Spada jak deszcz bezszelestny, ciepło jesiennego już
popołudnia w niedzielnym bezruchu. Wczoraj szedłem przez moje miasteczko
schludnym chodnikiem, tak niepodobnym do tego ze wspomnień. Oczyszczone i
przystrzyżone trawniki, suchy kurz jakby nagle, jak tuż po wiosennych
roztopach. Gdyby nie wspomnienie dopiero co przeszłego lata pomyślałbym,
że oto znów wiosna.
Uliczki osiedla, place zabaw, ogródki nowo wybudowanych domów, właśnie
tuż obok miejsca tego, co na zdjęciu. Domy otoczone jeszcze
prowizorycznym ogrodzeniem. Kredytu nie starczyło…? I moje wrażenie
niemal profanacji miejsc, które od dzieciństwa pamiętałem jako dzikie i
niedostępne. Bezczelność zabudowy i to w tak trudnym do zabudowy
miejscu, bo stromym po prostu. "Spłyną te domy wraz z gliną i następnymi
wiosennymi roztopami" – myślę. Za ogrodzeniem z prętów dziecko bawi się
puszczaniem wody z węża, na niewykończonym obejściu. Nie na takim, co
poniżej, gdzie już wszystko dopięte na ostatni guzik – trawnik, ogrodzenie, małe tuje rosną rozsadzone wśród
plastikowej, zielonej siatki pokrywającej ziemię. Wychodzi matka, z białymi poszwami w rękach, instruuje dziecko. Szczęśliwość bycia wreszcie na swoim… Bycia na swoim niedzielnego popołudnia, bycia, troszczenia się o to, ustawiania, układania, cyzelowania, dopracowywania szczegółów… Po to, by wreszcie tam umrzeć.
Ludzie idący nie wiadomo skąd i dokąd. Matki nadciągające z dziećmi i/lub psami. Dzieci zjeżdżające na zjeżdżalni, nie słuchające matek. Matki opowiadające sobie coś na ławce. Cień bloku przesuwający się po drugim bloku. Znów idący ludzie, potem znów bezruch, potem milcząca matka, z wypielęgnowaną twarzą, w zgrabnych ciuchach i z dwoma chłopcami, wszyscy na rowerach. Jakby zatrzymała się w pół drogi do żurnalowego "ideału"; jeszcze na wpół zwyczajna, o ludzkich, ciepłych gestach, a już na wpół upozowana.