputerze firmy Apple jeden ze starych systemów operacyjnych o nazwie Lion. Najpierw stworzyłem do tego oddzielną partycję na dysku, ale potem nie było już łatwo, bo mój obecny system operacyjny – Mavericks – nie chciał się poddać i nie chciał uruchomić instalatora systemu starszego niż on sam. Nie chciał zrozumieć, że nie jest taki świetny i że wolę coś starszego.

Lion to system o numerze 10.7, zaś Mavericks – 10.9, czyli o dwa numery wyższy. Ha, ale jest jeszcze nowsze „cudo” – Yosemite, o numerze 10.10. Ja jednak dziękuję za te nowości. Ponieważ program Final Cut Pro w wersji 7 to świetny program do montażu wideo, a jednak w systemie Mavericks staje się kompletnym bublem. Koszmarnym dziadostwem, który zawiesza się w najróżniejszych momentach, przy najprostszych operacjach montażowych. Drodzy specjaliści z Apple, nie chcę waszych nowości, które niszczą coś, co było bardzo dobre. Wracam do przeszłości.

Co prawda Apple wypuściło nowszy Final Cut Pro X, który pracuje w Mavericks, ale gdy czytam opinie użytkowników nie czuję się do niego zachęcony. Chcę móc spokojnie pracować, nie zaś przesiadywać na forach użytkowników Apple, którzy błagają o ratunek.

W Bibliotece Jagiellońskiej

Do Biblioteki Jagiellońskiej już nie wchodzi się od Alei Trzech Wieszczów. Zauważyłem to z chwilowym tylko zdziwieniem. Nie byłem tu dość dawno…

W dużym, nowym foyer, ale dość niskim, zauważyłem kilka stanowisk, każde z nich było wyposażone w komputer. Przejścia schodami na piętro pilnował rosły mężczyzna w nieskazitelnym mundurze ochrony.

Aby wejść do czytelni, należy się zarejestrować. Obsługujący rejestrację zadał mi kilka pytań, na które nie widziałem w pierwszym momencie, jak odpowiedzieć. Przestudiowałem wcześniej informacje na wielkim dotykowym ekranie, ale jakoś nie wpadł mi w oko cennik, regulamin ani warunki korzystania z biblioteki lub czytelni. W końcu, zamiast płacić dziesięć złotych, co umożliwiłoby mi korzystanie z czytelni do końca roku, wybrałem wariant jednodniowy. Okazałem dowód osobisty, podyktowałem mój numer telefonu, na małej karteczce zapisałem adres email. I podałem mój zawód – fotograf… Przy pytaniu o zawód poczułem zapach z lat osiemdziesiątych…

I dowiedziałem się, że nie mogę wypożyczyć książki, ponieważ nie jestem zameldowany w Krakowie. Ale ponieważ tu pracuję, wystarczy zaświadczenie z zakładu pracy, że jestem zatrudniony na umowę na co najmniej trzy miesiące, a najlepiej – na czas nieokreślony. Ha, wypożyczanie książki w jednej z najstarszych bibliotek w Europie to prawie jak starania o kredyt w banku.

Otrzymałem przepustkę, na której dumnie wypinało się moje imię i nazwisko, zawód, jakiś nieokreślony rząd znaków oraz kod – GB. Co on znaczy? „Gość Biblioteki”. Podsunięto mi kartkę do podpisania. Że znam regulamin i że będę go przestrzegał. Zapytałem, gdzie mogę znaleźć regulamin? „Jest w internecie” – usłyszałem. Pomyślałem tylko „no tak, ale ja jestem tutaj, nie w internecie” i podpisałem.

Z przepustką mogłem pójść do szatni. „Proszę” powiedziała kobieta siedząca za kontuarem, w niebieskiej koszuli z trzema belkami na pagonach. Nie od razu zrozumiałem, że to do mnie, bo ani drgnęła, a jej wzrok nie oderwał się nawet na chwilę od monitora. Na podstawie przepustki otrzymałem klucz do szafki, w której należało schować plecak. „Niezbędne rzeczy proszę wziąć do koszyka albo do ręki” – powiedziała i dodała jeszcze kilka szczegółów, których nie zdążyłem zapamiętać.

Przepustkę przeglądnął ochroniarz w nieskazitelnym mundurze, by przepuścić mnie schodami na piętro. Tam odetchnąłem i wszedłem do pierwszej czytelni, którą napotkałem. Tak naprawdę interesowała mnie właśnie czytelnia, nie samo czytanie, nie tym razem. Szukałem dużej przestrzeni z jak największą ilością książek. Zacząłem się rozglądać, gdy zza kolejnego kontuaru dobiegł głos: „słucham”. Zdałem sobie sprawę, że nie mogę go zignorować, a przecież nie potrzebowałem pomocy. Zwróciłem się do mężczyzny i powiedziałem z uśmiechem „ale ja nic nie mówiłem”. „Nie szkodzi” – odparł tamten – „i tak musi mi pan powiedzieć, czego pan potrzebuje”.

„A czy mam panu pokazać przepustkę?” – nie mogłem oprzeć się, by nie dać lekkiego pstryczka – „bo oprócz rejestracji, gdzie ją otrzymałem, sprawdzano mi ją już dwa razy”. „Oczywiście” – odparł, więc podałem zieloną karteczkę. Miałem też przygotowaną odpowiedź: „szukam czytelni, gdzie mógłbym obejrzeć książki, albumy fotograficzne”.

Poinformował mnie, że z moją przepustką mogę w zasadzie skorzystać tylko z czytelni głównej. I że powinienem zaglądnąć tam do działu „sztuka”, znajdującego się na galeryjce. Jeszcze zademonstrował mi sposób na przeszukanie katalogu, czego wysłuchałem cierpliwie, nawet jeśli nie było mi to potrzebne. Chciałem wreszcie dostać się do jakichś półek z książkami, im większych, tym lepiej. Szedłem korytarzem, a obok przesuwały się drzwi, prawie wszystkie z napisami „przejście służbowe” albo z nazwami działów, które brzmiały dumnie, bez których biblioteka z pewnością nie mogłaby się obejść, a które mnie kojarzyły się raczej z rozbudowaną organizacją. Byłem sam i zastanawiałem się, czy za chwilę nie pojawi się kolejny pracownik, który sprawdzi moją przepustkę i zainteresuje się nieodwołalnie tym, czego mogę potrzebować.

Dotarłem do czytelni głównej i stanąłem nieśmiało w wysokich drzwiach. Byłem pewien, że siedząca na podwyższeniu kobieta odezwie się do mnie „proszę” albo „słucham”, ale nic takiego nie nastąpiło. Zrobiłem krok naprzód, potem jeszcze jeden. Nic. Skręciłem w prawo i wkroczyłem na schody prowadzące na galerię. Mogłem iść tak wolno, jak chciałem i rozglądać się bez ograniczeń. Nikt mnie nie obserwował, może oprócz kamery, ukrytej w zwisającym ze ściany, jak wielkie grono, czarnym obłym kształcie. Stanąłem i nabrałem powietrze w płuca, chcąc wchłonąć tę przestrzeń, w której od setek lat unoszą się najznamienitsze myśli ludzkie, ulatujące z kart ksiąg ustawionych na półkach wokół.

Między dziełami o filmie oraz o teatrze, gdzieś tam, powinna się znaleźć fotografia. Nie było jej. Ale przecież nie przyszedłem tu czytać, nie dziś. Rozglądałem się po czytelni próbując odczuć jej nastrój. I zdecydować, czy mógłbym tu zrobić jedno zdjęcie? Potrzebowałem usiąść na dole, za którąś z ławek, zabrałem więc z półki Teatr ogromny Schillera, grube tomisko tekstów wszystkich Grotowskiego i jeszcze małą pozycję traktującą o dziennikarstwie w dobie internetu. Zszedłem na dół i dotarłem do ławy w samym środku czytelni.

Otworzyłem Grotowskiego. Sam początek, pierwsze strony, potem środek, potem koniec. Atmosfera miejsca zmieszała się z podróżami ciałem i myślą tego człowieka teatru. W książce Schillera zaciekawił mnie rozdział poświęcony krytykom teatralnym. Nie przypuszczałbym, że na Boyu–Żeleńskim na przykład, jako krytyku, pozostawia tak niewiele suchego miejsca! I ta fantastyczna opowieść o innym krytyku, który po latach aktywnej działalności otrzymał możliwość wyreżyserowania sztuki teatralnej. Z tego, co zrozumiałem, nie udało mu się przeprowadzić ani jednej próby, ponieważ brać aktorska zbyt stanowczo jęła domagać się wskazówek, które pozwoliłby zaspokoić wysokie wymagania owego krytyka, jednocześnie wątpiąc, czy takie wskazówki jest on w stanie sformułować… Dość szybko uciekł z próby po czym, ja mówią jedni, zemdlał, a według innych – rozpłakał się…

Zmęczenie

W domu nie świeci się żadne światło. Z wyjątkiem lampy solnej w pokoju dzieci.

Zmęczony. Zmęczenie ma wiele odczuć, podobnie jak ból. Tyle, że ból łatwiej zauważyć, choć i to nie musi się zdarzyć. Łatwiej przegapić zmęczenie.

Zmęczenie, w którym wcale nie czuje się zmęczenia. Zdradliwe, bo można w nim narobić głupot. Na przykład zmęczenie kierowcy, który im bliżej celu, tym jedzie bardziej niebezpiecznie. Albo wypalenie w pracy, kiedy wszystko wydaje się iść jak zawsze, lecz wewnątrz duszy rośnie robak, który zajmuje sobą coraz więcej miejsca, aż w końcu zostaje tylko robak.

Ludzie zmęczeni łamią nogi, z przyjaciół czynią sobie wrogów, katują własne ciało i duszę, oczekując od siebie więcej niż jest to możliwe, rozsądne. W zmęczeniu czuje się często ból, ale czasem przestaje się go czuć, a jedynym objawem jest… powolne i stopniowe, albo nagłe wyłączenie się mózgu.

Niektórzy, zmęczeni, niepotrzebnie zaczynają zastanawiać się nad sensem wszystkiego. Wydaje się im, że wreszcie dostrzegają sprawy w ich prawdziwym świetle. Przeważnie – ciemnym. Wyciągają wnioski dotyczące ich samych (zwykle niezbyt zachwycające). Inni próbują zmęczenie przezwyciężyć np. jedzeniem. Jeszcze inni mają różne sposoby, lecz nie zawsze jest to po prostu… odpoczynek.

„Ktoś inny”

Stoi z boku i spokojnie patrzy, jak piętrzą się jego zadania „na dziś”. Ba, nie „na dziś”, ale „na wczoraj”. Jego osiągnięciem ostatnich lat jest ten właśnie spokój. Pracował, by go osiągnąć, przez lata, a w zasadzie pracowały za niego okoliczności – przewlekła choroba, stany omdleń, blokady kręgosłupa, a także okresowe pojawianie się waty w mózgu. Substancji, która najwyraźniej zajmowała miejsce wewnątrz czaszki, podczas gdy jej właściciel wynosił się, wyprowadzał, już nawet nie wkurzony i wściekły, tylko odrętwiały, bo mu wszystko jedno, byle dać mu spokój.

Gdzieś wewnątrz, między klatką piersiową a jamą brzuszną rozpala się wulkan, ale już nie kipi. Nie wybuchnie. Nasz bohater wspomina teraz, że ciotka, a jeszcze wcześniej – jej matka, czyli jego babcia – miały takie ulubione powiedzenie: „wyjść z siebie” i „stanąć obok”. Gdy był dzieckiem rozumiał je tak, że oznaczało ono maksymalny poziom szału, furii, pasji i bezradności jednocześnie. Ale mylił się wtedy, a może się nie mylił, lecz z czasem dostrzegł zupełnie inną stronę „wyjścia z siebie i stanięcia obok”. Stronę piękną i pozytywną. Stronę, która jest wspaniałym rozwiązaniem problemów zdających się nie do rozwiązania.

„Wyjść z siebie i stanąć obok” i już można być spokojnym, a nawet patrzeć, jak rzeczy zwalają się na głowę „tego obok”, a „nie moją”. Cóż z tego, że głowa „tego obok” wydaje się „moja”, ale już nie tak całkiem moja, bo w cudzysłowie przecież. Można „temu obok” współczuć, można nawet pomóc, ale i można zaniechać pomocy, gdy stan staje się beznadziejny. Z czystym sumieniem. Przy odrobinie wprawy można mu pozwolić nawet umrzeć. Zresztą wszyscy kiedyś umrzemy.  Wtedy też można stanąć obok, niektórzy o tym opowiadają, bo potem znów powrócili do siebie, choć nie spodziewali się tego. 

„Wyjście z siebie” pozwala też dokonać rzeczy, których nigdy nie zrobilibyśmy, będąc tak po prostu „u siebie”. Począwszy od wizyty u dentysty skończywszy na… właśnie nie wiadomo na czym, bo lista misji, które jesteśmy w stanie spełnić, jeśli tylko pomyślimy, że to nie my je spełniamy, tylko ktoś inny, ktoś podobny do nas, taka lista nie ma chyba ograniczeń. Wygłosić mowę przed wielotysięcznym tłumem, wedrzeć się do pałacu prezydenta, zgromadzić fundusze na ratunek chorego dziecka, zagrać w filmie, napisać książkę, no nie wiem co jeszcze, może opłynąć świat – czasem przychodzi łatwiej, gdy to „nie my”, to „ktoś inny”. Wiadomo, że adwokatować łatwiej w czyjejś sprawie zamiast w swojej…

 

 Małomiasteczkowe podwórko, fot. Piotr Kubic

Oto widok, do którego wracam. Zdjęcie powstało gdy stałem na przystanku, czekając na autobus, w drodze do pracy. „Wyszedłem z siebie”, podczas gdy zwykły „ja” pozostał nadal na przystanku. Przeszedłem na drugą stronę ulicy, stanąłem na kawałku betonu wystającym z trawnika, zdjąłem jedną szelkę plecaka i odsunąłem zamek. Wyciągnąłem aparat fotograficzny. Wszystko to na oczach mnie samego, który stał na przystanku i pukał się w czoło (ale tak, aby inni czekający tego nie widzieli), bo co tu fotografować? Wielu ludzi, co dzień, którzy stąd odjeżdżają, widzi te ślepe ściany z brudnym tynkiem, brudnymi cegłami tam, gdzie nie ma tynku, zwisającymi kablami i puste podwórze o zmarnowanej przestrzeni. Nie, tego nikt nie widzi, nawet tam nie patrzy, bo nie tylko nie ma tu nic ciekawego, a wręcz to smutne, nieuporządkowane, biedne, żenujące, ohydne.

Ale nie dla mnie – nie dla tego, który wyciągnął aparat i kadruje, chcąc jak najlepiej oddać czar. Wyobrażam sobie, że mam pięć lat, staję pod największą ścianą i patrzę w górę. I stoję wobec ogromu, i nie ma znaczenia, że to nie Rysy, Mount Blanc czy Czomolungma – ja czuję ogrom.  „Wychodząc z siebie” stałem się wolny i śmieję się z tego „siebie”, który pozostał pod wiatą. Nawet się nie śmieję, więcej, mam go gdzieś – te obawy, brak zdecydowania, kompleksy, ostrożność, lenistwo i ignorancję. Ciekawe, bo mam przeczucie, że podobne „wyjście z siebie” proponował Chrystus.

Czasem warto uwolnić się od Apple

Wyznanie dla komputerowców

Siedem lat temu moja fabryka kupiła całą stację roboczą firmy Apple. Pamiętam, że trudno było mi się przestawić na sposób, w jaki działała mysz. Pamiętam też, że od zawsze nie lubiłem klawiatury Apple, ponieważ najzwyczajniej nie pozwala naciskać klawiszy, o ile nie zrobiło się tego dokładnie pod odpowiednim kątem.

W myszy najbardziej doskwierała mi kulka, która w zamyśle powinna umożliwiać manipulację w dwóch kierunkach. Powinna, ale robiła to kapryśnie. To lepiej już, kiedy coś w ogóle nie działa, niż działa według własnego uznania, które trudno mi zgłębić. Przyciski działały dziwnie, w zasadzie był to jeden przycisk, który miał rozpoznawać, gdzie naciskam mysz, czy z lewej czy z prawej strony. Ale częściej nie rozpoznawał.

Dziś skończyła się moja cierpliwość. Zapytałem Grześka, który jest u nas informatykiem, czy nie ma wolnej myszy. Znalazł taką najzwyklejszą, na kabel i wcale nie laserową. Podłączyłem i od razu poczułem ulgę. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego nie zrobiłem tego wcześniej?

Dobra, teraz czas na klawiaturę. Co z tego, że mysz i klawiatura Macintosh kosztowały trzy razy więcej, niż dobrej klasy akcesoria innej firmy? Czy dlatego mam czuć do nich sentyment?

O pokusie

Spektakl skończył się o 21:40. Wyłączyłem wzmacniacze, potem stół mikserski, wreszcie zasilanie w realizatorce. Zamknąłem drzwi i zszedłem po schodach do mojego pokoju. Usiadłem przy komputerze, przy montażu filmu. 

Po chwili podniosłem głowę i spojrzałem na zegarek. Była 22:00. Czterdzieści minut zginęło. Nie! Te czterdzieści minut mojej bezgranicznej uwagi strawiłem na wpatrywanie się w ujęcia, wsłuchiwanie w słowa i melodie, w rozważania, gdzie przeciąć, czy tu, czy pół sekundy dalej.

Takie zapomnienie się jest piękne, lecz okropnie drenuje mózg. Wstaję, i nie wiem, gdzie jestem. Wczoraj, w podobnym momencie, kolega z pracy powiedział przez uchylone drzwi „cześć Piotrze”. Wystraszył mnie, podskoczyłem, a kiedy zaczął robić sobie głupie żarty, miałem ochotę rozerwać coś na strzępy.

Nie tylko drenuje mózg, ale fatalnie wpływa na ciało – mięśnie, stawy, pewnie też układ krwionośny. A oddechowy? Przestaję przecież oddychać, sam nie wiem, czy zapominam, czy blokuję. Podnoszę się z klęcznika (używam go na zmianę z krzesłem), przechodzę kilka kroków, żeby się rozruszać. W drzwiach zamontowałem drążek do podciągania się i rozciągania kręgosłupa. Po kilku dniach pracy w bezruchu moja fizyczność jest do niczego. Zresztą psychika również. Mięśnie domagają się ruchu („my też chcemy coś robić!), a skoro nie robią nic, to w jakiś sposób mszczą się na mózgu. Podejrzewam, że wysyłają mu jakieś jady, zatruwają, zazdrosne. Koniec końców – mózg też przestaje pracować, pozostaje wąski tunel, w którym światła jest coraz mniej, a dalej – ciemna otchłań, z której można wyjść tylko z bólem.

Pisanie tekstów, montowanie filmów, to niekończąca się huśtawka między światami. Jeden to ten nasz wspólny, ludzki, codzienny. Drugi to świat wyobraźni, który jest fascynujący, ale którego jednocześnie się boję, bo ma jakąś potworną siłę. Przeczuwam, że siła ta dysponuje walcem i czeka tylko, żeby po mnie przejechać, nie mrużąc oka. Czy warto mieć z nią do czynienia…? Odpowiedź nie jest oczywista. W sumie, po co mi to…?

Przypomniałem sobie coś:

O pokusie

Ilekroć zwątpisz w swoją pracę, ilekroć skusi cię zmęczenie, mdłości, dręczące uczucie utraty celu! – samooskarżenie, ze to tylko próżność, mroczne pożądanie, że lepiej byłoby porzucić to wszystko, doprowadzić do końca jedynie działania najkonieczniejsze i samozachowawcze, a więc: czytać i żyć; żyć bez znaczenia i przeminąć bez śladu – wiedz, że to najcięższa pokusa, jaką ci podsunie życie. Wówczas musisz być silniejszy niż prawdziwi bohaterowie, kiedy stoją oko w oko z niewykonalnym zadaniem. Wiedz, że do wszystkiego masz chyba większe prawo, aniżeli uciec przed pracą, jaką los wybrał dla ciebie.

Sandor Marai, „Księga ziół”, Czytelnik, Warszawa 2009, str. 123
dzięki margaret.ta

Tak więc… Trzeba dorobić napisy początkowe i końcowe. Nie pomylić się w obsadzie. Dodać loga sponsorów…

Samotne drzewo, fot. Piotr Kubic

Pożalę się

Padam na twarz. To efekt braku higieny psychicznej. Wczorajsze zmagania techniczne z filmem podłamały mnie. Mój laptop ma zbyt nowy system operacyjny, jak się okazuje, i starszy program do edycji wideo nie zawsze chce z nim współpracować. Nie miałem pojęcia, że tak może się zdarzyć. Lecz otrzymując kilkakrotnie komunikat „General Error” zaglądnąłem do internetu. Okazało się, ku mojemu zdołowaniu, że system Mavericks nie musi obsługiwać programu Final Cut Pro 7. To moja wina, zresztą zawsze jest wina użytkownika. Bo nie doczytałem wszystkiego, kiedy uaktualniałem system Mountain Lion do systemu Mavericks. Lepiej było go nie uaktualniać, w mojej sytuacji.

Eksport filmu trwał około godziny, po czym program zawieszał się. Było to wieczorem, a według umowy miałem oddać film do północy. Piękna perspektywa, prawda? Tak więc po okresie montażu, kreatywnego myślenia – co z czym połączyć, co wyrzucić, co zostawić – na koniec – gehenna techniczna. Na granicy wytrzymałości psychicznej – dochodzenie – co może być przyczyną problemu, jak go ominąć…?

W takich momentach dobrze rozumiem, dlaczego reżyser nie powinien zajmować się techniczną stroną przedsięwzięcia. Kiedy pracowałem np. przy nagraniach dźwiękowych, do moich zadań należało zestawienie sprzętu i uruchomienie tak, by wszystko działało. To już wystarczająco dużo pracy dla jednego człowieka. Kiedy myślisz o koncepcji, abstrakcji, formie, atmosferze, przepływie emocji, to chcesz, żeby technika była ci posłuszna. Inaczej – zapomnij o twórczości. Ja tym razem nie mam tego komfortu.

W końcu udało się coś wyeksportować, i choć materiał jest jeszcze do poprawy, to załączam go tutaj.

Brak funkcji undo

Zwijam pranie z suszarki, bo pralka „dochodzi” i będzie kolejne do wywieszenia.Moja dziewczyna wraca jutro, więc to ostatni moment, żeby spróbować się wykazać.

Elementy odzieży naszej czteroosobowej rodziny przepływają mi przez ręce, składam je jakoś, na tyle, na ile mi wychodzi. Myśli błądzą tu i tam, gdy w pewnym momencie zauważam, że niepotrzebnie wywróciłem na drugą stronę biały podkoszulek mojej córki (chyba mojej córki, bo syn ją prawie dogonił we wzroście, więc potencjalnie mógłby to być jego podkoszulek). Z uporczywą stanowczością chciałem wywołać funkcję cofnij ostatnią czynność, ale moje ręce nie znalazły klawiatury, ani tym bardziej kombinacji klawiszy CTRL-Z, która tę funkcję wywołuje. Myszki pod ręką też nie miałem, a przed oczyma nie było typowego dla aplikacji menu, gdzie na drugiej pozycji, po rozwinięciu napisu Edycja (Edit) zwykle umieszczona jest opcja Cofnij (Undo). Gdy myśli z marzeń zeszły na jawę, zwyraźniała metalowa suszarka z poziomymi prętami, zaś w rękach trzymałem ciągle biały podkoszulek, omyłkowo wywrócony na lewą stronę. I co teraz?

Przyznam, że zdenerwowałem się przez ułamek sekundy, bo cóż to za aplikacja? Niestety, nie było wyjścia, podkoszulek wywrócić musiałem znów sam.

Trzy monitory i dwie myszy

Na górze – dwa duże monitory. Nieco niżej – mniejszy, to laptop, leży na biurku. Spod blatu wysuwa się kolejny poziom, półeczka z klawiaturą i myszą. W sumie – trzy monitory, dwie myszy, dwie klawiatury, i tablet graficzny z elektronicznym piórem.

Gdy duży komputer zajęty jest jednym projektem, na małym można pracować nad innym. Gdy w drugim projekcie zabraknie natchnienia, montażysta wraca się od pierwszego i wena pojawia się znowu. Dziś drugim projektem był skrót spektaklu. Z dziewięćdziesięciu minut należało zrobić nie więcej jak trzy, cztery. Które fragmenty wybrać? Jak je ułożyć, czym połączyć, żeby coś powiedzieć, a zarazem stworzyć małą formę samą w sobie…

Pierwszy projekt to błyskotliwa relacja zza teatralnych kulis, trwająca znów nie więcej jak trzy, cztery minuty. Kręcona bez ścisłego scenariusza, dopiero podczas montażu nabiera sylwetki.

Z bezkształtnej mgły, pustki, w której, jak się zdaje, nie ma prawie nic, udaje się wyłonić drobną nić. W nieznanym krajobrazie, którego, zdawało się, nie ma, wyraźnieją kształty. Pojawia się trop, przepływ napięć, przeczuwa się go i poszukuje zarazem; „gdzieś tu powinien być” – tworzywo, które wywoła emocje.

Montażysta robi sobie przerwę i zagląda do pokoju naprzeciwko. Otwarte drzwi zdają się zapraszać. Znad komputerów podnoszą się dwie głowy, długie włosy, jedne ogniste, inne – bardzo jasny blond – odsłaniają kobiece czoła, spływają poza policzki. A jednak nie zafascynują się opowiadaniem o zmaganiu z montażem. Tak samo jak się podniosły, opadną z powrotem, tak samo razem.

Osiedle Dywizjonu 303, Kraków, Nowa Huta, fot. Piotr Kubic

Po kilkudziesięciu godzinach spędzonych w wirtualnym świecie, szczególnie stąpa się po zwykłym, prawdziwym gruncie. Realnymi stopami, po szorstkim betonie, nie za pomocą myszki i nie patrząc w świecący nieskazitelnie ekran. Szary beton nagle staje się ciekawszy niż starannie dobrane kolory systemu operacyjnego. Szarość bogatsza od wymuskanych barw, a to, co na co dzień wydaje się zdawkowe i monotonne, teraz jest poszukiwaną oazą spokoju i pewności.

Czasem trudno oprzeć się wrażeniu, że wszystko, czym się otoczyliśmy – sami siebie, my, ludzie – ma skłonić nas w końcu do powrotu do prostoty i natury.

Zespół napięcia wieczornego

Wieczorem zmusza siebie, by zasnąć. Rankiem stwierdza ze spokojem, że znów zmartwychwstaje. Lecz gdyby nie otworzył oczu, nie stwierdziłby, a jego spokój nie byłoby zmącony, co się rozumie samo przez się. Za to wie, że spokój innych osób przestałby istnieć, i to na długo.

Sen przypomina śmierć. Oddanie siebie we władanie czegoś nieokreślonego. Niewierny Tomasz nie dowierza, że „jutro” nie będzie się różnić niczym szczególnym od „dzisiaj”. Jutro, o ile będzie mu dane, rozpocznie życie na nowo. To, że pozostaną stare długi do spłacenia, i ciągłość innych, codziennych spraw – to nie ma większego znaczenia. Każdy dzień to oddzielne życie, wieczorem kończy się, a rano, jeśli już, łaskawie się zaczyna. Trzeba więc dobrowolnie skłonić głowę pod topór, i pozwolić jej zasnąć. W chwili, której nigdy nie można precyzyjnie przewidzieć, spada niewidzialna zasłona, niczym nóż, i odcina świadomość.

Lecz jeszcze, przed snem, na ułamek sekundy, wspomnienie. Dziś przybył, niezapowiedziany, ciepły wiosenny wiatr. Szumiały gałęzie drzew, jeszcze bezlistne, bo z dopiero co pękającymi pąkami. Tak wiatr może szumieć tylko wśród nagich konarów. Z wnętrza domu, wieczorem, trudno było odróżnić, czy to jeszcze wiatr, czy już deszcz, który zresztą też przybył nagle, niespodziewanie. I nie szeleści on, bo jak wspomnieliśmy, ciągle nie ma na czym, bo pąki dopiero pękają.

pejzaż,fotPiotrKubic

Wśród tych pąków, wiosennego wiatru między pustymi konarami i kropli zagubionego deszczu, ludzkie codzienne prace jawią się jako niepoważna, mało potrzebna zabawa. Lecz czy to choćby w części słuszna prawda? Czy to tylko pusta refleksja człowieka, który nie musi, akurat w tym momencie, walczyć codziennie o przetrwanie. Co zresztą znaczy: walczyć o przetrwanie? Ha, czy samo to pytanie nie świadczy o tym, że nie o przetrwanie tu chodzi?

Może pytania o sens mają okazję stawiać ci, którzy nie muszą walczyć o przetrwanie, dlatego mają czas i siłę stawiać pytania o sens? Wynikałaby z tego jakaś ironia losu, paradoks, absurd. Człowiek walczący o przetrwanie nie ma czasu zadać sobie pytania o sens, a kiedy wreszcie może zadać pytanie o sens, bo nie musi już walczyć o przetrwania, to wolałby nie mieć czasu go sobie zadawać.

Właśnie teraz, wieczorem, w oczekiwaniu na ostrze, które spadnie i odetnie świadomość, przybywają, może wraz z wiatrem, pytania. Szalony pęd do twórczości, kiedyś właściwy tylko twórcom, dzisiaj ogarnia wszystkich. Kreatywność ma być lekarstwem na niedolę życia na padole łez. Twórczości tej, coraz częściej, nie ma już kto kontemplować. Wystarczy spojrzeć na facebooka, by stwierdzić, że liczba twórców zaczyna przewyższać liczbę odbiorców. Podobnie dzieje się w innych dziedzinach życia. W bogactwie swoich ofert z trudnością orientują się np. firmy telekomunikacyjne. Konsultanci centrów telefonicznej obsługi klienta nie wiedzą często nic konkretnego. Obietnice przewyższają możliwości ich realizacji, a chwalenie się nowymi możliwościami staje się fikcją.

Jakie znaczenie, wobec codziennego szaleńczego tempa pracy, mają płynące, niekształtne obłoki, pędzone zwykłym, nieszczególnym wiatrem? To stąd bierze się zespół napięcia wieczornego. Z tęsknoty, by nie być kreatywnym, choć jeden dzień. By jutro spojrzeć na niebo i posłuchać wiatru, szemrzącego wśród konarów, a wkrótce – wśród liści. By nie przegapić liści, zanim opadną, przecież to zaledwie mgnienie.