Ćwiczenia z pisania o niczym (jednak)

Ten wpis powinien mieć tytuł "ćwiczenia z pisania o niczym". Ale nie wiem jeszcze, jaki będzie (tytuł). Bo ciągnie mnie do tego, by stawiać stwierdzenia ("o życiu", jak to się mówi), a biorąc pod uwagę późną porę oraz mój dość ograniczony stan psychiczny (na wpół przytomny), stwierdzenia owe miałyby wątpliwą wartość. No chyba, że zakwalifikowałyby się do kategorii "objawienia", a te zdarzają się w stanach półprzytomności.

No dobrze. Na objawienie raczej nie liczę, a tym bardziej na to, że teraz jestem w stanie napisać coś – jakąś analizę a potem syntezę czegokolwiek. Więc po prostu piszmy – że "tak a tak jest", albo "tak a tak było". Stwierdzenie rzeczywistości już samo w sobie jest zadaniem nad wyraz trudnym, a cóż dopiero, kiedy próbujemy się kusić o osąd (no proszę – kuszenie i sąd – jak te pojęcia są ze sobą związane!).

Piszmy więc jak jest. A jest tak. Ciemna sypialnia, mikro, bo łóżko zajmuje prawie całą przestrzeń od ściany do ściany. W wolnym pasku z prawej strony, który pozostaje, stoi półka z niemalowanych deseczek, sklecona z górą trzydzieści lat temu. Gwoździami, tak po prostu – przyłożonymi do drewna i… bęc, bęc! – zbitymi młotkiem. Sam młotek chyba już nie istnieje, półka została. Do niej jest przykręcona lampka, kiedyś – ze zwykłą żarówką, dzisiaj – żarówką LEDową, najtańszą z hipermarketu. Daje jedyne tu światło. Zza ściany dobiega głos jak z telewizora. Komputer szumi leciutko. Klawisze, ciche, mlaskają twardawo. Zza okna przetacza się odgłos sunącego po zaśnieżonym asfalcie samochodu. I to już wszystko. Żadnych interpretacji, żadnych teorii. Tak po prostu jest.

Po prostu jeszcze raz

Nieruchoma kuchnia, sterta drobnych rzeczy, tu talerzyk, tam łyżeczka, chleb (nie schowany!), szklana miska z resztką sałatki owocowej, bolka z ciemnego szkła o pojemności 3/4 litra, papierowe akwarium z życzeniami urodzinowymi dla córki, kubek niekapek, myszka komputerowa, lniana torebka dziecięca, rachunek za komórki, pod nim książka Opowiadanie obrazem, pusta butelka plastikowa (czy mam wymieniać dalej?), zestaw cukrzyka (pen z insuliną, glukometr, paski i nakłuwacz, na parapecie rząd kwiatów, butelka plastikowa z wodą dla kwiatów, idąc w drugą stronę – od półtora roku nieużywane krzesełko dla dziecka (właśnie, może ktoś potrzebuje?), na nim inhalator, pudełko z niewyjaśnioną grą dziecięcą, pod spodem – samochód Beniamina zaparkowany, wisi obok reklamówka z czymś, leżą jakieś dokumenty / papiery, stoi krem, leży lalka, wciśnięty plecaczek…. no dość. Wyłączam żarówkę u góry, zapalam małe światełko…

Mruczy lodówka. Za głośno mruczy, pewnie wkrótce się zepsuje. Uchylam okno, chcę więcej tego dalekiego wycia ciężarówek, gdzieś tam, na obwodnicy. Całkiem takie, jakie trzydzieści lat temu wstrząsało nami, w drewnianych domkach wczasowiczów, nad polskim morzem. Wycie startujących radzieckich myśliwców, których baza była właśnie kilkaset metrów od ośrodka, przy którym domek trząsł się jak pomięty arkusz paczkowego, cienkiego papieru miętego nagle i wściekle w kulkę kilkoma ruchami bezlitosnych dłoni.

Spokój. Jednak. W ciągu dnia – zniechęcenie, lenistwo wręcz. Czy to nareszcie oczekiwana stabilizacja. Ależ nie, nie pamiętasz? Jeszcze przed chwilą żyłeś gorączką, kolejną, jeszcze jedną, a potem następną.

Po prostu pisać znów

Dwadzieścia minut po północy. W sypialni. Bursztynowe światło lampy solnej gra na szczebelkach łóżeczka nocną wyliczankę, rysuje w ciemności szuflady w komódce, klei jasny pasek na ścianie.

Słychać… W sypialni – oddechy… Za oknem koła samochodów przetaczają się z ciągle tak samo przemijającym szumem. Za oknem – agregat, chyba chłodzenia, przy sklepie spożywczym naprzeciwko. I dalekie, przeciągłe dźwięki ciężarówek na obwodnicy, zajadłe choć przyciszone wycie niewidzialnych stąd smoków ciemności.

Dziesięć po pierwszej. Wspominam… Dziś dwieście kilometrów na miejscu kierowcy. To moje miejsce. Zabrzańskie podwórko, uśmiechnięte twarze. Dystans wobec ludzi – może nareszcie jest tak, jak trzeba. Co to znaczy – trzy, pięć minut rozmowy, czy to dla kogoś coś znaczy. Czy jestem tu, gdzie powinienem, czyli tu, gdzie coś mogę zrobić, na coś się przydam. Czy to, co z siebie wykrztuszę ma jakiś większy sens…

Synu…


Wam!

Wy, którym udaje się przyznać, że kogoś potrzebujecie. Kogoś, kto da drobny sygnał, skinienie dłonią, przymrużenie oczu, ledwie lekki uśmiech, nawet sekundowe zastygnięcie, mówiące – widzę cię, wiem, że jesteś, czuję, myślę….

Wam – rozumiemy się! :-))))))

Wam… – dobrej nocy……..

Nocna zmiana

Córka wymiotowała przez trzy noce. Jeszcze nie wysechł materac z jej łóżeczka (te z gąbki schną bez końca), a właśnie przed połową godziny zaczął syn. Tak więc teraz on otrzymał miejsce na materacu z nieprzemakalnego materiału. Znosi sytuację z godnością. 

Wiara dobra na sen

Zapaść w sen… to przestać zdawać sobie sprawę… Naiwne przekonanie, że dopóki czuwam, to mogę kontrolować życie, a kiedy usnę, to wymyka mi się ono z rąk, oddaję je we władanie komuś, o kim nic nie wiem, albo oddaję przypadkowi lub nicości. Jakbym ciągle musiał sprawdzać, co się wokół dzieje, jakby groziło mi nieustanne niebezpieczeństwo, któremu tylko moja uwaga i wola może zapobiec.

Nie powiem, rzeczywiście. Żeby spokojnie zasnąć potrzeba nie tak małej dozy wiary. Trochę wiary – na koniec dnia – się przyda…

Pranie

Mała, malutka biała koszulka ma z przodu wyrysowany szarpanymi i pociągłymi liniami, czarnym kolorem, łeb tygrysa, groźny. Trzeba się wpatrzyć, jest na granicy percepcji i wyobraźni; to ta przyjemna niepewność, gdy nie od razu wiadomo, choć coś sugeruje, ale nie do końca, i dopiero po chwili wyraźnieją – oczy, wąsy, marsowy ślad tygrysiej wściekłości. Koszulka jest mokra, w dłoniach rozciągana, strzepnięta, ląduje na białym, metalowym pręcie.

Nasza suszarnia jest w przejściu korytarza, przy schodach, pod oknem, które tutaj może być zawsze uchylone. Tak jak teraz, nocą, za oknem majaczy ledwo światło ulicznej lampy, przezierające przez listowie. Gdy wieczorem pojawia się wiatr, gałązki ożywają, i można z nimi trochę pogadać, to wieszanie się nie dłuży. Zresztą, kiedy tak jak teraz stoją w bezruchu, można pomknąć myślą w mrok, w to, co dzisiaj, wczoraj, co odległe, albo bliskie, tu, trzy centymetry obok serca, a tak naprawdę – nie wiadomo gdzie…

Tygrys jeszcze dziś rano był na piersi mojego syna, gdy wydobył się z łóżeczka, koszulka sięgała mu prawie do kolan. A to? Bezkształtny, zdaje się, kawałek materiału w biało-czerwone paski. Spódniczka, dziwny krój. To Sary, bez wątpienia, nawet widzę teraz, jak ubrana w nią przegląda się, stojąc przed lustrem.

Pisanie o niczym nr 3

Pod oknem przejechała ciężarówka. Nie widział jej z okna, może dlatego, że jest przecież środek nocy, a może po prostu zbyt późno spojrzał. Przyczepa chyba tąpnęła gdzieś dalej na jakiejś dziurze w drodze, bo echem w okolicznych domach odbił się metaliczny odgłos; w spokoju nocy zabrzmiał jak wystrzał, niedaleki grom. Te monstra, wyglądające w istocie jak pudełka od zapałek, tyle że powiększone, mkną po przebiegającej za oknem ulicy z góry na dół, odważnie, a raczej beztrosko i zarazem – z jakimś ukrytym morderczym pędem… Czasem zastanawiał się, idąc właśnie ulicą po chodniku, w górę, mierząc się z nadciągającym z przeciwka tym pędzącym zwierzem, przypominającym spuchniętego nosorożca, który w drodze dziwacznych ewolucji skwadraciowiał… co by było, gdyby ten tupoczący na dziurach pociąg ni stąd ni zowąd, ot tak sobie, skierował się dokładnie w jego stronę, na chodnik. Gdyby udało mu się dostrzec owo zagrożenie, co nie jest takie pewne, to próbowałby uciekać. Tylko, musztrował sam siebie, należało by to robić dokładnie w bok; ćwiczył w myślach ten odruch, przekonany że inna droga ucieczki, przybrana nieopatrznie w owej chwili niepojętej zupełnie, niewytłumaczalnej i niemożliwej do przewidzenia, tym bardziej była skazana na niepowodzenie. To już lepiej stać nieruchomo i czekać na cios.

Zastanawiał się tylko, czy uciekać będzie lepiej drobniejszymi krokami, ale za to szybkimi, czy raczej zrobić jeden duży skok, tam w coś, co mogłoby wyglądać jak trawnik, a naprawdę jest niekoszonym chyba nigdy rowem. Pomyślał, że to będzie zależało od sytuacji, przecież jakąś decyzję będzie musiał podjąć; zdanie się jedynie na odruch, choćby najlepiej przewidziany i wyćwiczony myślowo, lecz w konkretnej sytuacji zupełnie i oczywiście ślepy, też nie wróżyło dobrze całemu przedsięwzięciu.

Ba, jest jednak noc, on jest po tej stronie okna, o zagrożeniu na chodniku nie może być teraz mowy. Już od dłuższej chwili, odkąd snuł w głowie swoje rozważania i symulacje, nie przejechał żaden samochód. Tylko z oddali dobiegał odgłos szosy, wzdychającej nawet teraz, pomiędzy jednym samochodem a drugim.

Na dobranoc, znów

Zapaść w sen bez napisania kilku zdań, to dla niego trudne, to zawód, porażka, brak ostatniego elementu. W mroku, ze światłem solnej lampki, światłem wpadającym od ulicznych lamp, poukładane spokojnie postacie dzieci. Jedno z nich gorące, to Sara.

Budzić się bez ucieczki od budzenia się, bez lęku incognito, chęci niebytu, odwołania, wciśnięcia klawisza cancel; może uda się tym razem.

Niesione chłodnym powietrzem

Chłodne powietrze wiosennej nocy. Ono jest mi bratem i siostrą. Dawne marzenie podpięcia się przewodem do innej osoby – to nic innego jak pozostałość pępowiny, która dawno temu została przecięta. Do niej nie ma powrotu. Pozostaje tylko droga naprzód, w niewiadome. Jakże do wielu rzeczy nie ma powrotu. A jeśli jest – to po latach, ale wtedy jest się już kimś innym, i miejsce też inne.

Chłodne powietrze obejmuje mnie, pędzącego rowerem wzdłuż Wisły. Kiedyś – to oczekiwanie odpowiedzi, które miała przynieść przyszłość. Dziś – szukanie odpowiedzi w sobie, nikt inny nie może ich ostatecznie udzielić. I przychodzą, bo muszą, niesione chłodnym powietrzem wiosennej nocy.