Znajomy, co pracuje w teatrze

Znajomy, co pracuje w teatrze powiedział, mi, kilka dni temu, że zdał sobie sprawę z czegoś. I tak go to zdziwiło, że aż tąpnęło nim. Myślę o tym i wydaje mi się to ciekawe, ale bardziej dziwne. Bo on w tym teatrze pracuje już trochę, to znaczy nawet długo, więcej jak dziesięć lat, i dopiero teraz zdał sobie sprawę?

On tam musi siedzieć przy przestawieniach. Tłumaczył mi, co robi i po co siedzi, ale nie bardzo zapamiętałem. No ale jak siedzi, to chyba fajnie, może sobie oglądać sztuki po kilka razy, może i podglądać, jak to jest tam z tyłu, za sceną. Powiedziałem mu, że ma fajnie, a on na to – a co ty myślisz, że u nas jest fajniej niż na przykład, w urzędzie? No pewnie, że fajniej (ale nie powiedziałem tego). On dalej – czy ty byś chciał widzieć, co tak naprawdę się w urzędzie dzieje? No tego to bym nie chciał widzieć. Ale w teatrze tak.

No dobra, pomijając szczegóły, myślę o tym, co on powiedział. Że siedział akurat przy jakiejś komedii, ludzi było dużo, cały teatr, śmiali się, że hej. I kiedy oni się tak śmiali, to w pewnym momencie, nagle, pierwszy raz od dziesięciu lat pomyślał: z czego ci ludzie się śmieją? Z takich durnych rzeczy się śmieją. Im głupsze, tym bardziej.

Nic dziwnego, powiedziałem, ludzie chcą się rozerwać, przychodzą i się śmieją. Ale on dalej, że widział, jak reżyser wymyśla i co każe aktorom (bo ten mój znajomy też na próbach musi siedzieć, ale fajnie) i że potem ludzie z tego się nie śmieją. Ale jak jakiś aktor się potknie, to wtedy się śmieją. Albo jak zaklnie, choć tego nie było w scenariuszu, to dopiero się śmieją. Podobno potem ten reżyser idzie do domu i aktorzy grają już bez niego, ale za to z widzami. I że aktorzy, jak widzą, że ludzie się nie śmieją z pomysłów reżysera, to sami coś tam wymyślą, zmienią, poprawią, dodadzą jeszcze jakieś ku… albo spie…… i ludzie mają ubaw. 

Trochę nie rozumiem mojego znajomego, bo teatr to przecież dla ludzi jest i nawet dobrze, jak aktor coś tam zmieni, lepiej niż w filmie, bo w filmie aktor już niczego nie zmieni i jak reżyser go ustawił i zaklepał, tak zostaje do końca świata. W ogóle wydaje mi się, że znajomemu chyba się w głowie lekko przestawiło, za długo pracuje w teatrze i najzwyczajniej zaczęło mu się nudzić. Pewnie tak jest, bo sam powiedział, że bierze smartfona, ewentualnie książkę, jak na spektaklu nie ma nic do roboty, i jakoś daje radę wytrzymać.

Spadł śnieg

I utrzymuje się już trzeci dzień! Cud prawdziwy! Nawet skrzypi pod stopami, ale lekko, nie tak, jak przy większych mrozach. Za to trzeszczą zamarznięte kałuże, cienkie tafelki pokrywające kostkę brukową, gdzieniegdzie pod drzewami, w cieniu, gdzie rzadko zagląda zimowe, i tak liche słońce.

Ale słońce nie takie liche nawet. Przejaśnia się, konary, pnie, gałęzie drzew dostają od promieni kontrastu, zwłaszcza, że jeszcze przyprószone śniegiem.

Śnieg zasługuje na uwagę, jest hitem, przyćmiewając dyskusje nad nowym facebookiem oraz nad sposobem prowadzenia kazań ewangelicznych. Śnieg może być też modlitwą, o której opowiadał mówca, jakiego poprzednio wspominałem. Skoro sam przyznał, że modlitwa nie wymaga słów, tylko uczucia serca, to właśnie to uczucie towarzyszące stąpaniu po lekko zmrożonym śniegu może być chyba modlitwą?

Nie zapytam mówcy, nie tylko dlatego, że już odjechał i może gdzieś daleko znów mówi kazanie o modlitwie. Nie zapytam, bo czuję, że nie zrozumiałby mojego pytania, a na jego sprecyzowanie nie miałbym czasu. Bo mówca przerywa po dwóch zdaniach, które od kogoś usłyszał i przejmuje inicjatywę. Mówca również w rozmowie ma zwyczaj budowania zdań wielokrotnie złożonych i prowadzenia wątku, który nie kończy się po minucie, co sprawia, że i jego rozmowy stają się wykładem, kazaniem.

Mówca i w rozmowie czasem zadaje pytanie, które jednak ma skierować rozmowę na jego tory myślenia, czyli jest pytaniem retorycznym. Mówca to głosiciel prawdy, którą ma sformułowaną. Wszystko jest wyjaśnione, nie ma miejsca, potrzeby, na prawdziwe pytania i wątpliwości, a zresztą wątpliwości uważa za niebezpieczne.

Mówca przyzwyczaił się do mówienia, a słuchanie wywołuje u niego zakłopotanie i niepewność, bo musiałby wejść w sposób myślenia rozmówcy, który często jest inny, niż jego. A on nie wie, co z tym zrobić, bo sądzi, że mówca powinien mieć gotową odpowiedź na każde pytania, że okazanie wahania, zastanowienia, jest słabością, a przyznanie – nie wiem – to porażka.

Ale śnieg! Miał być śnieg przecież, tak, jak w tytule. Wyglądam za okno – jest! W nocnym świetle ulicznych lamp, bieli się. Dumny. Może sobie na to pozwolić. Nie tak, jak człowiek, który rozsądniej, żeby był w tej kwestii ostrożny…

Znam faceta, który

zaczął pisać bloga, jak zobaczył na ekranie USG swoje dziecko. Przyszłe dziecko. Zobaczył tak naprawdę jakieś kłębiące się piksele, a na słowo uwierzył, że to dziecko. Płód.

Niedawno ten sam facet dowiedział się, że dziecko stało się kobietą.

Ha ha, ale wydarzenie! No po prostu tak jest. Prędzej czy później. Czas płynie, świat idzie, nie wiedziałeś?

Ten facet teraz może nawet chciałby napisać o tym na blogu, ale czuje, że jakoś nie bardzo… Kiedy dawno temu lekarz pokazał jakiś ciemny punkt na ekranie monitora i stwierdził, że to dziewczyna, to facet roztrąbił to w internecie. A teraz ma skrupuły.

A może nie chodzi o skrupuły, tylko zwyczajnie go zamurowało. Ale! Od razu zamurowało. Może facet po prostu nie jest od tego, żeby go coś takiego ruszało. No dobra, możliwe, że facet myśli o sobie, że jest już taki stary, a nie przypuszczał. Albo że kolejna kobieta w domu to kolejny kłopot. A może planuje, co dalej. Może w wyobraźni widzi już weselisko, może już za parę lat, które zlecą migiem, co go nawet jakoś nie przeraża, bo może w życiu przestał czuć przesadne radości jak i zniewalające smutki.

Zresztą co powiedzieć córce? Gratulować? A jest czego? Może tylko upływającego czasu, nad którym i tak nie mamy kontroli. Gratulować przymusu, w jakim stawia nas natura, nie pytając o zdanie? Gratulować? Bezradności? Czy raczej życzyć powodzenia? Co na jedno wychodzi.

Dalej, dalej, coś nas popędza, ciało, hormony, rozwój akcji, kiedy my nie bardzo chcemy – po co, do czego, dlaczego?

Chcesz pomóc, ale nie tak łatwo

Wyobraź sobie, że chcesz pomóc. Masz trochę gotówki, albo trochę czasu i sił. I pomysł. Chcesz zrobić coś dla kogoś, zastanawiasz się – dla kogo. Znajdujesz wreszcie człowieka, grupę ludzi, miejsce, instytucję… Odbiorcy mogą być różni, ale sprawdziłeś najlepiej jak umiałeś i uwierzyłeś w to, że Twój dar, zaangażowanie, czas, siły, nie pójdą na marne.

Ja bym ci radził – nie opowiadaj o tym innym. Wiem, że może pomyślisz, że ktoś jeszcze by się przyłączył do ciebie, ktoś, kto też chce pomóc, albo twoja działalność będzie inspiracją dla innych. Tak, to możliwe. Ale możliwy i prawdopodobny jest inny scenariusz – znajdą się ludzie, którzy dowiodą, że źle wybrałeś. Że powinieneś dać nie temu, któremu dałeś, albo nie to, co dałeś. Albo że nie należało tak po prostu dać, tylko pod pewnymi warunkami. Albo dać nie teraz, ale potem. Słowem – że to powinno się zrobić trochę inaczej, albo bardzo inaczej, albo w ogóle nie robić.

Co ciekawe, ci ludzie będą przekonani, że działają w pełni życzliwości serca, będą udowadniać, że działają z troski o ciebie, albo o obdarowanych. W imię poczucia obowiązku i objawiania prawdy podetną ci skrzydła, zachwieją twoją wiarą w sens twojego daru. Będą chcieli, żebyś działał według ich schematu, przekonania, wyobrażenia. Będą posuwać się w argumentacji, dodadzą argumenty emocji – że są zasmuceni, jest im przykro, może nawet, że zostali zgorszeni. Czekać cię będzie trudna próba mimo prostego faktu, że twój dar możesz dać komu chcesz i masz do tego pełne prawo.

Gdzie te pryncypia

Ludzka małość… nie ma jak się przed nią bronić. Do pewnego stopnia można działać pozytywnym wpływem, przekonywać, brać na swoje barki. Powyżej pewnego nasilenia tej małości – trzeba się oderwać, bo małość wciąga i pogrąża. Małość narzuca swój mały sposób myślenia i co jest trudne – nie dać się sprowokować, nie stracić z horyzontu pryncypiów, nie wejść w gierki, politykę, wyobrażenia.

Przykłady:

  • kiedy nadrzędnym celem staje się to, by ktoś nie poczuł się urażony,
  • gdy hołduje się spokojowi za cenę dopuszczania i powielania mistyfikacji,
  • kiedy ludzie zaczynają nieobliczanie domyślać się, co kryje się za prostymi słowami, oświadczeniami innych, gdy zaczynają podejrzewać, gdy teorie w ich głowach rosną do gwiazd
  • gdy dochodzi do szantażu przewidywanym, rzekomym zgorszeniem „tych najmniejszych”
  • gdy jeśli komuś się powiedzie, to ktoś inny czuje się gorszy,
  • gdy ktoś zrobi coś dobrego jednemu, a nie drugiemu,
  • gdy nie można powiedzieć: „nie wiem”, „przypuszczam”, „wydaje mi się”, bo zwroty te są kojarzone ze słabością.

Ludzka kondycja moralna nie jest opisywana teorią względności. Można ją zmierzyć, a przynajmniej – porównać między dwoma ludźmi. Dość z poprawnością polityczną, że niby wszyscy jesteśmy tacy sami. Nie jesteśmy.

Wiem, że moje pisanie wygląda może na „wywyższanie się”. Ale jest taki moment, w którym trzeba powiedzieć wreszcie wprost, za cenę oskarżeń o brak pokory, niezrozumienia. Po prostu: dość. Pomagać trzeba „maluczkim”, ale nie tym, którzy twierdzą, że wiedzą co robią. Sensem życia nie jest trwanie w męczącym zwarciu z tymi, którzy mają, powiedzmy oględnie, inny styl. W innym miejscu, wobec innych ludzi, można zrobić o wiele więcej, będą zadowoleni, ucieszą się, wiele zyskają.

Nosek

Zobaczył ją kiedy przeszła ulicę na przejściu dla pieszych. Brunetka, średniego wzrostu, może dwadzieścia trzy lata. Twarz raczej wąska, biała, ciemne oczy, lekkie piegi, drobna bródka. Ale zaciekawił go jej nos. W zasadzie nosek. Niewielki. Lekko podgięty do góry na końcu, bardzo delikatnie.

Już gdzieś widział taki nosek i teraz nie dawało mu to spokoju. Chciał się lepiej przyjrzeć, ale na przeszkodzie stał czas. Brak czasu. Kobieta, dziewczyna, szła z przeciwnej strony, zaraz go minie, po czym zniknie w głębi ulicy, wśród tłumu dziewczyn i mężczyzn. Miał więc może… dwie, trzy, może cztery sekundy? Im była bliżej, tym więcej mógł zobaczyć, ale tym większą prowokował osobliwość, z pewnością ją dziwił, bo kobiety dostrzegają takie nieco dłuższe spojrzenia. Dostrzegają tym bardziej całkiem długie spojrzenia, albo serię krótkich spojrzeń, po każdym z nich wiadomo, że będzie następne.

Kobiety nawet nie muszą tych spojrzeń widzieć, czują je, stojąc czy idąc tyłem do obserwatora, czują na przestrzał szerokiej ulicy, przez szybę tramwaju lub kawiarni, zza płotu, z taksówki, jadąc rowerem. Kobiety o tym spojrzeniach po prostu wiedzą.

Tak więc mając trzy, co najwyżej cztery sekundy i wiedząc, że dziewczyna i tak już zauważyła, że on…, że patrzy, że nie jest jak inni przechodnie, postanowił grać va banque i patrzeć po prostu. Tyle, że nie obleśnie, sprośnie, nieprzyzwoicie czy nieobyczajnie, patrzeć zwyczajnie, jak tylko najzwyczajniej mógł, patrzeć do ostatniej chwili, do momentu, gdy się miną, bo oglądać się za nią nie było sensu, bo i tak nie zobaczyłby już jej noska… No chyba…! Chyba że ona też by się odwróciła…

Co ona mogła począć w ciągu paru sekund, mogła spojrzeć na niego spojrzeniem wybranym z całej gamy spojrzeń, od obojętności, znudzenia, zaskoczenia, zdziwienia, do zainteresowania, uśmiechu, może… nadziei. Ale on nie chciał wzbudzać żadnego z tych uczuć, w ogóle uczuć, nie chciał jej przeszkadzać, niepokoić, nie chciał być zauważony, chciał tylko przyglądnąć się noskowi, którego już kiedyś widział, pewnie na innej twarzy, u kogoś zupełnie innego. I na sekundę przed tym, jak się minęli poczuł, że jest jej wdzięczny, bo udała, że o niczym nie wie, niczego nie czuje, nie widzi go, a jednak jej twarz na chwileczkę znieruchomiała, patrzyła przed siebie w ten sam punkt, o jeden moment za długo.

Może opowie komuś potem, albo napisze na blogu, że jeden facet molestował ją spojrzeniem. No trudno. Ryzyko. Pomyślał, że przeprasza, nawet jeśli ona nigdy nie usłyszy przeprosin, nawet się ich nie domyśli.

Listy donikąd

Jasiek, zamiast pisać listy do przyjaciół, pisze bloga. Właściwie nie wiadomo do kogo. Nie pisze do przyjaciół, bo nie wystarczy napisać jeden list. Musi być ciągłość. Napisze list, a potem ktoś odpowie, potem on powinienem przeczytać, odczuć, zastanowić się, i odpisać. A potem znowu. Bez ciągłości listy do przyjaciół przestają mieć sens, a przyjaciele przestają być przyjaciółmi. Może więc lepiej, że nie pisze, bo przyjaciele myślą, że nie może, nie ma w zwyczaju, że woli z nimi spotkać się i porozmawiać, a wiadomo, spotkać się nie jest tak łatwo, więc spotyka się raz na trzy miesiące, albo na pół roku. 

A może znudziły go ich przygody, problemy, po prostu codzienne sprawy, które w sumie są ciągle takie same. Sam ma dość swoich, też takich samych. A nawet jak komuś urodzi się dziecko, albo padnie firma, to co on, Jasiek, może w tym pomóc, zmienić, poprawić. Szczęście? Ach szczęście. Nieszczęście? No cóż, nieszczęście.

Zresztą na życie innych Jasiek nie ma wpływu. To tak, jakby oglądać telewizję, można brać tylko to, co dają. Nie lepszy jest facebook czy instagram, z góry wiadomo, co będzie za chwilę.

(Najbardziej kłamliwy może być świat pisarza wyłaniający się z jego tekstów, które rzekomo mówią o nim samym. Nie, pisarz nie jest taki, jak to, co pisze. On pisze po to, żeby wyrzucić z siebie kłamstwo, dręczące, niesprawiedliwe, przekorne myśli. Kartka papieru czy klawiatura komputera są jak Kozioł Azazela, nad którym mamrocze się najgorsze przekleństwa, a potem puszcza wolno, niech ucieka. I wracając do ludzi, nareszcie i na jakiś czas, można być miłym, szczerym, nawet prawdziwym. Naprawdę.)

Pisząc na blogu Jasiek nie ma żadnych zobowiązań. Zwłaszcza, gdy nikt nie komentuje, nie odpowiada, wtedy Jasiek ma wrażenie, że posyła teksty w kosmos. Co prawda Jasiek czasem czuje, że coś z tych tekstów wraca – w gestach, półsłowach, wyrazach twarzy ludzi, których spotyka, ale to przecież musi być złudzenie. Jasiek czasem bawi się przez chwilę tą myślą, dla rozrywki i zabicia czasu. Wyłącznie.

Możliwe, że na listy Jaśka ktoś czeka. Ale przecież czeka nie na takie zwykłe, nie o tym, że Jasiek poszedł do pracy, wrócił, zmył naczynia, przeczytał wiadomość z banku albo z ZUSu. Może o to chodzi w pisaniu listów, a właściwie w ich nie-pisaniu, że Jasiek czuje, że nie ma o czym pisać. Nawet jeśli ten, kto czeka, zaklina się, zapewnia, obiecuje, że przeczyta chętnie wszystko, co Jasiek napisze.

Jasiek siedzi więc przy biurku i mamrocze nad swoim Kozłem Azazela. Jeszcze chwilę, jeszcze moment. Potem wstanie, odwróci twarz w stronę najbliższych ludzi, i będzie mógł być szczerym, miłym, nawet prawdziwym. Może nawet napisze jakiś list.

Ku pokrzepieniu serc

Wszystkie myśli dnia umierają wieczorem, wszystkie te myśli, które ożywiały marzenia o kolejnym opowiadaniu, felietonie, tekście jakimkolwiek. Marzenia o skleceniu prozy, co na pierwszy i drugi rzut oka nie będzie „ku pokrzepieniu serc”, ale pokrzepi, choć nie wprost, ale niezauważalnie.

W sumie pokrzepienie ma sens, tylko pokrzepienie. Pokrzepiony może zająć się czymkolwiek, np. graniem na tablecie, trenowaniem piłki nożnej, spacerowaniem, czytaniem Bruno Shultza, badaniem wysokoenergetycznych neutrin, omiataniem szkieletu nad Morzem Martwym, kontemplowaniem symfonii Mykietyna, planowaniem strategii finansowej. No czymkolwiek czymkolwiek. Warunkiem brzegowym działań człowieka jest pokrzepienie. Pokrzepiony może i nie wiedzieć, że jest pokrzepiony, z kolei niepokrzepiony odczuwa wyraźny brak czegoś, nawet jeśli nie zdaje sobie sprawy, że chodzi o pokrzepienie.

Ciekawe, że ludzie oczekujący na pokrzepienie przejawiają często zadziwiającą wrażliwość na wszystko. Tak, jakby spodziewali się pokrzepienia (nawet nie nazywając go tak) w każdej chwili, bo potrzebują go po prostu. Czepiają się zdarzeń, ludzi, zbiegów okoliczności, przypadków, zmiany pogody, znalezionej monety na ulicy, przypadkowego, przelotnego uśmiechu, wiążą z nim nadzieje, że to ono, że już.

Kobieta zrobiona

Kobiety na ulicach, w zasadzie mówmy o dziewczynach, które wyglądają jak wyglądają, czyli dobrze, bo są po prostu zrobione. Gdyby nie ten ciuch, make up, wyższe buty, gdyby nie taka torebka, to nikt by oka i na chwilę nie zatrzymał.

Patrz, idzie. Wybielona, wyrównana jasnym pudrem twarz, lekkie cienie na policzkach, podkreślone nie za mocno powieki, rzęsy, brwi też ma się rozumieć. Umie malować, naprawdę umie. Dobry fryzjer też był. No ale nos… Nos duży, szczęka szeroka, kości wystające. Fryzjer widział i poprawił, jak mógł najlepiej. Odcień dopasował, jaśniejszy, przez to mniejsza twarz się wydaje, i przyciął pasemka nie za nisko, nie za wysoko, że głowa całkiem zgrabnie wygląda. Fryzjer specjalista.

Bluzeczka u góry nie za szeroka, że niby ramiona drobne, szerzej skrojona na piersi i węższa znów poniżej, że niby talia cieńsza niż naprawdę. Na brzuchu napięta lekko, przechodzi w kształtne jeansy, zaokrąglające pupę i wyciągające uda, niże kolan zwężane, ale nie za bardzo.

Idzie. Zgrabnie nawet idzie, musi się pilnować, bo takie nogi. Inaczej ciuch i make up na darmo. I jak staje, też ważne, gdy patrzy na rozkład jazdy, albo czeka, pod gablotą, przy ścianie. W takich butach iść niełatwo, choć jeszcze niezbyt wysokie. Chodzi prosto i pewnie, ze swadą, jak już taki ciuch i taki make up. Najgorzej, jak zrobiona dziewczyna idzie krzywo, albo zgarbiona, albo jeszcze z kwaśną miną. Mina w sumie najważniejsza, nieważne, że duży nos i szeroka szczęka. No i ręce grubawe. Jak dłonie grube, to wiadomo, że i reszta taka, nawet jak nie widać, pod bluzeczką i jeansami modelowymi. Mieszkałaby na obrzeżach miasta, chodziłaby w tym, co na bazarze kupi, fryzjer taki sobie podmiejski, to mało kto by oko zatrzymał. Zaraz by nochal wielki wyszedł i uśmiech przyćmił, i szeroka szczęka niesmak wzbudziła, i te palce na plastikowej torebce zaciśnięte.

Gorączka

Antek czują ją blisko, w piersi. Gdy bierze czasem nową książkę, albo otwiera program do animacji, zakłada nowy projekt, wchodzi na ulicę, na której nigdy nie był… Przeczuwa, że za chwilę coś się pojawi, wydarzy. Coś odsłoni się, wychyli zza kantu biurka, zza drzwi pokoju, zza znaku drogowego, budki z gazetami. To coś jest blisko, nowe, oczekiwane, tajemnica, której poszukiwał, która była mu potrzebna do czegoś, bardzo potrzebna, zapewne do dalszego ułożenia układanki. Jakiej dokładnie układanki, tego Antek nie wie, bo nie wybiega dalej wzrokiem ani wyobraźnią, a układanka jest szeroka i długa, sięga poza horyzont tam, z przodu, i niknie za horyzontem, tam skąd przyszedł Antek. 

Grzebanie się tu i teraz, w kawałkach codziennych puzzli, jest nudne i wyczerpujące, można się z nim jakoś zaprzyjaźnić, pogodzić, uznać za konieczne, wszakże pod tym warunkiem (!), że co jakiś czas, w dłonie, pod stopy, spadnie od strony nieba, wyłoni się z mgły, ten jeden fragment, inny niż wszystkie codzienne, którego będzie można włożyć w od dawna puste miejsce. Miejsce, które razi beznadziejnością, jałowizną, otępieniem, nie dające spokoju, uwiera w pamięci nawet w wolnych chwilach w ogrodzie lub w parku, nad jeziorem, w górach, i w snach przede wszystkim.

Rozumiecie teraz tę gorączkę? Pali. Antek czasem nie jest pewny, czy to nie choroba jakaś i gorączka trzydzieści dziewięć stopni, ale zgodziłby się i przyjął i chorobę, byle ten puzzel się objawił. Ryzykant z Antka, tak by powiedziało wielu ludzi, tak by powiedziała jego dziewczyna, gdyby miał dziewczynę. Tym bardziej by tak powiedziała, gdyby miał jeszcze dzieci, bo skoro nie żyje sam, to powinien być odpowiedzialny. A odpowiedzialność to nie szukanie jakichś puzzli, tylko nienarażanie rodziny na zajmowanie się chorym Antkiem, podczas gdy codzienność stoi w miejscu.

Czy Antek ma dziewczynę i ma dzieci? No ma… Powraca więc do codzienności i układając zwykłe puzzle na tyle sobie pozwala, że zagląda czasem za kant biurka, albo za okno, albo wdepnie, po drodze do pracy lub sklepu, na kawałek ulicy, na której jeszcze nigdy nie był. Wyciąga wtedy termometr z bocznej kieszeni małego, codziennego plecaka. I nie pozwala sobie na więcej niż trzydzieści siedem i pół.