Wiatraki

Stoją stadami. Błotniste deszczem dróżki prowadzą do każdego z nich. Jak Marsjanie wśród pomorskiego krajobrazu poniemieckich zabudowań i niektórych małych socjalistycznych bloczków. Byłe sklepy GSu i rozczochrane dziewczyny na rozklekotanych wózkach wożą tam swoich młodszych braci, po tych wsiach. Taki to krajobraz.

"Stać pod turbiną" nie można, jak informuje żółta tabliczka. Nieskazitelne, potwornie smukle stojące tuby, do których wejścia prowadzą schodki, obserwowane automatycznie przez wąskie, prostopadłościenne główki nigdy nie gasnących oczu kamer. I włazy, jak marsjańskie, błyszczące, półokrągłe.

Z zamkniętymi oczyma można wyczuć turbinę nad głową. To wzbudzający drżenie, falujący szum powietrza, o niskim tonie.


Informacyjnie

W poniedziałek, tydzień temu, miałem jechać na warsztaty fotograficzne, jako jeden z prowadzących. I pojechałem, przegryzając antybiotykiem. Wcześniej – piątek i sobota były najgorsze. Zadziwiające, że leżenie bez ruchu w łóżku to prawie wszystko, na co człowieka stać w takich chwilach. Drżenie dreszczy, darcie bólu, zamknięcie w sobie, nieczułość na świat. A właśnie w sobotę miałem fotografować ślub, przejechawszy wcześniej dwieście sześćdziesiąt kilometrów sam, samochodem. Pierwszy raz – po prostu poinformowałem, że nie przyjadę. Nie pomogły telefony do kolegów fotografów.

Warsztaty były świetne, bo uczestnikom się chciało 🙂

A teraz będę spać, bo odespać jeszcze się nie udało 😉 Dobrej nocy, pewnie sporo z Was już śpi (nie liczę tych, którzy wchodzą tu np. z USA lub Australii 😉

Zacznij od kiełbasy

Mówi mój przyjaciel Michał – jak nie wiesz, co dalej, to zacznij od początku. Tak więc…

Pamiętam! Było to wtedy, kiedy na kanale History leciał film o grypie hiszpance (czy powinno być z dużej litery? w sumie jest sobota rano, co może zwolnić mnie od zastanawiania się nad tym) w powiązaniu z I Wojną Światową. Grypa zabiła więcej osób niż działania wojenne. "To skandal" pomyślałem leżąc na tapczanie naprzeciw telewizora "że prawie nigdy, kiedy mówi się o I Wojnie Światowej, nie wspomina się o hiszpance, która zebrała większe żniwo" (sprawdziłem, pisze się jednak z małej). Wtedy mój tata zapytał z kuchni, czy mam trochę czasu i mógłbym coś zrobić. Co prawda wtedy głowa bolała mnie jeszcze (po wypadku) dużo bardziej niż teraz, ale zgodziłem się.

Najpierw zaproponował mi samo kręcenie maszynką. Sam miał nakładać mięso, naciągać jelito i kształtować laski (chyba raczej pęta, znów szukałem w Internecie). Ale to było za dużo dla niego, a za mało dla mnie. Zacząłem więc sam nakładać.

"Jelito, czterdzieści dziewięć złotych za dziewięćdziesiąt metrów" powiedział tata. Czy może odwrotnie…? Nie mam pamięci do cyfr (ani nazwisk). Mięsa była cała miska, "półtorej godziny jak nic" pomyślałem. To z braku doświadczenia.

Moja fascynacja fascynacją ojca osłabła w chwili, kiedy wyjawił mi, że wraz z każdym wędzeniem zmniejsza się liczba drzew na naszym ogrodzie. "No a jak myślałeś, skąd biorę drewno?" Stanęła mi w oczach wizja ogrodu tylko z koszoną przez tatę trawą, zupełnie ogołoconego z drzew, już z pewnością tych, których drewno nadaje się do wędzarni.

Skończyliśmy może po dwudziestu minutach. Pozostało tylko umyć lewą rękę (jak na zdjęciu), co po mięsie kiełbasianym wcale nie jest takie proste (nie dlatego, że brudne, tylko tłuste).

No, zacząłem prawie od początku, może temat niezbyt elegancki, ale zacząłem.

Dobre życie

Przejście podziemne, do którego prowadzi tabliczka z dumnym, choć mikroskopijnym napisem krakowski szybki tramwaj (aby go odczytać należy podejść na odległość metra i zadrzeć do góry głowę), i pojawiająca się myśl o sprawie zupełnie nie związanej ani z podziemiem, ani przejściem, ani tramwajem. Mianowicie – jest bardzo prawdopodobne, że ludzie, którzy mówią, że mają dobre życie, są w około pięćdziesięciu procentach masochistami. Ten masochizm być może wrodzony, ale wydaje się to jednak mało prawdopodobne. Taka precyzja tej proporcji musi być wynikiem jakiegoś konsekwentnego, świadomego działania, zmierzającego do wręcz upodobania sobie tych walących się pod nogi kłód, kretowisk, piorunów i inny przeciwności, uderzających w nas, na przekór. 

Usnąć

Poukładać w głowie wrażenia, może wtedy będzie można spać. Ustawić pęsetką na stoliczku, przykryć szkiełkiem nakrywkowym, delikatnym skalpelem rozciąć, rozdzielić, przyjrzeć się im, tym razem w zwolnionym tempie, sukcesywnie, metodycznie odrzeć z czaru… By móc usnąć. Urok, ten aromat wdzierający się niepowstrzymanie i kąsający nieubłaganie każdy zakamarek ciała, nie pozwala zamknąć powiek. Trzeba więc systematyzować i uszeregować; objaśnić, stworzyć teorię, by… zniknęła przyspieszająca tętno magia, ta pozytywka grająca niewinną, cudną melodię zwolniła tempo i zamarła… Może wtedy będzie można odetchnąć i… zasnąć wreszcie. 

Brnę, brniesz, brniemy

Zamknięty w czterech ścianach samochodu, z zamazanymi bocznymi szybami, jedyny kierunek – naprzód. W ciemności rząd czerwonych guziczków, to światełka, przypominające maliny w gęstwinie maliniaka, gdzie panował półmrok nawet w najbardziej słoneczne i gorące dni lata. Guziczki tasują się, pną i opadają w dół wraz z falowaniem szosy, ale tak naprawdę – tkwią w rzędzie, związane i spięte w naszyjnik, z którego nie uda im się wyrwać.

Ale tu nie lato, na zewnątrz – ostry eter, napastliwy, srogi, kolczasty. Tam tumany żarłocznych, solnych iskierek, jak wiatr słoneczny, ten z ciemnej próżni, zabójczy. Brnę przez, brniemy my, potulne, posłuszne, apatyczne koraliki naszyjnika, brniemy po kolana, po pas, ze zgasłym wzrokiem i zastygłymi tępo ustami, w automatycznych ruchach, zaprawionych przez lata i codzienność… Byle dobrnąć do domu.

Dziwy PKP

telefon:
– Piotr, będę u Was w sobotę wieczorem. W niedzielę jadę do siebie pociągiem, wsiądę sobie u Was na stacji i za pięć godzin będę u siebie.
Wsiądziesz u nas? A jaki to pociąg zatrzymuje się na naszej stacyjce?
– To tanie linie kolejowe (TLK) wyobrażasz sobie? A jedzie szybciej niż oryginalny intercity. Pięć i pół godziny do Białegostoku.
– Nie do uwierzenia. Przyjeżdżaj!

Niedziela. Jesteśmy na stacyjce, mróz ostry. Stacyjka ta sama co tutaj.


Pociąg spóźnia się tylko piętnaście minut, choć jedzie aż z Zakopanego. Niemożliwe. Wreszcie wjeżdża na stację, czyściutki, lśniący, z przodu nowoczesny wygląd, z boku – dosłownie tramwaj, tyle że na kolejowych torach. I wypełniony jak to tramwaj w godzinach około szczytu. Jaśnieje zielony przycisk do otwierania drzwi, które odskakują na zewnątrz. W środku studenci okazują się siedzieć przy drzwiach w przejściu, odskakują więc również. Ten "pociąg" jedzie przez całą Polskę, nawet nie za bardzo się spóźnia i bije rekordy prędkości.
– Trzymaj się, do zobaczenia!

sms:
Egzotyka, połowa na stojąco lub koczuje na podłodze.

sms:
Pogrążam się na stojąco w świat myśli.

sms:
Prędkość max. 157 km/h

sms:
Stałem godzinę. Przed Warszawą pobili się górale drwale, krew się lała, brałem udział w pacyfikacji towarzystwa, w Grodzisku wkroczyła policja i pogotowie. Mamy ok. 1 godz. spóźnienia 🙁

Przeznaczenie

Topić się i wypływać, spadać i podnosić się, tracić oddech i łapać go. Patrzcie, stromy stok, bardzo stromy, pokryty śniegiem o niezbadanej głębokości i jeden narciarz próbuje zjechać, ale nie ostrożnie i powoli, tylko rzuca się naprzód, w walce, z godnością nie-żółtodzioba, który może albo zwyciężyć albo zostać pokonanym. Jeden skręt i drugi, na pozór lekkie, ale wymagające zwinności, precyzji i wściekłej choć spokojnej siły, która nie ścierpi błędu. Drugi, trzeci skręt i nagle podcięte narty, szaleniec leci głową w przód, ale tam nic nie ma, bo tam przestrzeń, leci w dół, w końcu głową w ten puch, do dna, dna nie ma… Narty na górze, on w pionowej, choć odwrotnej świecy, w głębi. Patrzcie, stracił oddech, topi się, dusi… Ale… łapie… Wypływa… Już dobrze…