Na uboczu

Jak różne światy mogą istnieć niedaleko od siebie…

Dwa dni, spędzone tam, gdzie kończy się droga, w Beskidzie Wyspowym, gdzie urodził się i dorastał młody chłopak. Był najmłodszy w wielodzietnej rodzinie i rodzice wiązali z nim nadzieje, że pozostanie na gospodarce. Nie został. Przeszedł do innego świata, który dla jego rodziców był niedostępny. Dlaczego niedostępny? Może dlatego, że nie chcieli, nie wyobrażali sobie, że mogą do innego przejść. Może dlatego, że w swoim życiu i tak wyszli już z jednego świata, choćby wtedy, kiedy uczyli się czytać, jako dorośli, a za elementarz posłużyła im księga, którą pokochali – Pismo Święte.

Młody chłopak nie został na gospodarce, a gospodarki dzisiaj nie ma. Tam, w górze, pozostała wegetacja w czymś, co dziś można określić, bez większego błędu, słowem skansen . Życie z rolnictwa, o ile ma być życiem określanym przez ludzi jako godne, wygląda dziś zupełnie inaczej. Zresztą w tej wsi życie zawsze ocierało się o wegetację, było to zmaganie z siłami natury, kamienistą ziemią, nachylonymi ostro stokami pól, brakiem zaopatrzenia, nawet zwykłego sklepu. Dziś sąsiedzi jeżdżą samochodami, lecz jeszcze dwadzieścia lat temu byli skazani na pieszą wędrówkę.

W chałupie niewiele się zmieniło. Tyle, że boazeria, którą wykonano trzydzieści lat temu, nie jest już atrakcyjna, podobnie jak wybudowany w pokoju gościnnym kominek. Nie ma już wychodka, ubikacji na zewnątrz, podobnie jak nie ma gnojowiska, nad którym stał wychodek. W pomieszczeniu obok, które było drewutnią, ustawiono muszlę klozetową, kabinę prysznica oraz zawieszono na drewnianej ścianie umywalkę. Ściany to grube bale z drzew, uszczelnione zwartą, krótko ciętą słomą. Nie tłumi ona dźwięków, z łatwością słuchać głośniejszą rozmowę po drugiej stronie.

Nad wejściem, nad drzwiami z szybą, namalowano białą farbą numer domu: 302. Ten numer wpisywał potem młody chłopak na pocztówkach, gdy już przestał być bardzo młody i się ożenił, i zamieszkał w innym domu, sto kilometrów stąd. Kartki przychodziły właśnie tu, do matki, gdy ojciec już nie żył. Chłopak przyjeżdżał ją odwiedzać, pisał do niej listy, potem przyjeżdżał z rodziną, gdy urodził mu się syn, i drugi. Zostawiali samochód o dwie góry stąd i szli pół godziny, czterdzieści minut.

Matka nie chciała stąd odchodzić. W końcu tu umarła. Stąd wyruszył pogrzeb, w strugach deszczu, z trumną na wozie, które ciągnęły dwa konie pożyczone od sąsiada. Na stromiźnie, gdzie oślizła gleba, przytrzymano wóz, tam droga schodziła ostro w dół, w stronę lasu, do potoku. Cmentarz jest kilka kilometrów dalej, gdy droga wywinie się w końcu spomiędzy domostw, dotrze do rzeki i przekroczy ją długim mostem. Cmentarz kiedyś patrzył z góry na krajową szosę, ale od kiedy wybudowano autostradę, i on jest na uboczu.

Pcim, pejzaż, fot. Piotr Kubic

Ostatnia noc

Hotel usypia powoli pod jasnym światłem księżyca, który wspina się właśnie na przeciwległą górę. Nikt już nie rozmawia na balkonach, ciągnących się wzdłuż długiej, liczącej ponad sto metrów, wklęsłej ściany zewnętrznej. Jeszcze czasem dochodzą nagłe dźwięki spłuczek lub zatrzaskiwanych gdzieś drzwi. I ludzkie głosy, chyba z góry, może dlatego z góry, bo dolne piętra hotelu są pogrążone w połowie w stromym, górskim stoku, który tłumi dźwięki.

Dobiegło końca dziesięć dni, jutro wyjazd. Kto inny będzie snuł się korytarzami. Może ktoś zajmie te same sale konferencyjne. Ale raczej nie będzie w nich śpiewał. Niepotrzebna stanie się sieć kabli, założona na ten tydzień, oplatająca trzy większe sale, prowadząca do rzutników i głośników. Sale czwarta i piąta służyły dzieciom i młodzieży, były tam zajęcia plastyczne, muzyczne i zabawy. W szóstej, będącej kiedy indziej barem, stworzono tymczasowe biuro, stanęły w nim komputery, a kontuar z kranem do nalewania piwa zamieniono na biurko księgowej i kasjerki.

Skąd się bierze czar miejsc, które potem dręczą dobrymi wspomnieniami?

Człowiek przywykły już do ustalonego porządku dnia, do kierowania nim według własnego uznania, został wrzucony w środek tłumu żyjącego życiem grupy. Cóż z tego, że tylko na kilka dni. Nie zdążył wśród nich się odnaleźć, do nich przyzwyczaić, a już się skończyły. Wpadł w inny porządek, raczej pomiędzy setki twarzy, pełnych zainteresowania, uśmiechniętych w jego stronę, gotowych odpowiedzieć na gest, lub które same wychodzą naprzeciw. Człowiek ten łatwiej mógłby znieść nieprzerwany potok ludzi, gdyby byli mu obojętni. Lecz nie są. Dopada go więc fala, której nawet nie próbuje powstrzymać, chce tylko trochę się przed nią schronić, zasłonić spokojem. Szczęścia można mieć zbyt wiele. Zbyt wiele szczęścia męczy, czasem bardzo. Szczęście trzeba umieć znieść, podobnie jak nieszczęście, brak pomyślności, kłopoty. Ze szczęściem trzeba sobie umieć radzić, w przeciwnym razie pochłonie nas całkowicie, ubezwłasnowolni, i sprawi, że będziemy zdani na jego łaskę. A to raczej nie kończy się dobrze.

To ostatnia noc i jutro na korytarzach, w salach, głuchym dźwiękiem odezwie się pustka. Zaglądając do jednej z nich zobaczymy tylko krzesła ustawione w równych rzędach, martwe, obce, choć te same, co wczoraj. Ściany nie odbiją gwaru głosów, tablice pozbawione zostaną nieaktualnych ogłoszeń – planów dnia, zawiadomień o próbach i tematach spotkań. I choć trudno było się odnaleźć wśród setek ludzi, to nie łatwiej znieść tę martwotę. Najlepiej nie zaglądać w żadne z tych miejsc, uciec z samego rana, zapakować samochód, oddać klucz na recepcji i nie myśląc na razie wiele, odjechać, tą samą drogą, którą przybyliśmy.

Wzmacniacze

W tramwaju

Rondo Grzegórzeckie w Krakowie i ten widok, gdy jednym okiem można sięgnąć przez uchylone okno, a drugim – do wnętrza. Jest gorąco, nie ma klimatyzacji, okna rozsunięte szeroko, wywietrzniki dachowe podniesione. Niewielu pasażerów, to nie godziny szczytu. Jest leniwie.

Prawie tak samo, jak dwadzieścia lat temu, jeżdżą jeszcze te same tramwaje. Rondo już przebudowane, tory wymieniano kilkukrotnie, wozy nie kołyszą się tak, nie hałasują przy większej prędkości i nie stukają na połączeniach szyn. Czy jeszcze? Są o wiele czystsze. Pasażerowie noszą przyjemniejsze dla oka ubrania, są też mniej ponurzy i zamknięci w sobie. O wiele przyjemniejszy panuje tu zapach. Czy ceny biletów są wyższe w stosunku do zarobków? Trudno powiedzieć. Ale teraz jest ich wiele wariantów, a prawie w każdym tramwaju jest automat biletowy. Kultura kontrolerów chyba też się poprawiła. Tramwaje jeżdżą o wiele dłużej, więc nawet przed 23:00 można jeszcze jakiś złapać.

Tramwajarze ubrani tak, że nie przynoszą firmie ujmy. I nawet mile brzmią odtwarzane automatycznie głosy „proszę odsunąć się od drzwi”, gdy zajdzie potrzeba. Ale to w tych nowszych, bo w starych drzwi się po prostu zamykają, bez względu na to, czy między nimi ktoś lub coś się znajduje.

Gdzie przed osiemnastoma laty

Jestem i układam się do snu w miejscu, w którym, przed osiemnastoma laty, żyłem. Wtedy już od pięciu lat, dzień po dniu. Napisać, że tamten czas, dziś, to jak sen – to banalne, nawet jeśli prawdziwe. Lecz prawda często jest banalna, nawet jeśli nie chcemy w nią uwierzyć, tak na początek; potem bronimy jej zaciekle przed banałem, a w końcu okazuje się nim, w sposób tak oczywisty, że nawet szkoda o tym gadać.

Za oknem pobłyskują czerwone światła na kominach elektrociepłowni, jak osiemnaście lat temu, z kilku kilometrów; według ściśle określonego interwału, przewidzianego przepisami, dla ostrzegania choćby samolotów. Nie zakryły je rozrastające się drzewa. Światła sugerują, że nic się nie zmieniło, ale przecież nie światła decydują o tym. Tylko moja pamięć, a raczej moja jej interpretacja.

Tutaj, a konkretniej, w pokoju obok, powstawały moje marzenia. Westchnienia pełne wolności zderzały się z uniwersytecką rzeczywistością, codziennością, a raczej – próbowały się zderzyć, bo udawało się im dopiero podczas sesji egzaminacyjnych, zdecydowanie za późno. Niemożność prostej oceny samego siebie po tak długim czasie (który wcale nie wydaje się długi), czy to nie zastanawiające?

Świadomość przemijania, prędzej czy później, skłania nas do przyjęcia je za normę, za coś warte co najwyżej wzruszenia ramionami. Mój syn płakał ostatniej nocy, tęskniąc za matką, której nie miał obok. Ja, mając cztery razy tyle lat, co on teraz, wierzyłem jeszcze w zbawczą moc obecności drugiego człowieka. To okazało się zbyt bolesne. Dziś – nawet niedojrzałe. Jesteśmy skazani na samotność, i dopiero kiedy zdamy sobie z tego sprawę, kiedy przyjmiemy to do wiadomości, pogodzimy się z tym i nauczymy się radzić sobie sami, wtedy dopiero może pojawić się drugi człowiek i wtedy zbawcza moc może zacząć działać. Gdybym chciał zmniejszyć ból mojego syna (a na pewno chciałbym), powinienem mu tę myśl jakoś przekazać, im wcześniej tym lepiej. Lecz przekazać, tak po prostu, nie jestem w stanie. Jak tylko skazać go na doświadczenie…

W tym domu, w pokoju obok, przeszedłem straszne chwile. Tutaj dotarłem do granic moich możliwości, których przedtem nie znałem, z których nie zdałem sobie sprawy, nawet, kiedy do nich dotarłem. Teraz patrzę na siebie sprzed dwudziestu lat i mam wrażenie, że widzę postać poruszającą się we mgle, nieświadomą tego, czego dotykała, z czym się spotykała.

Śmieję się na tę myśl. Bo ona sugeruje, że dziś już wiem. A co ja wiem? A czy przed dwudziestu laty też nie sądziłem, że wiem? Oczywiście, że tak sądziłem. Chcąc być uczciwym dziś i przy okazji dowieźć, że czegoś się jednak nauczyłem, muszę stwierdzić, że… nie wiem. Co najwyżej – podejrzewam, przeczuwam, wierzę lub przynajmniej – mam nadzieję. Chwytam się jej, jeszcze raz, zaczynając od początku. Próbując najuczciwiej jak mogę podejść do samego siebie, a potem, jeśli starczy sił, do tego, co wokół…

Nieskończoność (pola) fot. Piotr Kubic

Dlaczego to zdjęcie jest tutaj?

Zrobiłem je, ponieważ urzekły mnie poziome pasy słomy. Wśród nich nie ma żadnego elementu, który by świadczył o tym, że mają swój początek lub koniec, że coś zmienia się w ich przebiegu. Wydaje się, że przemierzają przestrzeń w nieskończoność, ciągle takie same, nierozróżnialne, jednakowe, bez początku i końca. Są bezimienne jak nasze życie, jedno z wielu, nawet jeśli dla nas samych ciekawe, to z perspektywy czasu i przestrzeni nie różniące się od innych. Takie (po prostu) sobie.

Lepię siebie z waszej gliny

Moja osobowość to zlepek różnych postaci. Nie wstydzę się tego, a nawet mógłbym wymienić poszczególnym osobom, co od nich zmałpowałem. Zmałpowałem oczywiście w zakresie moich możliwości, bo nie jestem omnibusem.

abstrakcja, kolor fot. Piotr Kubic

Na przykład wspominam Edwarda, którego już nie ma, a który zawsze się uśmiechał, prawie zawsze, bo przestał, gdy, jak się potem okazało, miał już tylko kilka tygodni do końca. Od co najmniej dwóch innych osób skopiowałem głośny śmiech, ale beztroski, nie wyśmiewający nikogo. Co prawda czasem wychodzi mi całkiem inny śmiech, ten mój, który nie jest dobrze odbierany przez otoczenie. Ale to coraz rzadziej, bo coraz rzadziej mam zły humor.

Pamiętam, jak Tereska powiedziała mi, że ma dość patrzenia na niezadowoloną gębę. Było to wtedy, kiedy w naszym obejściu pojawił się pewien Amerykanin, który, jak to Amerykanin, z łatwością przyjmował błogi wyraz twarzy. Postanowiłem, że ja też będę próbował wyglądać błogo, i od czasu do czasu chyba się to udaje.

Od pewnej długowłosej blondynki przejąłem pilnowanie swoich spraw. Moje sprawy są najważniejsze, tak sobie mówię, przynajmniej od czasu do czasu, szczególnie wtedy, gdy próbuję na siłę uszczęśliwiać innych. Albo kiedy inni próbują uszczęśliwić mnie nadmiarem tylko swoich problemów. Nauczyłem się, bo można, po prostu wstać, powiedzieć „to już idę”, i naprawdę pójść.

Pamiętam, że kiedyś zadziwiała mnie u innych umiejętność milczenia, w momentach, w których mówienie nie byłoby im na rękę. Milczenie jest świetne wtedy, gdy trzeba komuś dopiec. Podobno jest to domena kobiet, ale to nieprawda. Mężczyzna też to potrafi, wystarczy, że podglądnie kobietę i przejmie ten sposób załatwiania spraw. Prawdę mówiąc, milczenie ciągle mi jeszcze słabo wychodzi, ale ćwiczę i mam już niejakie osiągnięcia. 

Pamiętam zdawałoby się niewiele znaczące wydarzenie. Mój daleki kuzyn, a może nie kuzyn, magister, a nawet o mało co doktorant na szanownej niekiedy uczelni krajowej, stoi na przyczepie, w środku wsi, w gospodarstwie, i nagłymi, energicznymi, niemal wściekłymi ruchami wbija widły w stertę siana, po czym unosi je wraz z wyschłą zieleniną wysoko nad głowę i przerzuca przez górne, małe wrota dużej stodoły. Ponieważ zawsze znałem go jako flegmatycznego myśliciela, wtenczas ukazał mi się z stanowczo innej strony. Nauczyłem się od niego, że czasem nie ma co dywagować, trzeba czym prędzej wbijać i przerzucać.

W ogóle świat wokół nas jest pełen gotowych rozwiązań. Nie ma się co silić na oryginalność. Podobno Marylin Monroe tak wspominała swoją pierwszą rolę: nie miałam pojęcia, co mam robić, ale podglądałam koleżanki. Wydaje mi się, że nie tak wielu ludzi chciałoby się przyznać, co ściągnęli od innych. Ale ja mogę. Nie boję się tego powiedzieć, wraz ze słowem: dziękuję.

Dzieci nocą

Podchodzę do łóżka mojego syna, gładzę go po głowie, miękkich, krótkich włosach. On się odwraca do mnie, otwiera oczy, choć sam o tym nie wie, i zaczyna mi tłumaczyć, jak się przelewa woda. Nie widzi mnie i nie będzie pamiętał. Gdy kładzie się z powrotem wiem, że jego mózg układa sobie właśnie to, co przeżył podczas dnia. Gdzieś tam porządkuje dramatyczne wspomnienie, gdy wyjmowaliśmy mu z dłoni dwie drzazgi. Czy zapamięta ulgę, jaka po tym nastąpiła?

W snach wielokrotnie do mnie strzelano, spadałem z wysokich skał, ulegałem nagłym i strasznym nieszczęściom, i choć zawsze wiedziałem, że za chwilę nastąpią, to nigdy nie mogłem ich uniknąć. Jednak z biegiem lat zauważyłem, że te rozstrzelania i upadki nigdy nie kończyły się moją całkowitą śmiercią. Nauczyłem się, że trzeba jakoś przeżyć ból kuli rozdzierającej pierś, a potem jest już dobrze. Ciekawe, czy to dlatego, że gdy byłem dzieckiem, ktoś przychodził do mojego łóżka w nocy i gładził mnie po głowie…

Cisza wypełniona wieczorem

Zgasł wreszcie długi dzień. Ostatnie jego światło było rozproszone, pochodziło z ciemniejącego nieba. Słońce, które pochyla się nad horyzontem, a potem za nim się skrywa (co stwierdza obserwator na ziemi) oświetla jeszcze położone wyżej chmury. Tak było u nas, gdy dom stojący na skarpie spoglądał w dół ciemnej ulicy, lecz zerknąwszy z kuchennego okna w górę, w stronę wschodu, widzieliśmy jakby ośnieżone szczyty górskie, oświetlone promieniami niedostrzegalnego już dla nas słońca mleczne skłębienia chmur, tylko ich górne grzbiety.

Potem, siedząc przy oknie wychodzącym na zachód, z wysokości pierwszego piętra widziałem już tylko kawałek bladoniebieskiego nieba, niewielki, jaki pozostał między drzewami i dachami sąsiednich domów. W dole – ciemnie podwórko. Za mną usypiały dzieci, w takt czytanej przeze mnie historii przejęły rytm słów i zamieniły go w spokojne oddechy.

Wieczorna cisza, która wypełniona jest szumem opon przejeżdżających samochodów i tykaniem ściennych zegarów. Szmerem wody w kranie za ścianą, u kuzynki-sąsiadki oraz szumem, który słyszy się w centrum mózgu, dokładnie między prawym i lewym uchem, między oczami a potylicą. Prawdziwą ciszę spotkać można chyba tylko we śnie.

Przeniosłem się do kuchni przed chwilą. Moje biurku jest w przedpokoju i zwykle tam pracuję, lecz towarzyszą mi tylko ściany, nawet jeśli wiszą na nich mapy nieba oraz plakat „Kosmosu” Gombrowicza. Teraz patrzę za okno siedząc w ciemności. Zza uchylonego skrzydła okiennego dochodzi odgłos jakby daleki, lecącego samolotu. Ale on nie cichnie tak, jak przelatujący samolot; wiem, że to agregat chłodniczy w sklepie po drugiej stronie ulicy. Agregat to banał, ale to nie ma znaczenia, skoro przywołuje historie przemierzania Kosmosu opisane przez Lema.

Ioana przysyła mi smsy zza dwóch granic, siedmiuset kilometrów. Otwieram szerzej okno, chłodny oddech ogarnia twarz. Zapach wydaje się taki sam, jak w tych wielu miejscach, które pamiętam, w których czaiła się tajemnica. Gdy miałem dziesięć lat ciemność w górskiej wiosce niedaleko Myślenic była tajemnicą. W niej wychował się mój ojciec, a gdy chodził nocą przez las, drogowskazem były mu gwiazdy. To opowieść dla mnie tak baśniowa jak marzenia człowieka o spędzeniu jednej doby na Marsie. Z tą jedną wioską związała mnie moja rodzina, tam przyjeżdżaliśmy i ją będę wspominał dopóki będzie żyła moja pamięć. Dla mnie niezwykła, choć takich wiosek i takich babć jak moja, w okolicy były setki, a w całej Polsce – tysiące. To przecież normalne, ale dla mnie – niepojęte, bo jest w tych dwóch faktach jakaś nieciągłość, niespójność, jakby pochodziły one do dwóch zupełnie różnych światów.

Centrum Nauki Kopernik, Warszawa, fot. Piotr Kubic

Ucichł jednak chłodniczy generator, znikł na chwilę tworzony przez niego czar tajemnicy. Beniamin przyszedł do mnie przez ciemność, obudził się. Wysuszyłem nieco wilgotne włosy, przebraliśmy górną część pidżamy i odprowadziłem go do łóżka, nad którym szybko rozległ się jego miarowy oddech.

To, że siedzę sam w kuchni wzięło się stąd, że nie ma w pobliżu mojej dziewczyny. Gdyby była, nie byłbym tu, w ciemności, nie siedziałbym przy otwartym mi w twarz oknie, nie ubrałbym czapki z daszkiem i polaru, nasunąwszy na głowę jego kaptur. I nie pisałbym. Więc skąd się bierze to pisanie?

Zapach ciepłego wieczora to też wspomnienie letnich obozów w wiosce niedaleko Koszalina. Kiedyś spałem tam tuż przy otwartym oknie, usypiał mnie ciepły chłód nocy, a budziło chłodne ciepło poranka. Dziś myślę, że było to jedno z najszczęśliwszych doświadczeń w moim życiu. I sumując już brawurowo i nieodpowiedzialnie najróżniejsze wrażenia i przemyślenia napiszę, że wszystkie sztuki teatralne, powieści i wiersze, skomplikowane dzieła muzyczne, malarskie i wszelakie zaczynają się i prowadzą do tego stanu, w jaki się wpada zasypiając wśród traw z widokiem na stojące drzewa. Drzewa czy to wśród letnich liści, czy nagie, z biegnącymi po nich strużkami zastygłego lodu.

Rowerem wieczorem

Rowerzysta był dzisiaj widziany znów na osiedlu na pagórku, a potem na osiedlu w innej części miasta. Było już ciemno, włączył światła, które nawet świeciły. Dzięki temu, z pewnością, uniknął dyskusji z pasażerami radiowozu policyjnego, ściślej mówiąc – z jednym pasażerem oraz kierowcą.

Przejeżdżając koło szpitala pomyślał, że to szczęście, że teraz nie jest właśnie tam, w rozświetlonych salach, tylko pedałuje w ciemnościach. I nawet – to szczęście, że ma siłę pedałować, jak dawniej. I że jeszcze tam powróci, ale póki co, nie musi. Ten łańcuszek drobnych, niepozornych przemyśleń wprowadził go w dobry nastrój.

Jadąc przez miasteczko spotykał swoich nauczycieli, którzy na oko (i w mroku) wyglądali jak dawniej, lecz wtedy nie chodzili wieczorami, by utrzymać sprawność mięśni, elastyczność kręgosłupa oraz ciśnienie krwi i glikemię w normie. A dzisiaj chodzą. Miła odmiana, można powiedzieć, a poza tym – wszystko jak kiedyś.

Potrzebny

Na przystanek idzie się wzdłuż długiego parkingu. Ciągnie się on równolegle do cmentarnego muru, który jednak od ulicy dzieli wysoka i szeroka skarpa, ze szpalerem wysokich, niemłodych drzew. Mur i długi parking mają coś ze sobą wspólnego. Może to, że i jedno i drugie jest po prostu długie i monotonne. Przestrzeń ta zaczyna się i kończy tym samym – wejściem na cmentarz. Górne wejście jest jednak o wiele wyżej niż dolne, dlatego prowadzą do niego schody, dwie sekcje, przedzielone pośrodku platformą. Przy dolnym wejściu schody nie były potrzebne, dlatego dolną bramą mogą wjeżdżać na teren cmentarza samochody.

Ulica też nie jest szczególna, właśnie ten jej odcinek. To przykład, że niektóre miejsca istnieją tylko po to, by być łącznikiem między czymś a czymś. Zaś same w sobie – zdają się być niczym. Na tym odcinku nie ma nawet kosza na śmieci. Ten odcinek nie istnieje, ponieważ nawet na piechotę przemierza się go myśląc o czymś zupełnie z nim niezwiązanym, na przykład snując plany na przyszłość, albo dokonując podsumowań tego, co już było. W wyobraźni i myślach przechodnie przenoszą się w inne rejony, i nawet można by być wdzięcznym, że na ich drodze jest taka przestrzeń, która nie narzuca się niczym, niczego nie wymaga. Taka przestrzeń zdarza się coraz rzadziej.

W połowie parkingu stoi samochód. Gdyby był jedynym, zwracałby na siebie uwagę, a przestrzeń przestałaby być bezimienna. Ale tak nie jest. Inne samochody zatrzymują się tutaj nie tylko wtedy, gdy dowożą uczestników ostatniej posługi. Te zresztą zdarzają się tu nie tak często. Samochodów jest więcej, ponieważ przy dolnym wejściu na cmentarz ustawiono przystanek autobusowy. Cmentarz jest punktem przesiadkowym, nie mówimy teraz o tym ostatecznym, gdy już ani samochód ani autobus nie jest potrzebny. Na przystanku wsiadają ci, którzy jadą do pracy, do oddalonego o czterdzieści kilometrów miasta.

Samochód, który stoi w połowie parkingu, nie zwraca szczególnej uwagi. Na prowincji czymś zwykłym i powszednim jest zakurzona karoseria, na której nieregularnym wzorem odkładają się przyrdzewiałe plamy. Nawet, gdy w szparach nadwozia i na wycieraczkach odłożyły się już zeszłoroczne liście, które łaskawym zrządzeniem losu przetrwały ostatnią, niezbyt ciężką zimę. Tak tutaj jest, upływ czasu łatwiej mierzyć, gdyż rzadziej przeciwstawia mu się człowiek, próbując zacierać jego ślady. Zeszłoroczne liście czy rdza to dowód, że doświadczyliśmy przeszłości, a tym samym – potwierdzenie naszego istnienia.

Na prowincji istniejemy w o wiele bardziej namacalny sposób. Łatwiej osiągnąć i utrzymać przeświadczenie o sensie, napływające skądś, spokojnie i bez wątpienia. A skąd? To może należałoby sprawdzić… a może nie jest to takie konieczne.

Potrzebny, samochód, kupno

Dlaczego piszę o pogodzie?

Sądzi się, że temat o pogodzie jest najgłupszy.

– O czym rozmawialiście?
– O pogodzie.

Trudno chyba lepiej wyrazić się o nudnej i niepotrzebnej rozmowie, która stała się nieporozumieniem.

Czytam mój poprzedni wpis (o pogodzie) i znów mam wrażenie, że próbowałem niepotrzebnie coś ugórnolotnić. Ten styl, składający się z powtórzeń – po co on komu?

Dzisiaj byłem w pokoju sprzątaczek – w „firmie”, gdzie pracuję. Z przyjacielską wizytą. Ale jak o tym napisać? Nie wiem. Czy to w ogóle da się oddać inaczej, jak po prostu przytoczyć dialog? Ale po co przytaczać dialogi, jakich miliony zdarzają się każdego dnia w miejscach takich, jak to. Dlaczego więc opisywać? Dlatego, że… wyobraźnia przywołuje tamte chwile, wraz z ciepłym, spokojnym uczuciem. W piwnicy dużego budynku, po powierzchnią ziemi, bez okna, przy niewielkim stoliku krytym ceratą, krzesłach, z których każde – inne, skrzypiącej drzwiami szafie, przekrzywionym lustrze z napisem „do pracy się nie spóźniamy”, pożółkłą lodówką, otwartą bombonierką, i twarzami, których nie znajdzie się w katalogach nawet tych najtańszych hipermarketów.

Przeczytałem dziesiątki felietonów, trochę mniej – wpisów na blogach różnych ludzi. Przeczytałem może setki tekstów, które miały „podnosić na duchu” albo „pouczać, jak żyć”. Oglądnąłem nie za dużo filmów, mających coś podobnego na celu. I teraz, na ich wspomnienie, dopada mnie przeczucie, że wszystkie one były zadziwiająco uproszczone, sztuczne.

Może droga do cieszenia się z tego, co po prostu jest (bez upiększeń i koloryzowania) wiedzie poprzez sztuczność. Której wpierw się nie dostrzegało, która nie uwierała, a koniec końców – objawiła swoje prostactwo. Ciekawe, że aby powiedzieć coś konkretnego, trzeba uprościć. Bo gdyby chcieć być dokładnym, wychodzi bebłanie.

Przed chwilą wiatr uderzył w nasze okna. Jakby wściekł się, jak człowiek, który potrzebuje odreagować. Mogę mu to wybaczyć, powiem więcej – zafascynował mnie. Zupełnie jak pani doktor inżynier, na moich studiach, dwadzieścia lat temu, gdy jednym ruchem zrzuciła wszystkie moje przybory kreślarskie na podłogę. Bo gdy coś przekroczy ostatnią granicę strachu, gdy już nie ma nic do stracenia, to miejsce przerażenia zastępuje fascynacja.

Dlaczego więc piszę o pogodzie? Bo próby oddania ludzkiej fascynacji bycia z drugim człowiekiem są skazane na niepowodzenie, akurat tego wieczoru. Dziś zawiozłem syna na trening piłki nożnej. I patrząc na niego, gdy biegał środkiem wielkiej sali gimnastycznej, czułem, że chciałbym, a nawet powinienem coś wyrazić. Ale, szczerze: przerasta mnie to.

Beniamin