Tuż przed północą

Zbliżała się północ. Dwa dni wcześniej temperatura spadła poniżej dziesięciu stopni i nie chciała się podnieść, nawet w ciągu dnia, w południe. A co dopiero teraz, gdy światło latarki wydobywało z ciemności kształty podwórka. Jeszcze nie tak dawno te same ściany, sucha ziemia, oddawały ciepło zgromadzone podczas dnia. Teraz tkwiły martwe, wrogie wręcz. Między gałązkami iglaków, między oczkami ogrodowej siatki, przepływał zimny strumień powietrza, opływał to, co pozostało, nie sprzątnięte, po lecie. Turystyczne krzesełka, ogrodową huśtawkę o przekrzywionym daszku. Zakręcał za rogiem i miało się wrażenie, że powracał z drugiej strony budynku, dopadając przechodnia od tyłu.

Wychodząc z domu na trzy minuty szkoda nakładać kurtkę. Może nacisnąć na uszy czapkę, to wszystko. Dlatego ramiona przeszywa zimny wiatr, niespodziewany gość, którego tolerować można tylko przez chwilę. Lecz podwórko należy już do niego. Szepcze pozostałym liściom: czas się żegnać.

Miejsca zastępcze

Podróżuję sporadycznie, nie mam czasu, nie mogę. Inne, nieznane miejsca są jak paliwo, po tankowaniu którego jest tak lekko i beztrosko. Gdy brak paliwa trzeba brać to, co jest. Znaleźć takie miejsca, które choć bliskie i znane, będą jak te dalekie.

Po pracy jadę do domu busem. Nieczęsto uda się z kimś porozmawiać, ludzie są zmęczeni. Jeśli już, to chętne do rozmowy są raczej kobiety i to nie te najmłodsze. Nie te, które pochłonięte są prowadzeniem domu i problemami z dziećmi. Te, które mają już za dużo czasu i nie za bardzo z kim pogadać.

W busie, za oknami, szczególnie późną wiosną oraz jesienią, przesuwają się chmury. Obserwowanie ich to czasem najlepsza rozrywka. Szczególnie, gdy pogoda jest zmienna, wtedy kłębią się najbardziej. Szyby w niektórych wozach są przyciemniane, a wtedy niebo nabiera niezwykłego nastroju.

Na chmury nie patrzą pasażerowie. Skąd wiem? Z rozmowy. Usiadła obok mnie i zanim wyjechaliśmy z miasta, rzuciłem uwagę o szczególnym dziś zachmurzeniu. Nie od razu zrozumiała, że nie chodzi mi, tak po prostu, o stan pogody. Potem przegadaliśmy o chmurach i tematach pobocznych godzinę, zanim wysiadłem.

Miejsca zastępcze fot. Piotr Kubic

Dla chmur warto znaleźć miejsce jak to, gdzie niebo jest jak wielki, odkryty ekran trójwymiarowego kina. Widać na nim całą fabułę, skąd przychodzą i dokąd pędzą. Sytuacja zmienia się nieustannie, akcja posuwa się do przodu, tylko pozornie leniwa, opieszała. Niestety, zdążam dopiero na filmowy epilog, tuż przed zgaśnięciem wielkiego projektora.

Nowa zabawka Instagram

Statystki blox.pl zwariowały. Nie kasują się po każdym tygodniu, tylko dodają. W ten sposób licznik wskazuje, że w ciągu tygodnia miałem prawie 9 tysięcy wejść. Cha cha, nie ze mną te numery.

Ponieważ Instagram powstał też na telefony inne niż iPhone, zainstalowałem go u siebie na służbowym, z oporami. Z oporami dlatego, że skrajna przekora. No i zobaczcie efekty. Jest coś czarującego w tym, że zdjęcia robię telefonem komórkowym, obrabiam darmową telefoniczną aplikacją i wysyłam od razu do sieci.

W plecaku mam bardzo dobry aparat, ale go nie wyjmuję. Wyciągam za to komórkę i walczę z nią tak, jak walczyłem z pierwszym aparatem cyfrowym, który kupiła moja firma. Czyli nie ma mowy o zdjęciach w ruchu, autofocus ustawia się najmniej dwie sekundy. A jednak – właśnie chyba tego potrzebujemy. Nie superszybkich aparatów i kilkudziesięciu milionów pikseli.

Oczywiście i tak jestem uwsteczniony, bo Instagramu używa już ponad sto milionów osób.

Małe radości cd.

Dostałem propozycję zrobienia fotografii do oprawy graficznej płyty CD. Styl obrazów, jakie mam stworzyć, jest inny, niż zwykle mi się dostaje. Jaka to radość – być wolnym, kombinować, poszukiwać bez skrępowania. Bez obawy, że np. modelowi nie spodoba mu się jego własna twarz. Idę z aparatem przez miasto i szukam tego, czego nie ma, a co powstaje dopiero po przejściu przez obiektyw. Fantastyczne i radosne. Wreszcie jakaś twórczość, wreszcie odlot.

Np. zdjęcie poniżej. Trzeba tylko mieć aparat, w którym można wyłączyć autofocus. I potem, w programie, zmienić balans bieli, trochę podciągnąć kolory.

Okolice Galerii Krakowskiej, fot. Piotr Kubic

 

Albo to zdjęcie – jak droga Abrahama do Ziemi Obiecanej.

Przy Galerii Krakowskiej, fot. Piotr Kubic

 

A oto i sam Abraham – wędrujący:

Andels Hotel, Kraków, obok Galerii Krakowskiej, fot. Piotr Kubic

 

To jego droga przez pustynię:

Pasaż przed Galerią Krakowską, fot. Piotr Kubic

 

A oto jego cel wędrówki, jeszcze w wyobraźni, nierealny:

Okolice Politechniki, Krakow, fot. Piotr Kubic

Z tymi obrazami mogę spokojnie iść spać.

(Wszystkie zdjęcia zostały zrobione na zewnątrz Galerii Krakowskiej i w jej okolicy)

Tęsknić

Czasem pożera mnie przerażająca tęsknota. Za ludźmi, których polubiłem i chyba nawet pokochałem, a których nie ma blisko mnie. Ta tęsknota dotyczy też moich dzieci, a nawet żony, która właśnie teraz śpi koło mnie, na wyciągnięcie ręki.

Dlatego zacząłem podejrzewać, że jakimś sposobem zostałem napiętnowany tęsknotą, zostałem na nią skazany, i nic nie będzie w stanie mnie od niej uwolnić. Nie pozostaje więc, jak nauczyć się z nią żyć i radzić sobie, ciągle tęskniąc. Można mieć też nadzieję, że to tylko objaw np. prostej nadkwasoty żołądka, i pójść do apteki i kupić jakiś medykament.

Lecz to ona nie pozwala mi zasnąć, pcha do pisania, fotografowania, poszukiwania. Więc jeśli zniknie – przestanę biec, próbować, szukać od niej uwolnienia. I co mi pozostanie?

W bryzgach się ścigamy, ale nie o pościg chodzi

Patrzę w górę, a tam, ruchem obrotowym, niezbyt szybkim, przesuwają się długie, grube, drewniane belki, pod stropem.

Jestem w plastikowej rynnie, w której płynie woda. Przede mną mój syn, który nie ma jeszcze pięciu lat, choć będzie miał za kilka dni. Powtarzałem sobie często to zdanie, było przeciwwagą dla wyglądu Beniamina, bo ciągle wydaje mi się, że jest starszy niż w rzeczywistości. Starszy, czyli powinien być mniej kapryśny, bardziej śmiały, lepiej się komunikować i tak dalej. A przecież nie jest starszy, nawet jeśli na takiego wygląda. Czyli ma prawo do tego, do czego ma prawo czterolatek, teraz prawie pięciolatek, który jednakowoż nie musi dorównywać swojej siedmioletniej, teraz prawie ośmioletniej siostrze. (Bo urodziny mają w odległości dwóch dni od siebie.)

W plastikowej rynnie pędzimy obaj. On pierwszy, w ślizgu, poniżej zaś ja, w ślizgu – za nim. Pomyślałby ktoś, że zjeżdżając w rynnie wypełnionej wodą, mając na sobie tylko kąpielówki, pędzi się zupełnie bezwładnie, będąc zdanym na los, jaki zgotowali nam konstruktorzy rynny, tej basenowej atrakcji. Lecz jednak nie jesteśmy bezwolni. Ułożeniem ciała można przyspieszać i hamować. Ściskamy się więc, Beniamin i ja, jadąc wbrew przepisom, jeden za drugim.

Wyciągam się, wyprężam, i… zaczynam go doganiać. Już za chwilę mam chwycić stopami jego małe ramiona, gdy on odwróciwszy głowę dostrzega mnie, i robi coś (zapewne też się wypręża), że przyspiesza, uciekając mi, prawie zupełnie, aż za zakręt.

Na końcu obaj wpadamy do stojącej wody, w bryzgach niewiele widać, tracimy oddech, nie zdążyliśmy dłońmi zatkać dziurek nosa, powiekami zacisnąć oczu, zataczamy się, wstając na kolana, patrząc, gdzie ta wieża, i schody, które prowadzą znów na górę.

Momenty, jak niewyraźne przebłyski, w których czuję, choć nie umiałbym tego udowodnić, że programuję syna. Programuję z premedytacją. A jeśli programować, to zdecydowanie, bez cienia niepewności, bo gdyby niepewnie, to lepiej nie programować wcale.

Programuję jak przestrzegać przepisów. A potem, jak ich nie przestrzegać. Syn poucza mnie, że nie zjeżdża się przy czerwonym świetle. On czeka na zielone. Mogę być z niego dumny, ale znam go, bo znam siebie, i wyczuwam te niuanse, które są w nim, których jeszcze nie jest świadomy. Mnie zbyt późno ktoś pokazał, o co chodzi w przepisach i ich przestrzeganiu. A może sam do tego doszedłem, w końcu wściekły, że daję się konsumować bzdurom. Bo istota tego naszego świata nie tkwi w przepisach. Istota jest gdzie indziej, i piękne jest jej poszukiwanie, choć drżące.

Publicystyka mnie męczy

Czuję dystans do publicystyki. Przez ponad pół roku śledziłem TOKFM i pisałem tam aktywnie bloga. Teraz czuję zrezygnowanie, mam wrażenie, że cała ta dyskusja o wydarzeniach w Polsce jest nakręcana w wąskim gronie komentatorów i publicystów. Zespół dziennikarzy co rusz dorzuca do tygla kolejny news kreowany na sensację, która nie tak często jest sensacją wartą komentowania.

Lecz tłum oburzonych zabiera się za przetwarzanie newsa, rozpatrywanie go z różnych stron. Niestety, te strony wydają się już od dawna ustalone. Odnoszę wrażenie, że wiadomo raczej, kto i co napisze. I drugie wrażenie – że niewiele to zmienia w skali społeczeństwa. Czyli jest to zabawa niszowa, klubowa bym powiedział, pasjonatów, którzy niezbyt się przejmują tym, czy ktoś spoza kręgu ich zrozumie.

Lecz co jeszcze bardziej męczące – to język publicystyczny, wykształtowany, sprawny, wypływający niemal automatycznie spod palców stukających w klawiaturę. Ten język pełen ogranych już zwrotów retorycznych, sztucznie skomplikowany, zapętlający się sam ze sobą, stwarzający samą formą wrażenie doniosłości i racji. Ale to tylko nadęcie, które jednak często wydaje się nie do przekłucia.

Może to moja tęsknota za literaturą? Wspominam Etgara Kereta. Jego opowiadania fascynują mnie tym, że brak w nich uogólnień, analiz wyrażonych na poczekaniu. Ludzie z krwi i kości, naszkicowani tak, że czuje się ich każde ścięgno, widzi wyraźnie każdy grymas twarzy, porażają swoją bliskością. Domową awanturę potrafi opisać tak, że na jednej zadrukowanej stronie otrzymujemy obraz całego społeczeństwa, wraz z jego głównymi problemami.

Publicysta jest jak krytyk (literacki, teatralny itp.) Ogranicza go poruszany temat. Musi też być odpowiednio wyrazisty, zająć określone stanowisko, i najlepiej, aby nie było zbyt subtelne, bo nie zostanie zrozumiany.

Literat może być zupełnie wolny.

Śnieżyca

Ślisko jest tak bardzo, że trudno ruszyć samochodem. A co dopiero go zatrzymać? Jest jednak różnica: trudniej ruszyć, bo napędzane są tylko dwa koła, zaś przy hamowaniu udział biorą cztery koła. Tak więc hamowanie powinno być skuteczniejsze niż przyspieszanie.

Co tam… ślisko…

Wieje bardzo. Okna wypełnione argonem, czy tam innym gazem, zaledwie przyprószone śniegiem. Nasze poprzednie okna miałyby już kwiaty z lodu, a zbliżając dłoń do szczelin poczułbym ten powiew, co na zewnątrz. Drżałbym też, ubrany w podwójne ciuchy, od tego chłodu, i marzył, by zapaść pod kołdrę. A tak – nie marzę. I nie marznę.

Zawiewa za oknem, w świetle lamp, gnie drzewa, gnie nie za bardzo, bo są bez liści, nie stawiają oporu. Już nie wiem, gdzie ulica, gdzie chodnik, gdzie zaczyna się trawa i skarpa, bo wszędzie biało. Ach, jakie płatki śniegu mkną w dół; niech mkną, choć będą narzekać rano, ludzie, że im źle. A gdyby tak teatr odwołał przedstawienia, dzieci nie poszły do szkoły, gdybyśmy odśnieżali drzwi wejściowe, choć do połowy zasypane? To co? Nadganialibyśmy potem zaległości? Że program w szkole niezrealizowany, plan sprzedaży, plan produkcji, plan osiągnięć zostawiony z tyłu? Że kurier nie dojechał, mleka nie dowieźli (myślał by kto), albo nie ma pięciu rodzajów chleba i kajzerek.

Niech śnieży. Śnież czym więcej. Powietrze oddycha tej nocy pełniejszą piersią, nie pyta nas o zgodę, zagniewanych, zmartwionych, zastraszonych. Śnieżyca króluje, i jakąś pociechę mam w tym, że gdyby chciała, zmiotła by nas, z lekkim uśmiechem. A ja bym jej uśmiechem odpowiedział.

Dlaczego cierpię

Trzeba powiedzieć sobie to wprost, bez ogródek: jeśli w ogóle cierpię, to głównie dlatego, że mam tak wiele. A skoro ta myśl mnie wcale nie uspokaja, to najprawdopodobniej chciałbym mieć jeszcze więcej. Jedyny zatem wniosek – potrzebuję kilku żyć, aby to wszystko, co mnie spotyka, rozważyć, poczuć tak do końca, by mogło narosnąć i spokojnie opaść, zanim nadejdzie następna fala.