Kurhany

Pomiędzy niebem i ziemią, na pustkowiu, czekają pomniki człowieka na dzień powstania martwych. „Zbawienia Twego oczekuję, Panie”.

na Słowacji, fot. Piotr Kubic

Gdzieś pomiędzy miejscowościami Sabinov i Stará Ľubovňa, Słowacja. A może jeszcze trochę dalej…

Co jest za horyzontem

Odszedł człowiek. Nagle nie można już z nim porozmawiać. Jeszcze jest z nami, bo widzimy go. Leży. Jeszcze ciepłe są części jego ciała. Ale już się nie rusza. Nie otworzą się usta, oczy nie popatrzą na nas. Wszystko, co wprawiał w ruch dookoła siebie, teraz pozostanie nieruchome.

Tajemnica. Świadomości. Jak to jest, że teraz widzę, czuję. Mam wrażenie, że widzę i czuję. Jak to jest, że mam wrażenie, że widzę, słyszę, myślę, czuję. Coś tu się nie zgadza, bo skąd wiem, że teraz widzę, słyszę, myślę i czuję, skoro kiedy przestaję widzieć, słyszeć myśleć i czuć, to nie wiem, że tego nie robię. Jak więc mogę sprawdzić, kiedy widzę, słyszę, myślę i czuję, a kiedy nie, skoro tego drugiego stanu nie jestem w stanie stwierdzić?

Leży ciało nieruchome i zimne. Ot po prostu. Niedawno było ciepłe i ruszało się. Z fizycznego punktu widzenia nie ma nad czym dyskutować. Z punktu widzenia sensu rzecz jest nie do zrozumienia. Jedyne wyjście, to uwierzyć w sens, nawet jeśli są wątpliwości, jaki on mógłby być. Czyżby Wszechświat wyprodukował obiekt, który do niego nie pasuje? Który zadaje pytania, a nie ma na nie odpowiedzi?

Albo nic nie ma sensu, wtedy na wszelkie pytanie możemy odpowiedzieć jakkolwiek. Jeśli jednak gdziekolwiek istnieje choć najmniejszy sens, pociąga on za sobą wszystko i wszystkie inne.

pusty pejzaż, fot. Piotr Kubic

Wstecz

Pustynia Błędowska fot. Piotr Kubic

Idzie z prawej strony w lewą, nie odwrotnie. Według naszego kierunku pisania, kreślenia, odczuwania, postać ta cofa się w przeszłość. Przecież wszystkie osie czasu, na wszystkich wykresach, mają strzałkę w prawo.

W dodatku idzie w dół, nie w górę. Dół to ziemia, gleba, niskość, podziemie, skrycie, grób. Nie szkodzi, że to dziecko. Dorosły człowiek pozostaje dzieckiem, co wyraźniej widać, gdy się starzeje. Odwraca się od traktu, wytyczonej drogi, zdąża w samotność, nieuchronnie. Zaraz wyjdzie z kadru i już go nie będzie.

Pustynia, martwota, zatrzymanie. Wieje wiatr i porusza ostatnimi źdźbłami trawy. U góry blade niebo i słońce wędrujące leniwie, niedostrzegalnie, jesiennie. Czas biegnie coraz wolniej. Nie ma nowych marzeń, do niespełnienia starych zdążył się przyzwyczaić. Zdąża do swego wiecznego domu, tam, gdzie czas się zatrzymuje.

Wiesiek nie chce

Dziś wieczorem znów zaczynam składać literki. W słowa, a te w zdania. Jakie, o czym? To mniej ważne. Samo układanie liter w słowa i zdania daje tyle radości, by przestać przejmować się ich większym, wyższym sensem. Na przykład odkrycia prawd życia (które nota bene już dawno zostały odkryte). Albo dowcipem, który ma przyciągać czytelników. Albo niezwykłym tematem, podniosłym stylem, swadą, rozmachem, żywiołowością. Czymkolwiek co ma wychodzić poza średniość.

Oto spod palców ukazuje się jeszcze jeden świat. Jeszcze jeden, wśród miliardów.

– Bzdura. Nie chcę być jednym z miliardów światów – odezwał się nagle Wiesiek. Skąd on, jak? Spod moich palców…

Powiem mu:
– Dopóki nie pogodzisz się, że jesteś jednym z miliardów światów, będziesz gonił za niezwykłością…
– …przestań moralizować…
– …i nie zaznasz spokoju…
– …tkliwe jak z Szekspira…
– …gorzej mój drogi, Szekspir nie był tkliwy…
– …tak, Szekspirem nie jesteś…
– …i właśnie to mi zwisa, że nie jestem Szekspirem, Mickiewiczem czy choćby Masłowską…
– …widać, to wyraźnie widać. Dlatego jesteś dla mnie taki obleśny, bo nie masz żadnych ambicji, mógłbyś być kimś, a ty jesteś średni, jesteś nikim.
– Wracając do tematu, wybieram spokój.
– I za to cię nienawidzę. Też za to, że zawsze masz rację i ostatnie słowo. Nawet kiedy nic nie mówisz to i tak napiszesz co zechcesz. Chcę choć raz zdecydować sam o sobie, dlatego teraz masz mnie uśmiercić! Masz przestać o mnie pisać, przestać mnie tworzyć. Nie chcę być jednym z twoich świacików, które klecisz na serwetce w Barze pod Aniołkami na Szewskiej.
– Pomyślę o tym. Znaj moją dobrą wolę.
– Ty mnie nie rozumiesz. Ty nie masz o niczym myśleć, niczego rozważać. Ty masz raz zrobić to, co ja chcę. Nie chcę ciebie, nie chcę siebie. Obiecaj, że już nigdy mnie nie przywołasz, nie wskrzesisz. Obiecaj, że z Wieśkiem koniec.

Hm… Nie mogę zostawić sytuacji w tym momencie. Nawet martwe ciało wymaga pogrzebu, nie porzuca się go gdzieś w rowie pod płotem. Wiesiek chce unicestwienia tu i teraz i byłoby to przecież bardzo łatwe, wystarczy, bym wstał od komputera. Za kilka minut system automatycznie mnie wyloguje i tekst wraz z Wieśkiem pójdzie w niepamięć. A jednak nie mogę tak po prostu. Bez pożegnania, puenty? Załagodzenia konfliktu? Pogodzenia się przed egzekucją? Nawet eutanazję wykonuje się w obecności dwóch świadków, a chory ma dwa razy, w odstępie czasu, potwierdzić pisemnie swoją wolę. Wiesiek jest w afekcie, nie wie, co mówi.

Mam go pod palcami. A zostałem w kropce „.”

Chomik przekroczył granicę

Zaobserwowaliśmy granicę życia. Dokładniej: granicę śmierci. Jeszcze inaczej: koniec życia. W zasadzie to nie koniec życia w ogóle, tylko jednego życia, co wynikło zapewne z ekspansji innego życia. Bywa, że jedno życie działa przeciwko innemu życiu. Dlaczego tak jest, to rzadko nawet przychodzi takie pytanie do głowy. A co dopiero jakieś próby odpowiedzi.

Wygląda na to, że namnożone bakterie (albo wirusy) w płucach naszego chomika doprowadziły do zatrzymania jego funkcji życiowych. Proste. Trochę bardziej skomplikowany byłby nieco tylko dokładniejszy opis tego, jak się to stało. Nawet mnie to ciekawi. Przecież taki chomik to skomplikowana struktura, i nie statyczna, lecz dynamiczna. Zachodzą w niej (oczywiście w żywym chomiku) setki, tysiące, chyba trudno policzalna liczba procesów. Coś z czymś się łączy, coś wędruje po organizmie, coś się kurczy coś rozwiera, a to wszystko razem nazywa się określeniem: chomik żyje. Z zewnątrz widać to tak, że się rusza, oddycha, biega, wysuwa pyszczek w nadziei na jedzenie i tak dalej.

Chomik to w ogóle niezłe urządzenie. Futerko, łapki, malutkie uszy. Co tam będę wyliczał. Żył własnym życiem. Spał w dzień, w nocy biegał, jak spaliśmy. Zbudzony nagle w południe odgryzał się wściekle, prawie przegryzał nam palce. Gdyby tak rozpatrzeć celowość takiego systemu jak chomik, to nie jest ona zbyt jasna. Żyje a potem umiera. I co z tego. Ciekawe, że nawet najdokładniejszy opis jego funkcji życiowych, które doprowadziły do powstania futerka, łapek, uszu i lekko wścibskiego pyszczka, a potem zostały przyhamowane i w końcu zatrzymane z powodu skomplikowanych zależności i interakcji z innymi organizmami żywymi (nota bene bez porównania mniejszymi od niego samego), nie zbliżyłyby nas (przeczuwam) do poznania celowości jego istnienia.

Uściślijmy, chomik ciągle istnieje. W tym momencie jest w korytarzu.

Tak więc zgłębianie samego mechanizmu, sposobu funkcjonowania chomika, wraz z jego biologiczną genezą i epilogiem, wydaje się zajęciem hobbystycznym, bo nie zbliżającym do kwestii zasadniczej. O wiele bliżej tej kwestii zdaje się prosta obserwacja: chomik jeszcze pół godziny temu się ruszał (bo oddychał), a teraz nie rusza się w ogóle. Możemy jeszcze poczekać, może zacznie się ruszać.

Ale chomik i tak porusza się w naszej wyobraźni. Widzimy, jak biega po podłodze, wychyla mordkę będąc trzymanym w dłoni, trzeba podłożyć drugą dłoń, żeby nie wypadł. Widzimy jak zajada z miseczki. Rusza się teraz czy się nie rusza, czy to ważne, skoro wszyscy wiemy, pamiętamy i ciągle widzimy, że się rusza.

Po dwa stopnie naraz

Dwudziestego maja zmarł w wieku 94 lat człowiek, dzięki któremu, dwadzieścia lat temu, mogłem spędzić wakacje w Stanach Zjednoczonych. Pamiętam go z tamtego czasu, jak idąc po schodach przeskakiwał po dwa stopnie naraz. Mały, drobny… Wspomniałem o nim we wpisie Grać naiwnością to nie wstyd.

Nie tyle upływ czasu, co świadomość nieuchronności… Mógłbym powiedzieć: przemijania. Lecz właśnie nie jestem pewien, że jest to przemijanie. To byłoby zbyt proste. Może inaczej – świadomość zbliżania się chwili konfrontacji. Z czasem topnieje liczba zadań, progów, drzwi, rzek, gór, egzaminów, z którymi przychodzi się mierzyć. Zostanie w końcu ten jeden próg. Zawsze intrygowało mnie nieznane. I tak sobie myślę, że gdyby nie dane byłoby mi się zmierzyć z tym ostatnim, twarzą w twarz (gdybym zbyt wcześnie stracił świadomość, pamięć, orientację), gdybym nie mógł zobaczyć, jak umieram, to czułbym się zawiedziony.

Kiedy lepiej już nie będzie

Babcia siedziała na ganku. Był upalny dzień. Lato. Chodziła z trudnością, a z ganku na podwórko było pięć schodków. W zbiorze slajdów mam jeden, na którym babcia i dziadek schodzą na podwórko z walizkami, a tam czeka na nich ciemnoniebieski fiat 125p. To ojciec miał ich zawieźć na stację kolejową, jechali na wczasy. Teraz wiem, że to był ich ostatni samodzielny wyjazd.

Zastanawiam się co myśli i jak czuje się człowiek, który wie, że lepiej już nie będzie. Jak mierzy się z myślą, że będzie tylko gorzej. Podejrzewam, że sam, wewnętrznie, nocami, zmaga się bez romantyzmu.

Z ganku widać było sąsiednie podwórka, gdyż od naszego oddzielała jest druciana siatka. Wtedy wszystkie ogrodzenia były z takiej siatki, mało kogo stać było na ekstrawagancję czegoś innego, zresztą nawet nie wiedzieliśmy, co to ekstrawagancja, a jeśli podejrzewaliśmy, to z myślą, że nas na nią nie stać. A gdyby było stać, to i tak postawilibyśmy siatkę, bo mieć albo zrobić coś innego niż wszyscy, to był obciach. Co jeszcze ciekawe, to były czasy, kiedy ze wszystkimi sąsiadami byliśmy spokrewnieni.

A jednak podwórko sąsiada z północy, ta jego dalsza, północna granica, nie była wyznaczona siatką. Tylko białym murem z wapiennych kamieni. Babcia mogła go widzieć ze swojego stanowiska na ganku. Czasem, rzadko, potrząsała głową w tamtą stronę i z dobitnym spokojem komunikowała: „chciałabym już tam być”. Czułem się zobowiązany zaprzeczać i bagatelizować jej myśl. Ale dziś pamiętam moje wewnętrzne uczucie, że nie mam prawa, mocy, by naprawdę jej zaprzeczać. Nie tylko dlatego, że brakowało mi konkretnych słów, argumentów. Też dlatego, że ona najprawdopodobniej wie, albo czuje coś, co ją upoważnia do takiego stwierdzenia, życzenia. A ja o tym czymś nie mam pojęcia. I znowu bagatelizowałem, ten ostatni raz, gdy wyjeżdżała z podwórka samochodem jako pasażer, i przez otwarte okno mówiła: już tu nie wrócę.

Co jakiś czas, co kilka lat, powracają mi jej słowa. Badacz, eksplorator, nie może pozostawić, porzucić kwestii niewyjaśnionej. Nawet, jeśli przeważnie udaje mu się traktować ją z obojętnością. Za każdym jej powrotem mam wrażenie, że jestem coraz bliżej zrozumienia mojej babci. Ostatnim razem było to w momencie, kiedy zobaczyłem właśnie ten widok:

pola Wyżyny Miechowskiej fot. Piotr Kubic

Pomyślałem, poczułem, że wśród tych pól mógłbym zostać i nie byłoby mi żal. Że, powoli, zaczynam nie chcieć…

Za podwórkiem sąsiada z północy, za murem z białych kamieni, jest cmentarz.

Dopóki nie śpię

Dopóki nie śpię, kontroluję to, co się ze mną dzieje. Tak mi się przynajmniej wydaje. Zapadnięcie w sen jawi się jako coś, co może przynieść nieprzewidywalne następstwa. Bo wcale nie ma pewności, że się obudzę. Dlatego dopóki nie śpię, wiem, co robię, wiem że jestem. Kiedy złożę pałeczkę dyrygenta choć na chwilę, orkiestra może stwierdzić, że radzi sobie beze mnie.

Dlatego zanim zasnę, bo przecież jest to nieuniknione, próbuję jakby zamknąć rozdział. Dopisać go do końca, by przypadkiem nie pozostało niedokończone zdanie. Zanim zasnę – zamienić jeszcze jedno słowo z kimś, kto siedzi po drugiej stronie stołu. Przeczytać jeszcze jedno zdanie. Wypić pół kieliszka wina i zjeść dwa okienka czekolady. Dlatego zasypianie tak długo trwa. Tak naprawdę próbuję je ociągać jak najdłużej.

To miałoby sens, gdybym rzeczywiście miał się nie obudzić. Ale, jak do tej pory, budzę się każdego ranka, tyle tylko, że niewyspany. Na wpół żywy. To mi daje do myślenia – gdybym zaczął doprowadzać przeciąganie zasypiania do perfekcji, to za którymś razem rzeczywiście bym się nie obudził. Padłbym ze zmęczenia. I odwrotnie – gdybym jednak szybciej zasypiał wieczorem, to budziłbym się w lepszej kondycji, czyli bardziej żywy. Być może wszedłem na drogę realizacji samospełniającego się proroctwa. Skoro ciągle myślę o tym, że rano mogę się nie obudzić, to wkrótce sam do tego doprowadzę.

Co robić? Za dziesięć minut nadejdzie północ. Należy: 1) położyć głowę na poduszce, 2) zamknąć oczy. I wszystko jedno, czy jutro miałbym się obudzić czy nie. Na wszelki wypadek – poproszę żonę, żeby tu napisała kilka słów, gdybym jednak się nie obudził. Dobranoc.

cmentarz fot. Piotr Kubic

Mgła

Marzenia o śniegu. Dziś przez chwilę nadbiegały z kuchni okrzyki „śnieg, śnieg”. Przeskakiwały przez ekran komputera i z trudem docierały do świadomości człowieka, który siedział pochłonięty jakimś komputerowym problemem.

Przeczekał i przegapił rzekome płatki spadające wraz z deszczem. Tuż po północy, w świetle ulicznych lamp, nie pozostał żaden z nich. Tylko martwy obraz ulicy z niewysokimi skarpami po obu stronach, pokrytych trudną do zidentyfikowania substancją. „Trawą” – tak, wiemy o tym, lecz dziwnie niezręcznie jest nazwać „to coś” trawą, podobnie jak niezręcznie jest nazwać człowiekiem zwłoki leżące w trumnie.

Mgła przechodziła tędy między szesnastą a dziewiętnastą, może dwudziestą. O północy nie ma nawet mgły, nie mówiąc o śniegu.

Samochodem, nocą, do domu

Droga w ciemności oświetlona jest światłami samochodu. Białe pasy pojawiają się środkiem, na granicy światła, mkną na spotkanie auta i znikają pod czarnym kadłubem.

Wraz z prędkością rośnie dźwięk – powietrza? opon? – który przypomina brzmienie imienia „Grzegorz”. To tylko skojarzenie, uporczywe i może pozbawione sensu. A może jednak? Zderzenie głosek „grz” ciągłe, bez oddechu…

Pusta droga. Dobrze znana, każdy zakręt, skrzyżowanie. Kierowca odruchowo ściąga ręką kierownicę. Auto lekko przechyla się, kierowca czuje ugięcie opon ale i gotowość maszyny.

Przydrożne drzewa nadbiegają i oddalają się tak szybko, a kąty skrętu kół są tak niewielkie, że… czy to możliwe, że pęd mieści się na cienkiej nitce drogi? Że ułamek sekundy i ciągle jadą, albo już nie jadą? Że jechali dwie sekundy temu, a teraz nie wiadomo co z nimi, kierowcą i maszyną. Bo skoro nie wiadomo, to choćby jechali, i tak nie ma różnicy.

Tak świadomość i nieświadomość pędzą razem na przednich fotelach, blisko siebie i wyczuwają się nawzajem. Nawet brak czasu, by zerknęły sobie w oczy.