Brnę, brniesz, brniemy

Zamknięty w czterech ścianach samochodu, z zamazanymi bocznymi szybami, jedyny kierunek – naprzód. W ciemności rząd czerwonych guziczków, to światełka, przypominające maliny w gęstwinie maliniaka, gdzie panował półmrok nawet w najbardziej słoneczne i gorące dni lata. Guziczki tasują się, pną i opadają w dół wraz z falowaniem szosy, ale tak naprawdę – tkwią w rzędzie, związane i spięte w naszyjnik, z którego nie uda im się wyrwać.

Ale tu nie lato, na zewnątrz – ostry eter, napastliwy, srogi, kolczasty. Tam tumany żarłocznych, solnych iskierek, jak wiatr słoneczny, ten z ciemnej próżni, zabójczy. Brnę przez, brniemy my, potulne, posłuszne, apatyczne koraliki naszyjnika, brniemy po kolana, po pas, ze zgasłym wzrokiem i zastygłymi tępo ustami, w automatycznych ruchach, zaprawionych przez lata i codzienność… Byle dobrnąć do domu.

Na przystanku

Znów przystanek, i znów odwilż, tym razem słoneczna, z zapachem topniejącego śniegu i wysychającej gdzieniegdzie ziemi. W naszym małym miasteczku, z wiatą pomalowaną w tajemnicze wzory nawiązujące z pewnością do symboli któregoś z klubów. Rozrzucone wokół szpargałki, jak na przystanku; moje zamiłowanie do rzeczy wtórnych sprowadza mój wzrok do niezmiętej ostatecznie kartki…

Sam ze sobą. Jak nie niszczyć innych? By dać im tylko to, co dobre, a schować się, uciec, gdy szpetna szala przeważy. Pozorny spokój, ale wewnątrz – czekam na znak, moment, pretekst, żeby uderzyć – błyskawicznie i z całym impetem, bez drgnienia powieki; wykrzyczeć (ale co), zmiażdżyć, stłamsić. Może tropić siebie i zwodzić innych (w dobrej przecież wierze) – ja taki nie jestem – choć jestem taki; żeby nie narażać ich na owo zdziwienie twarzy, szerokie otwarcie oczu – że "co mu się stało". Nic mu się nie stało, on tylko się krył, chował, oszukiwał nas, było mu dobrze i nam, ale się skończyło, wyszło szydło, bez ideału, każdy – prymityw, niewdzięcznik, fałszywy, udawane zrozumienie, cierpliwe słuchanie, głupota i bajka… To tylko kwestia czasu. Nie odbierać telefonów, chodzić boczkami, niczego nie obiecywać, nikomu nic nie robić, nie przyzwyczajać, nie sugerować; przykleić uśmieszek i mieć wszystko… Ale! Już wiem. Te ciosy trzeba skierować na siebie… I już… Już będzie dobrze…


Kto to mógłby tu napisać? W naszym małym miasteczku, gdzie wystarczy rzucić tylko okiem na konkurujące ze sobą nędzne, niewydarzone gazetki, a język traktowania kondycji naszej mieściny, a szczególnie – konkurentów w walce o dosłownie najpodlejszy przywilej, wywoła mdłości. Kto to mógł napisać – kogo stać na ten choć drobny rachunek. Kto napisał – nie wiedział – listy donikąd drze się po napisaniu na kawałeczki, albo pali, najlepiej – jedno i drugie. A może chodzi o wypuszczanie w przestrzeń, o kozła azazela, jak wobec nieznajomego z przedziału, że właśnie im więcej osób to wchłonie i poniesie gdzieś, to pewniejsza ulga? Nadjeżdża bus, co robić? Wziąć ze sobą? Jeszcze mi gdzieś wypadnie i ktoś pomyśli, że to moje. Cisnąłem ukradkiem w kąt pod wiatą, drugą ręką sięgając po przygotowane pięć złotych na bilet.


Czy miałem

Mroźne, dalekie światła… Przez szybę samochodu, przesuwają się daleko za zakrętem, o w pół do drugiej w nocy. Kiedyś marzenie, by być tam, gdzie one – w pustej przestrzeni pól – zatknięte nie wiadomo przez kogo i dla kogo. Nie należą do mnie, nic nie należy do mnie. Wszystkiego i wszystkich – jestem tylko ajentem, czasem sługą; używam, dotykam, rozmawiam, posyłam uśmiech. Odbieram uśmiech i wszystko to, co ulotne, i zanim chwycę – już nie należy do mnie. Im dalej, tym dojrzalej, doroślej… samotniej. Im dalej, tym mniej mam, a kto zaświadczy, że kiedykolwiek miałem.

Grzech

Popełniam grzech pośpiechu, powierzchowności, zdawkowości, nawet zaniedbania wobec tych najbliższych, których kocham, bardzo cenię, z którymi chciałbym być. Co więcej, jest to grzech prawie w stu procentach świadomy…

Przeznaczenie

Topić się i wypływać, spadać i podnosić się, tracić oddech i łapać go. Patrzcie, stromy stok, bardzo stromy, pokryty śniegiem o niezbadanej głębokości i jeden narciarz próbuje zjechać, ale nie ostrożnie i powoli, tylko rzuca się naprzód, w walce, z godnością nie-żółtodzioba, który może albo zwyciężyć albo zostać pokonanym. Jeden skręt i drugi, na pozór lekkie, ale wymagające zwinności, precyzji i wściekłej choć spokojnej siły, która nie ścierpi błędu. Drugi, trzeci skręt i nagle podcięte narty, szaleniec leci głową w przód, ale tam nic nie ma, bo tam przestrzeń, leci w dół, w końcu głową w ten puch, do dna, dna nie ma… Narty na górze, on w pionowej, choć odwrotnej świecy, w głębi. Patrzcie, stracił oddech, topi się, dusi… Ale… łapie… Wypływa… Już dobrze…

Noc sobotnia

Śnieg. Mróz powyżej dziesięciu stopni. Mówią, że to dobrze, bo wytłucze bakterie, czy robaki, czy jeszcze coś innego, i na wiosnę będzie zdrowiej. Taka plotka. Była mgła, gęstniejąca złudnie przy latarniach, tonęły w niej domy już po drugiej stronie ulicy. Gdybym był domem, ja, całym domem, takim jak nasz, to czułbym, jak ona mnie przygarnia, albo ja ją, jak przesuwa się wzdłuż, idąc na południe, w mroku. Zniknęła przed północą.

W łazience na dole, u rodziców, słyszałem przygłuszone, tępe uderzenia. Jakby ktoś w piwnicy rąbał drewno. Tylko że… nikt tam nie rąbie i nikogo tam nie ma. Zresztą te uderzenia są zbyt szybkie, jak na zamachy siekierą. Podobno słychać to od lat, czasami, i już wszyscy o tym wiedzą, nawet Ioana je słyszy od czasu do czasu. Wczoraj w nocy tata pojawił się u nas, bezgłośnie i nagle wszedł do kuchni, właśnie myłem naczynia. Powiedziałem mu, żeby przynajmniej tupał jak idzie, a on – znowu o tych uderzeniach, i z satysfakcją w głosie – że u nas straszy. Chciałem jeszcze coś powiedzieć, ale nie słuchając mnie – zniknął w mroku.

Pamiętam u niego w rodzinnym domku. Miałem może czternaście lat, spaliśmy na jednym łóżku, w górach, gdzie droga nie dochodzi, trzeba pół godziny na piechotę przez las, dalej tylko zakamienione pola. Izba, już wyremontowana na współcześnie, ale cały dom w drewnie, z wyjątkiem przylepionej do niego stajenki – ta z kamienia. W tym domu żyło przez lata dziewięcioro osób. Obudziłem się w środku nocy i słyszę nad sobą stąpanie – miarowe i powolne – ktoś chodzi po strychu. Ojciec odwrócony tyłem śpi w najlepsze, mnie drętwieje gardło, próbuję, ale nie mogę go dobudzić. Zostaję sam.

Robak

Brzozo, moja matko-rówieśniczko, otocz mnie twoim ostatnim jesiennym listkiem. Niech owinie uszy, nie chcę słyszeć moich myśli, i usta; nie mogą dowieść mojej niewinności. Chcę pozostać przy tobie, mały, na niebotycznej wysokości. Chcę spać całą zimę, może otworzyć na chwilę jedno oko, gdy świetliste skry zamrugają w oślepiającej bieli jednego z zimowych dni o niebieskim niebie. Potem spać, spać… Spać do wiosennego podmuchu, który rozwinie dziesiątki, setki, tysiące, nowych, podobnych listków. Strupieszałe truchło mojego schronienia, i ja sam, nie będziemy już wtedy istnieć. 

Jednego kogoś

Jednego zwykłego człowieka! Który ze spokojem układa się do snu, przeczytawszy kilka akapitów, dajmy na to, powieści. I nie w głowie mu właśnie zapach topniejącego śniegu, którego warkocze, odnogi odchodzące z bruzdy, jak zęby ogromnego grzebienia, przeplatają się z miękką glebą zaoranego kiedyś, jesienią, pagórka. Gdyby tam iść – nogi do kolan obrosłyby błotem, zostawiającym ślady na i tak już nieświeżej bieli. Jednego człowieka, który nie pyta "wszystko w porządku?", nie wypatruje błogosławionej ciszy w oczach naprzeciwko, nie swoich, w tamtych brwiach czarnych wygiętych. Jednego człowieka, ratunku, prostoty zwykłości.

"Tatuś…" – to przez sen. Jedno "tatuś" – nigdy wcześniej nie oczekiwane.

Kogoś, kto nie wspomina wiosennego słońca, niesionego przez stację po torach kurzu, dalekich krzyków kogutów – z czasów, kiedy jeszcze tu były w zagrodach.  Niebieskiego, wełnianego sweterka na zgrabnym, kochanym wtedy z daleka, siedemnastoletnim, nieskazitelnym ciele; z łyśnięciami popołudniowego słońca, wpadającego do przedziału kołobrzeskiego pociągu, pomiędzy pędzącymi pniami, za oknem, sosen…

Jednego, który zapada w sen z pustką wyobraźni. Wesprzeć się na nim, uratować.

Samotne ściany

Usypiam wśród chłodnych ścian, jesienne podmuchy przeciskają się przez uchylone okna. Naprawdę chłód, naprawdę zimno. Ciszy nie wypełniają oddechy jak zawsze, od kilku dni te ściany są puste. Puste!! Sypialnia – na końcu naszego mieszkalnego labiryntu. Wcześniej jest pokój przejściowy, przedpokój, na prawo kuchnia, na wprost łazienka, na lewo wnęka z komputerem i korkową tablicą, na której mnóstwo kartek, przypiętych jedna na drugiej. Na drugim końcu mieszkania pusty pokój od strony podwórka.

Chłód hula w naszym małym labiryncie, ja na jego końcu, w ciemności, przykryty kołdrą, naciągam małą poduszkę na głowę – zimno. Jak pierwotny człowiek w jaskini. Gdyby nie Wy, nie potrzebowałbym tych ścian, kuchni, przedpokoju, drugiego pokoju. Mógłbym mieszkać w samochodzie, w lichym pokoju, gdziekolwiek. Skoro Was nie ma, tych małych nóżek tupoczących, i czarnych włosów wypływających spomiędzy pościeli, które zwykle bywały obok mnie, w ciemności.
 

Pytanie

Trudno czasem ominąć wrażenie, że 99% rzeczy, które podejmujemy w życiu, ma na celu zajęcie naszej świadomości czymś innym niż tym najważniejszym pytaniem.

To ono staje przede mną w chwilach, w których nie mam nic do zrobienia, w których próbuję odpocząć, oderwać się od gorączki i drgawek fascynacji codziennymi działaniami. Ono przypomina mi się również, gdy towarzyszę moim dzieciom, gdy idą spać. Czuję się wtedy niepewnie, bo wiem, że przyczyniając się do powołania ich do życia, skazałem jednocześnie na to, że pewnego dnia to pytanie stanie i przed nimi – coraz bardziej uporczywie. Jak się z nim zmierzą? Czy nie będzie ono dla nich porażką?

I gdybym mógł przelać na nich, bezpośrednio, wprost, moją odpowiedź, może było by im łatwiej. No i mnie łatwiej. Ale nie mogę. Na szczęście, albo – nieszczęście. Zresztą – czy ja mam taką odpowiedź? Na tyle silną, że bez mrugnięcia okiem… A czy próba przekazania jej tak po prostu – nie była by nieuczciwa, nie była by przemocą dokonaną na ich duszy? W materii tak delikatnej…

Sławomir Mrożek przyjeżdża do Polski aby obchodzić 80-lecie swoich urodzin. Właśnie opublikowano pierwszy tom jego Dzienników, z lat 1962-69. Siedemset stron… człowieka, który najczęściej był tylko sam ze sobą… Siedemset stron… w siedem lat. I to może tylko drobna część odpowiedzi na pytanie…