Wiesiek widział niebo i pyta mnie, czy ja widziałem

– Widziałeś niebo o wpół do jedenastej w nocy?
– Tak, ale nie dziś. Przedwczoraj, wracałem samochodem.
– I co?
– Było jeszcze trochę jasne. Granatowe, ale blade, mimo, że ciemne.
– Nieźle prawda? O w pół do jedenastej…
– Tak. Ale to nic dziwnego. Na początku lata…
– Na początku to by było w czerwcu. A minęły dwa tygodnie.
– Jeszcze nie, dziś zaledwie dziewiąty…
– Dwa tygodnie, odkąd niebo przestaje być jasne nocą… Odkąd ubywa dnia.
– Rzeczywiście…
– Wiesz, co to oznacza?
– Chcesz powiedzieć – jesień…?
– Tak.
– Ale do jesieni jeszcze daleko.
– Niby tak. Ale jesień zaczyna się już teraz.
– Hm… Czy nie przesadzasz? Mam już teraz myśleć o jesieni?
– Taka jest prawda. Dnia ubywa, a to, co zostaje, to na razie rozpęd dni, w których najdłużej świeciło słońce.
– Ale przecież są wakacje! Ludzie jadą na wczasy, urlop, nikt nie myśli o jesieni!
– Lecz ona, skryta, nadchodzi już teraz, niepozornie, nieopatrznie. Tak naprawdę z każdym dniem staczamy się nieuchronnie w chłód, coraz krótsze dni, martwotę, która nadejdzie, nieodwołalnie.
– Przesadzasz.

niebo

– Żyję realiami.
– Albo raczej – nie możesz od nich uciec.
– Nie wiem.
– Ale ja wiem. Nie patrz na blado-granatowe niebo o dwudziestej drugiej trzydzieści. Idź wcześniej spać, a wstaniesz z kurami.
– Mam odmówić sobie tego gasnącego co prawda, z nocy na noc, ale jeszcze obecnego blasku? Patrzenia i radości – pomijać ją, rezygnować z niej?
– Skoro powoduje smutek?
– Smutek, czy resztkę radości?
– Co silniejsze? Co wybierasz?
– Nie mam poczucia, że mogę wybrać. Ale ale, jeśli będę wstawał wcześnie, to i tak zauważę odchodzenie lata.
– Lato dopiero się zaczęło. A co masz na myśli?
– Przecież świt też wstaje coraz później.
– To prawda.
– Nie sposób, żebym tego nie zauważył. Moja nostalgia nie pominie tego zjawiska.
– Jesteś zawzięty.
– Jestem realistą.
– Szczycisz się tym?
– Nie mam wyjścia.
– Ciekawe, że ja jakieś mam.
– Zazdroszczę.
– Nie trzeba.
– Ty znowu z tym poczuciem obowiązkowości, decyzji, przekonaniem, że kierujesz swoim uczuciem. Gratuluję, że masz wyjście i że nie zazdrościsz.
– Przepraszam.
– Nie przepraszaj.
– To co mogę zrobić?
– Wiesz… opowiedz mi… opowiedz o grudniu…
– Grudniu?? Już naprawdę przesadzasz. I to ci pomoże?
– Tak.
– W jaki sposób?
– Bo w grudniu dnia zaczyna przybywać. Właśnie zaczyna się zima, ale tak naprawdę, to wraz z jej początkiem szykuje się rewolta. Z każdym nowym dniem przybywa trochę lata. Zima straszy tylko w grudniu, a potem, nieświadoma, traci kawałek po kawałeczku. I zanim się spostrzeże, już jest za późno, już marzec, i kwiecień co przeplata. I potem – dwa miesiące, w których nie martwię się o nic, tylko patrzę, jak niebo jaśnieje coraz późniejszą nocą, bladym granatem… Opowiedz mi, a zacznij – od grudnia…

To nie moje

Ciemność, droga asfaltowa, skręt do miasteczka na pagórku. Skręcając w lewo przejeżdża się przez grzbiet jak wielkiego morskiego zwierzęcia. Auto przechyla się z prawej strony w lewą, takie dziwne skrzyżowanie. Potem, po lewej i prawej stronie, domki niezbyt gęsto ustawione, w ciemności świecą się żarówki na gankach, światło wyłania z ciemności kształty. Samochody, zakwitłe jaśminy, huśtawkę, przystrzyżone trawniki, przycięte krzewy, wyłożone kostką podjazdy.

To nie moje.

Dziś, przy szpitalnej sali pogrzebowej widziałem chodnik z popękanego betonu i pokrzywionych płyt chodnikowych. Spomiędzy szczelin wyrosły pędy trawy, natura zwyciężała nad marnym, sztucznym dziełem człowieka. Zupełnie tak samo, jak trzydzieści lat temu, gdy wszystkie chodniki przegrywały z naturą wkrótce po ich wybudowaniu. Maltretowaliśmy kołami rowerów wigry 4, wigry 3 te zielone kępy, a one i tak rosły aż chodnik ginął w zieleni. To właśnie mój widok i mój świat, do którego przyznaję się tylko tu, bo już widzę w wyobraźni te kiwania głową (głównie kobiece) z ubolewaniem, że tęsknię za bałaganem.

Nie, to nieprawda. to nie bałagan jest pociągający, tylko pamięć. Wspomnienie zapachów, chłodnego lub rozgrzanego powietrza na odkrytej skórze rąk i nóg. Wspomnienie pierwszych podróży rowerem poza podwórko, odkrywania ulic, skrzyżowań, przesmyków. Odkrywania siebie, bo następowało ono na zarośniętych i popękanych chodnikach i asfaltach, na zardzewiałych, popsutych placach zabaw, na trawnikach, których nikt nie kosił, a jeśli już to kosą lub wielką kosiarką zaprzężoną do traktora. Czy to moja wina, że nie tęskniłem za Zachodem, że jakoś obojętnie, (czy z rezygnacją?) słuchałem opowieści o tym, jak tam jest dobrze, a w tym czasie przydrożne chaszcze, rowy i zarośnięte dziką trawą place zadamawiały się w mojej świadomości?

Osiedle XXX-lecia

Pierwszy świt

Przez ścianę snu docierają niewyraźne odgłosy. Czy to przechodzący wczasowicze, idą przez las w stronę plaży, akurat obok naszego domku. Tak wcześnie? Może chcą wrócić przed południowym skwarem? Klapki na leśnym runie? Lekki wiatr w konarach i igłach wysokich sosen? Czy szum morza? Czyżby było tak blisko? W chłodnym, porannym powietrzu czai się, jak skryta, zapowiedź gorącego, dusznego dnia.

A może to szelest tego wielkiego drzewa na podwórzu, na północy Polski, którego nazwy bezskutecznie szukać w pamięci. Jeszcze chłodne powietrze przeciska się lufcikami dwóch dużych okien. Zapach niedawno wyremontowanego pokoju i nowych półek na książki. Spokój, odcięcie od świata.

Powoli wyłania się obraz białych ścian, białego sufitu. Po przeciwległej stronie uchylone okno. Za nim kamienica i ciepłe słońce. Stamtąd dobiega gwar młodych, pewnie studentów. Budzę się, jestem w moim nowym pokoju w pracy, w centrum Krakowa. Ściany pachną jeszcze świeżą farbą. Wokół małej leżanki nierozpakowane jeszcze pakunki, w trakcie przenosin.

Ten sen to dobry zwiastun.

Pięć brzóz

Brzozy, pięć lub siedem, rosły przy torach kolejowych, po których jechałem dzisiaj. Zapamiętałem te brzozy, bo wydały mi się znajome, moje. Nie chodzi o to miejsce, którego nie pamiętam i nie mogę pamiętać, bo przed trzema laty, gdy tędy jechałem, brzózki pewnie ledwo odrastały od ziemi. Chodzi o same brzozy, jakby wyrwane z mojej pamięci i wstawione w zwykły krajobraz.

Potem, znów przy torach, pawilon jaki pamiętam z dzieciństwa. W takim pracowała moja matka – tak bardzo podobne okna, żelazne drzwi, które przeraźliwie skrzypiały, kraty w oknach spawane ręcznie, ze zwykłych żelaznych prętów. Gminna Spółdzielna „Samopomoc chłopska”.

Kawałki rzeczywistości sprzed czterdziestu lat, jedne niszczeją, inne, wyremontowane, żyją nowym życiem. Tak innym od tamtego, wcześniejszego. Choćby farby mają teraz bardziej nasycone kolory, nie mówiąc o tym, że to, czego dotknęła współczesna dłoń, jest czystsze, bardziej uporządkowane, lepiej przemyślane. Stare, odnowione budynki stacyjne nie są tym samym, co kiedyś. Czasem próbuję sobie przypomnieć, jak wtedy było, ale poddaję się rezygnacji i pozostaje jedna myśl – było inaczej, tak bardzo, że już słyszę własny lament, gdybym miał do tamtych czasów powrócić.

Im więcej wspomnień, tym więcej skojarzeń, i ciężaru, który przytłacza duszę. Tych wyrzutów sumienia, że nie mogę sobie przypomnieć, nie zanotowałem, nie zrobiłem zdjęcia, że tamto bezpowrotnie odeszło, a gdyby nie całkiem odeszło, to byłbym bogatszy, mądrzejszy, bardziej świadomy. Złudzenia…

Dlatego czasem próbuję uciec od wspomnień odskakując w przestrzeń, której jeszcze nie znam. Tak, jak w dzieciństwie, kiedy wszystko było nowe, z niczym się nie kojarzyło, istniała tylko radość, euforia poznawania. Lecz im więcej kolejnych skoków w przestrzenie, tym szybciej, lawinowo rosną kolejne skojarzenia, i ten sposób okazuje się pułapką.

Może więc zapomnieć? Zapominać coraz więcej? Ale wtedy – po co poznawać? Trzeba było nie zaczynać poznawać, było pozostać ignorantem, ograniczonym, bez zainteresowań, głupim do reszty. Ale poznawać zacząłem, zanim zorientowałem się, do czego poznawanie prowadzi, i w końcu było już za późno. Powstały skojarzenia, bo brzozy wryły się w pamięć. I już wypływają obrazy, te z Pomorza Zachodniego, czy z Krynek, albo Polany Mocarzy, ba, brzoza jest i przed naszym domem. Już za późno…

Pierwszy łyk piwa

Siedział przed szklanką stojącą na biurku i zastanawiał się, dlaczego pierwszy łyk piwa smakuje najbardziej. Następne – coraz mniej. Pije się kolejne łyki z nadzieją, że wróci ten pierwszy, najbardziej ekscytujący, ale z każdym dotknięciem ust gładkiego, zaokrąglonego, szklanego brzegu oddala się to pierwsze wrażenie. I już nie wróci, tego wieczora.

Przed biurkiem, na ścianie wisiała mapa kraju. Popatrzył na pustą do połowy butelkę, przesunął wzrokiem po nazwie wydrukowanej na etykiecie – Miłosław – i pomyślał, gdzie mógł pić to piwo. Warszawa, to zbyt banalne. Najciekawsze byłyby jakieś kresy, na przykład Suwałki. Ale w Suwałkach chyba nigdy nie był. To może przynajmniej Białystok, całkiem możliwe. Z kolei bardziej na południu – to może Ustrzyki Dolne. Gdzieś tam, między Dolnymi a Górnymi, jakieś trzydzieści lat temu, rodzice wynajęli z przyjaciółmi dwa pokoje u gospodarza. W jednym z nich, przy świetle prostego, prymitywnego żyrandola z nagą żarówką, dano mu do spróbowania piwa. Była niedobrze, gorzkie.

Piwo pił w środku zimy, w schronisku na Skrzycznem. Buty ustawione przy kominku tajały i parowały. Zaś tych piw wypitych w Roczynach, pod Andrychowem, nie może zaliczyć do szczególnych osiągnięć. Ot zwykły wieczór u kuzyna, w ciepłej izbie, ogrzewanej kaflowym piecem. Przytulnie, bezpiecznie.

Do piw wypitych mógł zaliczyć jeszcze te na Pobrzeżu Koszalińskim, z daleka od domu. Bo piwo smakuje w zależności od odległości, od dystansu, im dalej tym mocniejszy, bardziej zagadkowy jest jego aromat. Na północy, pięćset kilometrów od domu, zwykły, podły Harnaś zaczyna przypominać przygodę. Kobiety tego nie rozumieją i próby wytłumaczenia im tego zjawiska spełzają na niczym.

Pieczarki

Pieczarkom najpierw urywa się nóżkę. Potem dopiero zdziera skórkę z kapelusza, i z nóżki też można. Przypomniał sobie o tym dopiero po dobrych piętnastu minutach. Od kiedy sobie przypomniał, poszło mu o wiele szybciej. „Drobnizna” pomyślał, obracając w lewej ręce małe grzybki, jeden po drugim. Zabawa z nimi, miał wrażenie, będzie trwać i dwie godziny. Trwała może czterdzieści minut. Potem postawił pełną patelnię na kuchence. Krojone pieczarki po chwili zaczęły szeleścić, szumieć, spomiędzy nich uniosła się para. Otworzył okno, szybko poczuł chłodne powietrze. O jedenastej w nocy kuchnia ożywa, o ile coś skwierczy na ogniu, mimo, że za oknem ciemno. Jak za czasów babci, która codziennie paliła w kaflowym piecu i gdy z garnków syczało, skwierczało było jasne, że dom żyje.

Kanapka

Kanapka w fotografii to złożenie dwóch albo więcej negatywów ze sobą, włożenie ich razem do powiększalnika i naświetlenie takiego układu na papierze. Dwa różne obrazy, z dwóch różnych miejsc (albo i więcej) i różnych czasów zaczynają się przenikać. Tworzą nowy obraz, połączenie, konglomerat tak, że trudno rozwikłać, co należy do pierwszego obrazu a co do następnych, co było wcześniej, co później.

Wieczorem drobna dłoń mojej dziewczyny mięknie w mych dłoniach. W ciszy ledwo słyszę westchnienie, gdy docieram do linii Marsa, obok kciuka. Zamykam oczy i z pamięci wyłania się obraz rozgrzanego gorącym, letnim słońcem podwórka. Wzniecałem kurz, jeżdżąc na składaku-rowerze, pod pochyloną, dużą jabłonią. Powietrze stoi w bezruchu, listki malin prężą się w bezruchu, przeplatają z drucianą siatką od strony sąsiada.

Nagle pojawia się mój brat, mały, siedmioletni, w okularkach. Gra na automacie, stojącym przy recepcji. Jesteśmy na kempingu nad morzem. Mój brat gra dobrze, ale automat nie pozwala wygrywać. Nudzimy się, wróciliśmy już z plaży, rodzice gotują obiad w namiocie, słońce schodzi powoli za drzewami. Czuję zapach, który zawsze czułem latem na Pomorzu, gdziekolwiek byliśmy, w Kołobrzegu, na piaskowni w Pękaninie czy wśród traw na Moczyłkach. Zapach wakacji, wolności od szkoły, marzeń o przyszłości i o kobiecie.

Kobieta. Właśnie usypia przy moim ramieniu. Posuwam się w stronę pierścienia rodzinnego, tam zaczyna się kciuk. Znów słyszę westchnienie, które miesza się ze zgrzytem dobiegającym zza okna.

Auta poznawaliśmy po dźwięku. Nie było ich znów tak wiele. Nim pojawiły się maluchy pamiętam warszawy, zastawy, duże fiaty, skody z silnikami z tyłu i jeszcze zaporożce. Czasem syreny. Trabanty, wartburgi! Zimą, wyglądając przez okno, latem – siedząc na ławce przy bramie, nasłuchiwaliśmy, Krzysiek kuzyn i ja. Narastało buczenie a my typowaliśmy, co jedzie. Ciężarówki to jelcze, stary. Kiedy pojawiły się kamazy, je też poznawaliśmy. Ziły sapały jak skonfudowane, jakby jazda była ich ostatnim zajęciem do zaakceptowania.

Na kancie dłoni leży łuk intuicji, naciągnięcie go wywołuje serię westchnień, a oczy dziewczyny zamknięte.

Mrużyłem oczy od słońca; latawiec, przywieziony przez wujka z Francji, ojciec złożył i poszliśmy puszczać. Nie miałem pojęcia, że sznurek może być tak długi, a po kilku metrach ginął z oczu, gdy patrzyłem za nim w niebo. Palce zaciskałem na żółtej rączce z której odwinęliśmy sznurek, tata ostrzegał: nie wypuść końcówki. Puszczać latawca udało się tylko raz, na polach za ogrodem, potem ojciec zrobił z niego stracha na wrony, powiesił na starej, wysokiej czereśni, najwyżej jak mógł. Wisiał tam, aż liście opadły i spadł śnieg. Do wiosny i lata następnego roku pozostały z niego marne pasemka.

Zbliżam się do linii losu. Było to zimą, pamiętam gorące kaloryfery, żeliwne. Przyniosłem mamie miśka, do pierwszego pokoju, pod okno, chyba podlewała kwiaty. To był niedźwiadek, pomarańczowy, z jaśniejszym, żółtym czy białym pyszczkiem. Gdy przewracałem go na grzbiet wydawał żałosny jęk, z brzuszka, w którym ukryty był mechanizm. Miałem łzy w oczach. Mama zobaczyła mnie i w jedną chwili jej spięta twarz wykrzyczała: „wyrzucę go w te pędy”. Na co ja: „nie oddam”. Zostałem z pluszakiem w ramionach, żałośnie bęczącym, bo coś kazało mi uporczywie stawiać go i przechylać w dół grzbietem, w kółko…

Usypiam, końcami palców dotykam małej dłoni, jak dziewczęcej, choć już kobiecej…

 

Rankiem kuchnia rozświetlona energooszczędną żarówką. Rodzina się krząta, zaraz wyjście do szkoły. Między chlebakiem a czajnikiem dotykam jej dłoni i mruczę kilka słów o linii losu, linii Marsa, łuku intuicji (gdzieś tam mieści się również mons veneris). Słyszę jej głos: „pisałeś na blogu o masowaniu mi dłoni? Nie masz już co robić…?” Lecz drobne błyski w oczach przeczą, przeczą… Przeczą ostatniemu zdaniu.

Gramofon

Tata kupił gramofon. Było to jakoś po południu. Był tak podekscytowany, że nie kupił płyt. Wyciągnął z pudełka, podłączył głośniki, a wtedy okazało się, że nie ma co grać. Mama powiedziała, że może by skoczył do miasta i kupił. I kupił, tuż przed zamknięciem księgarni. Przyniósł dwie płyty. Jedna to „Supernova” zespołu Exodus, tytuł drugiej tonie w ukrytej pamięci. To był polski zespół, męski kwartet wokalny, śpiewał po angielsku, w stylu trochę Bee Gees, między innymi piosenkę „Banana song”.

Tata nie miał zupełnie pojęcia o tym, co kupuje. Kupił, co było. Dziesięcioletni chłopak nie miał pojęcia, czego słucha. Poznawał niektóre utwory z tej drugiej płyty, bo grano je w radiu, choć nieczęsto. Ale „Supernova” była dla niego dziwactwem, a może nawet nie stać go było na tę ocenę, na jakąkolwiek ocenę. Kompletny przypadek, że akurat jej słuchał i zaczął odkrywać, sekunda po sekundzie. Gdyby mógł się zastanowić, gdyby ktoś go zapytał, dał wybór, nie chciałby tej płyty. Ale ponieważ była jedną z dwóch, nie miał wyboru. Te dźwięki były jakoś krzywo nagrane, a może falowanie brało się z kiepskiej jakości gramofonu. Początkowo nie wzbudzały zaufania. Dopiero z czasem zaczął podejrzewać, że tam jest więcej, niż myślał. Bo mimo słuchania utwory nie kończyły się, nie przemijały, nie przestawały być ciekawe. Przejmowały nastrojami, których do końca nie znał, ale które rezonowały powoli gdześ wewnątrz, coraz bardziej.

 

 

Chłopak znał słowo „exodus” tylko z Pisma Świętego, wiedział, że to nazwa jednej z ksiąg. I spodziewał się, że płyta będzie opowiadać o biblijnych historiach. Bardzo się zdziwił, kiedy usłyszał ostre dźwięki gitar. Nie pasowały do tego, czego uczono go o Biblii i pobożnym życiu. Ciekawość mieszała się z zaintrygowaniem, a odkrycia nie deprecjonowały utworów. Zresztą trafił na utwór o proroku i o dekalogu:

 

 

Po latach chłopak wie, że ta płyta ma wiele wspólnego z Pismem Świętym. Tak, jak każdy dobry utwór, muzyczny, poetycki, malarski i jakikolwiek inny…

 

Exodus, legendarna grupa grająca rocka symfonicznego

Exodus to była muzyka intelektu i ogromnych emocji – artykuł na stronie Polskiego Radia Program Trzeci

„Błogosław rojne miasta”

Ten utwór, po raz kolejny, powraca. Krzyśku ratuj! Ty wiesz… bo razem tego słuchaliśmy.

Choć mowa o rojnych miastach, utwór ma w sobie coś z kołysanki. 

Nie ma znaczenia, że ta muzyka dziś nam prosta. Przeważa nostalgia, odcisk, wypalony lata temu. Wspomnienie igły nakładanej ramieniem na czarny krążek, podczas jesiennych i zimowych wieczorów i w upalne południa. Jego utwory (Marka Bilińskiego) są niegłupie, szczególnie te mniej znane, jak np. Szukając cienia, Fontanna radości, oczywiście Król świtu.

Po wyjściu z garażu, smugi śniegu jak węże

W stodole przerobionej na garaż paliło się światło. W zasadzie to nie garaż, tylko warsztat samochodowy. Waldek starał się pracować nie dłużej niż do osiemnastej. Zaczynał o ósmej. Z przerwą na obiad albo na załatwianie różnych spraw. Wtedy jechał kilka kilometrów na północ lub na południe, w zależności od tego, co miał do załatwienia. Jego zagroda stała w polach, trzysta metrów od drogi krajowej, łączącej dwa miasteczka. Miał do nich siedem i osiem kilometrów.

Zanim zgasił światło popatrzył na warsztat. Między kanałem a podnośnikiem, i wokół wszędzie, walały się części samochodowe, koła zębate ze skrzyni biegów, korbowody, półoś, lewarki, tarcze hamulcowe i sprzęgłowe. Każdego dnia, tuż przed zgaszeniem światła, przesuwał po nich wzrokiem i mówił sobie, że kolejny dzień zacznie od sprzątania. Lekkiego sprzątania, bo na generalne nie liczył. Może raz w roku. Ale następnego dnia zwykle pojawiało się coś pilniejszego do zrobienia. Klient przyjechał wcześniej, dziecko trzeba było odwieść do lekarza, odwiedzić urząd i napisać jakieś oświadczenie.

Zwykle też nie udawało mi się kończyć o osiemnastej. Albo śruba nie chciała puścić i trzeba było z nią walczyć, albo dźwignia zaklinowała się między silnikiem a skrzynią biegów. Dowieźli część zapasową, która okazała się nie dokładnie taka, jak trzeba. Czasem Waldek, tuż przed osiemnastą, przypominał sobie, że pod maską miał jeszcze coś wymienić, a właśnie zakręcił już wszystkie pokrywy i teraz musiał rozbierać na nowo.

Kiedy Waldek wreszcie kładł się, po lewej stronie łóżka miał okno. Usypiał i półprzymkniętym, lewym okiem patrzył na zaorane, przyprószone szronem pole. Przypominał sobie, jak dawno, gdy był dzieckiem, którejś zimy wiatr pędził asfaltem cienkie smugi śniegu. Wyglądały jak węże, nie miały początku ani końca. Wracał z ojcem z przystanku, z autobusu, węże wyraźniały w lodowatym świetle księżyca. Wzdragał się, trząsł od tego widoku, a ojciec trzymał go za ramiona i nic nie mówił. Za czwartą brzozą, bez liści, chwiejącą się od wiatru, który pruł głuchym odgłosem między konarami, skręcili w zaorane pole. Skiby stwardniały od mrozu. Ginęły między nimi węże, nie było ich tam.

Teraz wyobrażał sobie, że jest takim wężem i pędzi w nieskończoność. Że widział te wszystkie zakręty, brzozy, topole i pola, które zostawiał za sobą przez dziesiątki, może setki kilometrów. I że przed nim jeszcze kolejne pola, topole, lipy, wierzby, jesiony, klony, sosny i modrzewie, niezliczone zakręty.