Mówi mój przyjaciel Michał – jak nie wiesz, co dalej, to zacznij od początku. Tak więc…
Pamiętam! Było to wtedy, kiedy na kanale History leciał film o grypie hiszpance (czy powinno być z dużej litery? w sumie jest sobota rano, co może zwolnić mnie od zastanawiania się nad tym) w powiązaniu z I Wojną Światową. Grypa zabiła więcej osób niż działania wojenne. "To skandal" pomyślałem leżąc na tapczanie naprzeciw telewizora "że prawie nigdy, kiedy mówi się o I Wojnie Światowej, nie wspomina się o hiszpance, która zebrała większe żniwo" (sprawdziłem, pisze się jednak z małej). Wtedy mój tata zapytał z kuchni, czy mam trochę czasu i mógłbym coś zrobić. Co prawda wtedy głowa bolała mnie jeszcze (po wypadku) dużo bardziej niż teraz, ale zgodziłem się.
Najpierw zaproponował mi samo kręcenie maszynką. Sam miał nakładać mięso, naciągać jelito i kształtować laski (chyba raczej pęta, znów szukałem w Internecie). Ale to było za dużo dla niego, a za mało dla mnie. Zacząłem więc sam nakładać.
"Jelito, czterdzieści dziewięć złotych za dziewięćdziesiąt metrów" powiedział tata. Czy może odwrotnie…? Nie mam pamięci do cyfr (ani nazwisk). Mięsa była cała miska, "półtorej godziny jak nic" pomyślałem. To z braku doświadczenia.
Moja fascynacja fascynacją ojca osłabła w chwili, kiedy wyjawił mi, że wraz z każdym wędzeniem zmniejsza się liczba drzew na naszym ogrodzie. "No a jak myślałeś, skąd biorę drewno?" Stanęła mi w oczach wizja ogrodu tylko z koszoną przez tatę trawą, zupełnie ogołoconego z drzew, już z pewnością tych, których drewno nadaje się do wędzarni.
Skończyliśmy może po dwudziestu minutach. Pozostało tylko umyć lewą rękę (jak na zdjęciu), co po mięsie kiełbasianym wcale nie jest takie proste (nie dlatego, że brudne, tylko tłuste).
No, zacząłem prawie od początku, może temat niezbyt elegancki, ale zacząłem.