Błogosławić pustkę

W nowoczesnej galerii handlowej, w wielkim mieście, jakiś zwariowany przedsiębiorca wynajął przestrzeń przeznaczoną na jeden z butików. Nie wystarczył mu pojedynczy moduł, potrzebował co najmniej trzech. A że zapłacił, nikt nie wnikał zbytnio, co miałoby się tam znajdować. Wiadomo, że jak alkohol, to musi być koncesja, i tak dalej, ale to przecież oczywiste.

Lecz nie pojawiły się tam używki. Co zatem? Tego nikt nie wiedział. W dniu otwarcia nie było ciekawie – żadnych promocji, ogłoszeń przez megafony, ani zespołu muzycznego, klauna, waty cukrowej i tak dalej. Po prostu…. nic. Jedynie obrotowe bramki, jedna do wejścia, druga do wyjścia. I jeden człowiek z obsługi, dość monotonnie ubrany, który czasem pochylał się w stronę wchodzących, na coś zwracał uwagę, coś wyjaśniał. Niektórzy pod jego wpływem wycofywali się, inni, szybko sięgali do toreb czy niewielkich plecaków, takich, jakie zabiera się do miasta na średnie zakupy.

Obrotowe bramki prowadziły do dużej sali, w białym kolorze. Światło równomiernie rozświetlało ściany, nawet trudno było stwierdzić, skąd pochodzi. Ale to nieważne, wątpię, czy ktokolwiek zwracał na nie uwagę. Było wszechobecne, i jednocześnie – nieobecne, po prostu. Tylko tacy jak ten np. fotograf, przez chwilę się nim interesowali, a nie mogąc wyśledzić jego źródła (zresztą było naprawdę nieciekawe), dawali sobie spokój.

Wzdłuż białych ścian ciągnęły się wąskie, drewniane ławeczki z trzeba szczebelkami. Nie wyróżniały się zupełnie niczym, może tylko tym, że były prymitywne i niewygodne. Brakowało im najprostszych nawet ozdób, załamań, ponad te, który wynikały z kształtu samej sali. I więcej – nic. Po prostu nic. Żadnego dźwięku (było nadzwyczaj cicho), ani ruchu, nawet animacji wyświetlanych na ścianach ukrytymi projektorami. Należy dodać, że absolutnie zabronione było wnoszenie napojów, przekąsek (nie dla Mc’Donalda, Burger Kinga itp.), a ci, którzy właśnie kupili książkę lub gazetę, mieli je czym prędzej schować.

Właścicieli sąsiednich butików ogarnęła irytacja. Ten „projekt”, albo „nie projekt” (jak go nazwać?) nie mieścił się w wyobrażeniu galerii handlowej. Powstały obawy, że zakłóci atmosferę miejsca i doprowadzi do zmniejszenia zainteresowania, popytu, i ostatecznie – spadku dochodów. „To bezczelność” – słychać było głosy krytyki, oczywiście w kuluarach i przy koniaku, gdyż nikt nie śmiał wystąpić otwarcie, niepewny, czy będąc pierwszym, nie narazi się komuś lub czemuś. „Projekt” swoją atmosferą przypominał kościół, jednak zbyt wiele było w nim na opak. Zamiast mroku – jasność, zamiast ołtarzy, figur i klęczników – pustka, i brak nawet odzianych w najjaśniejsze (albo ciemne) habity postaci, przemykających szybko i zręcznie z tackami w dłoniach.

Już po dwóch miesiącach wyszło na jaw, że obawy były płonne. Zamiast spadku, zanotowano wzrost dochodów, na tyle, że fenomen miejsca zaczęli badać uczeni. Okazało się, że klienci, spędzający choć piętnaście minut w białym pokoju, powracają do galerii handlowej z nowym zapasem energii. Sami przyznawali, że wśród białej pustki doświadczali olśnienia, przypominali sobie kolejne artykuły, które mieli kupić, lub wpadali na fantastyczne pomysły np. prezentów dla ojca, babci lub znajomych. Obroty galerii zaczęły wzrastać. 

Odkryto również kilka przypadków odnalezienia sensu życia. Owi klienci nie posiadali się z radości, błogosławili niekonwencjonalny pomysł butiku, w którym nic nie ma – pomysł z pozoru szalony, a jakże zbawienny. I nawet nie mieli za złe tego, że sprawdzając operacje na koncie, na końcu miesiąca, odkrywali pokaźny odpływ funduszy – oczywiście tylko ci, którzy używali kart zbliżeniowych. Zresztą, kto dziś ich nie używa, kto chodzi do galerii handlowych?

Anegdota

– Wiecie, opowiem wam coś, strasznie śmieszne.

I śmieje się, do rozpuku. Siedzi na tylnym siedzeniu i ciągle się śmieje. I obiecuje, że nam opowie. Wyłączam więc radio oraz przyciszam CB radio. Pada deszcz i hałasuje na tyle, żeby zagłuszyć moją córkę.

– Przydarzyło mi się coś śmiesznego. Właśnie tędy jechaliśmy z dziadziusiem i widziałam znak, zaplątany, w krzakach. Tam było coś napisane, a ja próbowałam przeczytać. Ale nie mogłam zobaczyć. Nie mogłam i nie mogłam, aż wreszcie mi się udało.

Tędy – to znaczy jechali w tym samym miejscu, co my teraz. Czyli na wylocie z Krakowa w stronę Warszawy, za trzecią górką, gdzie jest kawałek prostej drogi. Rzeczywiście, są tu drzewa i krzewy.

– I kiedy wreszcie mi się udało zobaczyć, to nie mogłam wytrzymać ze śmiechu.

– To co było tam napisane? No powiedz wreszcie.

– Do zobaczenia. Cha cha cha!

Córka ma osiem lat. Obawiam się, że za niedługo mogę przestać rozumieć jej anegdoty, skoro już docierają do mojej granicy zrozumienia. Wapniakiem stanę się szybciej, niż przypuszczałem.

Miałem za dużo pieniędzy…

…więc postanowiłem wymienić pióra wycieraczek w samochodzie. Znajomy sprzedawca policzył mi po najniższej możliwej cenie, wiadomo, potrzebuję dwa pióra, a sprzedawca jest naprawdę znajomy i życzliwy. Nie mogłem mu odmówić, przecież zrobiłbym mu przykrość, gdybym powiedział, że nie chcę żadnych rabatów, wprost przeciwnie.

Podszedłszy więc do samochodu ściągnąłem stare pióro z ramienia, a wiadomo, że ramiona są na sprężynie. I w momencie, gdy sięgałem po nowe pióro, usłyszałem trzask. Uderzenie było dokładnie wyliczone, a w miejscu styku metalu ze szkłem pojawiło się małe wgłębienie oraz prowadzące od niego strzeliste, nieskazitelnie, kryształowo czyste smugi.

W ten sposób pozbyłem się nadmiaru pieniędzy. To da się zrobić!

Zdradzam Wam ten sposób zupełnie za darmo 🙂

Wśród mleczy

Słońce stało wtedy wysoko… Tyle jestem w stanie napisać. Na to całe zastanawianie się nad życiem, a może tylko emocjami, i tylko moimi, niestety, więcej nie wymyślę. A skoro słońce stało wysoko, to i mlecze wyciągały rozwinięte główki w stronę nieba. Na zdjęciu mleczy za bardzo nie widać, widać za to elementy, którym wszystko jedno, czy słońce stoi wysoko czy się chyli, i czy w ogóle świeci.

Takie sobie prymitywne kawałki żelaza i drutów. Ignoranckie. Wszystko im jedno. Od czasu do czasu przejedzie tramwaj, ale nawet i wtedy wątpię, czy robi na nich wrażenie. Tak więc zastanawiam się, dlaczego nie robiłem zdjęcia mleczom? No, zrobiłem jedno, tak na szybko. To błąd. Takie kiepskie jakieś.

Widziałem też pewną dziewczynę, która biegła przez mlecze, ignorując prymitywne żelazne druty i im podobne kawałki. Patrzyłem z daleka i tak myślałem, że gdybym stał na jej drodze, to zrobiłbym jej zdjęcie. Bo jej, najwyraźniej, również nie było obojętne słońce. Ale akurat nie stałem na drodze dziewczyny, a oceniwszy, że dogonić jej z aparatem nie mam wielkiej szansy, dałem spokój.

Można jednakowoż czatować z aparatem kilka dni pod rząd, na dziewczynę, tę samą, albo inną. Ba, są nawet niewielkie ścieżki wydeptane, można by czekać tam, z aparatem gotowym. Ale czy stać mnie, by czekać? Nie wiem. Nie bardzo. Już wiem, że raczej nie postoję, już raczej liczyłbym na łut szczęścia – ot zjawiam się, i przez szczęśliwy przypadek dziewczyna znów biegnie w słońcu, wśród mleczy, właśnie w moją stronę, a ja mam właśnie przygotowany aparat.

A! Tu się trafił pan, wśród mleczy! Nie biegnie, co prawda, i jest panem, a nie dziewczyną, ale to niezła wprawka, takie trening, przed spotkaniem dziewczyny. W razie czegoś będę już miał przećwiczone. No i przy okazji załapał się i gołąb. A sfotografować gołębia, to może i trudniej, niż dziewczynę (choć może kto wie?).

Psy

Szczekam na ludzi. Zauważyłem to przedwczoraj, ze zdziwieniem, wobec moich dzieci. Zdziwienie przyszło dopiero po chwili, bo nie od razu zauważyłem. „Dziwne” pomyślałem, i na tym by się skończyło, gdyby nie fakt, że następnego dnia szczeknąłem znowu. Zastanawiające jest to, że zauważam dopiero po fakcie. Jasne, gdybym wcześniej wiedział, złapałbym się za szczękę. Szczekam bo wszystko wokół kręci się tak powoli, z wyjątkiem mnie, oczywiście. Robota przepływa mi strumieniem przez palce, tylko inni jakoś nie nadążają.

Nie wiem, jak się zabezpieczyć, może jeden dzień w kagańcu wystarczy…? Zareagować, zanim moja rodzina zmieni się w psy.

Pisz, do jasnej anielki

– Pisz, pisz pisz.

Do jasnej anielki! Ale o czym? Ten ostatni tekst o statku spaskudziłem. Statek nie płynie, ani tekst tym bardziej. Wizja zwiotczała zanim wyszła spod palców. Pisać o suchym wietrze, obeschłych chodnikach w centrum miasta? O poszukiwaniach w ciemności i po omacku? O wypływaniu z przesmyku na szersze wody, a tam jeszcze ciaśniejszy przesmyk? O wspomnieniach z dzieciństwa, zapachu ogórków kiszonych? To już było. Myśl rodzi się banałem, konstrukcje zdań zbrzydły porządnie, wewnętrzny krytyk zaciera ręce.

– Pisz, jasny gwint!

 

Dostał pierwszego maila. Przeczytał i od razu zaczął pisać. O tak, szło mu szybko, kursor skakał wzdłuż wiersza i przechodził do następnego. Przeszedł tak dwadzieścia, trzydzieści linijek, gdy postawił wreszcie końcową kropkę. A potem swoje imię.

Odpowiedź nadeszła po dwóch dniach. Już w trakcie czytania zaczął odpisywać, szło mu nie gorzej niż poprzednim razem. Postawił kropkę, a po niej swoje imię, i nawet odniósł wrażenie, że mógłby pisać dalej. Powstrzymała go zwykła przyzwoitość. Po dwóch dniach otrzymał odpowiedź, i odpisując sam nie wiedział kiedy napisał trzy razy więcej niż ostatnio. Trudno, pomyślał, tak wyszło jak wyszło. Gdy dostał cztery razy dłuższą odpowiedź nie zastanawiał się długo, tylko po prostu odpisał. W międzyczasie, nie wiadomo jak i kiedy, nadszedł jeszcze inny mail. To dopiero wyzwanie, pomyślał, i zabrał się za odpowiedź. Szło mu sprawnie, najsprawniej ze wszystkich razy, a pisząc unosił palce ponad klawiaturą i wzrok jakby też zawiesił, nie patrząc na ekran. Gdy odpisywał już każdego dnia, nie licząc listów, i nawet nie zauważając, że przyplątał się jakoś trzeci adresat, zdał sobie sprawę, że oprócz chodzenia do pracy, jedzenia i spania, to głównie odpowiada na listy. To mu się nie spodobało, marnuję się, pomyślał, i powziął usilne postanowienie, że skoro pisanie już idzie mu tak dość regularnie i składnie, to mógłby napisać coś więcej, niż list, a na przykład małe opowiadanie.

To byłoby całkiem możliwe, pomyślał, musiałby tylko trochę przyspieszyć pisanie, żeby oprócz pięciu listów codziennie, posuwać akapit po akapicie naprzód taką niewielką, niewinną akcję. Bohaterowie pojawią się sami. Lekkie przyspieszenie pisania nie stanowiło problemu, pamiętamy przecież, że on w pisaniu radził sobie całkiem dobrze, a przecież opowiadania nie pisze się miesiącami. Po dwóch tygodniach tekst zakończyła kropka, a wtedy, mimochodem, przypadły mu do głowy, zupełnie niespodziewanie, dwie inne historie, z prawie gotowym już zakończeniem. Przysiadł więc godziny nocy, i machnął je oba, tak sobie, po prostu.

Nim się obejrzał, miał zbiór opowiadań, lecz to niczym mu się zdało, bo przecież prawdziwym wyzwaniem tego, kto coś już pisze w miarę regularnie, jest powieść. Zauważył już wtedy, że tempo pisania podwoiło się od czasów pierwszego opowiadania, co przyjął z zadowoleniem, no przecież bez zdziwienia. Powieść ciągnęła się trochę, to prawda, ale przetykał ją sobie odpowiadaniem na listy, co wobec powieści było zajęciem relaksującym, i jakby nie-zajęciem, rozrywką, wypoczynkiem, coś jak pobyt na plaży w upalny letni dzień, gdy niczego się nie robi, wsłuchuje tylko w szum morza, bo i mewom nie chce się latać.

Zauważył wtedy, że mógłby prawie pisać na dwóch klawiaturach naraz, na przykład pierwszy i ostatni tom trylogii, tylko że serce miał jedno, rozdwoić się nie chciało, a początek historii był wesoły, koniec zaś tragiczny. Pozostał więc na pisaniu powieści wraz z instrukcjami obsługi, z których to miał na chleb i czynsz, gdyż do pracy, ma się rozumieć, przestał chodzić jakieś trzy lata temu.

W międzyczasie zaczęli pisać do niego czytelnicy pierwszych piętnastu tomów opowiadań oraz siedmiu powieści. Sam nie wiedział jak, aż wśród listów napotkał znany skądinąd podpis – to jego brat zawiadamiał, że konserwując kopie zapasowe starych plików wybrał niewielką ich część do publikacji.

Że pisarz był solidny i uparcie odpowiadał na listy, korespondencja z czytelnikami zaczęła ograniczać czas przeznaczony na pisanie, i nasz bohater zastanowił się chwilę. Wyszedł do pobliskiej ciastkarni, zamówił ptifurkę z białą kawą i zamyślił się. Dłonie w tym czasie próbowały coś pisać, schował je naprędce, bo goście z sąsiednich stolików już się przyglądali. Nadmieńmy mimochodem, że nagrody literackie, Noble i inne uznania nawet nie pojawiły się w rozważaniach naszego pisarza, on tylko chciał sprostać zapotrzebowaniom jego czytelników i jego duszy, która była najpierwszym i najbardziej nieustępliwym czytelnikiem. Dusza czytała czasem szybciej, niż sam nadążył pisać. Pierwotnie więc zwiększył tempo, by ją przede wszystkim zaspokoić, z czego był wewnętrznie bardzo dumny, nie przyznawał się jednak do tego nikomu. Ponieważ jednak z nikim już od dawna się nie spotykał, niebezpieczeństwo przyznania się mogło zaistnieć jedynie na papierze, a tam nikt nie musiał wziąć przyznania się na poważnie, więc czuł się bezpiecznie. Ostatecznie było tylko jedno wyjście, by zaspokoić niespokojną i zachłanną duszę, która czytała szybciej, niż pisał.

Zebrał się w sobie. W ostatnim opowiadaniu wyjaśnił bratu powody swojej decyzji i podjętego kroku: „nie spotkamy się już nigdy, chyba, że na kartach powieści”. Musiał pisać szybciej, niż potrafił, pisać zanim jego umysł wymyślił, co ma pisać. Palce i klawiatura były zbyt niedołężne, należało się ich pozbyć, a może raczej – ominąć, zacząć pisać całym sobą, innymi słowy – każdą chwilą, pisać drgnieniem, mrugnięciem, bezruchem, każdym impulsem neuronu. Tak, zebrał się w sobie po raz drugi, choć był to kolejny krok, jak poprzednie kolejne, z których każdy wynikał z pozostałych, naturalny, konsekwentny, oczywisty. Zatrzymał palce nad klawiaturą, zamarł, a myśl mu przebiegła, że gdy wskoczy, już nie powróci. I naraz tysięczne, milionowe przyspieszenie, otchłań i miliardy znaków, do tej pory uwięzionych w stawach palców i magnetykach klawiatury, trysnęło strumieniem. Piszący stał się pismem, a pismo stworzyło piszącego, gdzie spojrzał, gdzie się odwrócił, chmary znaków, wyrazów, akapitów całych nadążały za każdym gestem. Czy były nim, czy on nimi, pozostawmy to znawcom, o ile będą uważali za interesujące tym się zająć.

Tak pisze do dziś. A naprawdę – JEST pisany. No dobrze, o to już nie będziemy się sprzeczać. Najważniejsze, że już się nie martwi, że kiedyś będzie musiał postawić ostatnią kropkę.

Tak sobie myślę

Czasem się zastanawiam, jak to będzie, kiedy będzie coraz gorzej. Ze mną. Mam na myśli tę ostatnią prostą, zmierzającą do końca. Takie sobie snuję przypuszczenia, że może ten diabetes mellitus mnie rozłoży, oczywiście powoli, ale nieubłaganie – w pewnym momencie stanie się jasne, że to koniec. Jasne – niejasne, zależy dla kogo. Pewnie będą mnie chronić przed tą informacją, a tego bym im nie wybaczył do śmierci.

Robię w pamięci listę rzeczy, których boję się najbardziej. No nie ma sensu ich tu przytaczać. Niekiedy wyobrażam sobie, że mój syn, dorosły, stoi nade mną, a ja leżą na łóżku i nie mogę się ruszyć, może go nawet nie widzę.

Może być też nagle. Nie tak mało ludzi marzy sobie, że chciałoby właśnie tak – nagle. Dziadkowi prawie się udało. Załatwiał w mieście jakieś sprawy i padł, rozmawiając z kimś. Wezwano ambulans, zawieziono na oddział reanimacji. Żył jeszcze kilka tygodni, ale chyba o tym nie wiedział. Czyli to tak, jakby sprawę załatwił od razu.

Lecz przecież sam byłem już bliski, i nawet szybszy niż dziadek. Lekarze nie od razu się pokapowali, i już nie tak wiele brakowało, a w dwadzieścia cztery godziny byłoby po mnie. Tak więc zadatki na tego typu spektakularne zakończenie żywota mam. Pozostaje może trochę poćwiczyć.

Piękny byłby koniec w górach, tak sobie myślę. Lecz muszę patrzeć prawdzie w oczy – jest to koniec mało realny, bo zakłada, że będąc prawie pewnym zbliżającego się końca miałbym jeszcze tyle sił, żeby dotrzeć do gór. Nie mam ich pod ręką, w tym sęk. No więc np. taki scenariusz – badanie wykazuje złośliwego lokatora, lekarz mówi – ma pan miesiąc, oczywiście spróbujemy co się da, tego i owego i tak dalej. A ja już go nie słucham, tylko daję w długą, na dworzec, do autobusu, albo do pociągu, i do Zakopanego. A tam co? Chyba najlepiej kolejką linową na samą górę, na Kasprowy. Bo przecież wyjść piechotą nie dam rady, nawet teraz bym nie wyszedł, taka jest prawda.

No i nie wiem, czy to się może udać….

odpadający tynk ze śladami godła

Urżnąć trzeba, nie ma rady

Przez kilka dni krew nie chciała wypływać z palców. Co jest grane? Nakłuwacz kiepski? Tak, ten nakłuwacz, który dali do glukometru Contour, jest może ładny, ale jakiś taki niezdecydowany. Zacina się, a może chce być delikatny? W każdym razie – słabo nakłuwa, a jak słabo, to po co taki nakłuwacz. To nie to, co ten za dwadzieścia pięć złotych kiedyś. Jak strzelił, to wiadomo, że krew musiała być. Czasem bolało, czasem nie, wiadomo, normalka, takie urozmaicenie. 

Można zmieniać igłę w nakłuwaczu, możliwe, że stara się stępiła. Z wiekiem i z kłuciem skóra na palcach grubieje i może stara igła już nie daje rady. A sam nakłuwacz, ten delikatny i ładny, parę razy spadł na podłogę i odpadła osłonka, może wtedy igła się stępiła – gdzieś o dywan, panele podłogowe, a może i lastriko było, kto wie. W każdym razie – należałoby ją zmienić kiedyś. Pewnie dlatego nie kłuje jak należy. Na nic maltretowanie palców, wyciskanie, ściskanie i tak dalej. Krwi nie ma.

A może to organizm się broni? Przed czym? Co mu nie pasuje? Przecież cukier zmierzyć trzeba, iść do pracy trzeba, zjeść trzeba – słowem, krwi trzeba, żeby żyć. Może urżnąć po prostu nożem? Jak urżnąć porządnie, to starczy i na trzy dni. Jasny gwint!

Może to koniec

Wczoraj siedziałem chwilę przed pustym okienkiem na tym blogu. Miało ono tytuł „Treść wpisu”, i pozostało puste. Może dlatego, że wczoraj była mgła, a wiadomo, że kiedy jest mgła, to nie ma wiatru. Dlaczego wiatru? Dlatego, że zgodnie z wpisem Wiatr… pisanie idzie mi wtedy, kiedy wieje.

Może chodzi o to, że wiatr mojego życia się uspokaja. Do pisania ciągnęło mnie, gdy nie mogłem usnąć. A wczoraj Ioana zaproponowała, żebym tak po prostu poszedł spać, i poszedłem. I usnąłem.

Brzmi niepokojąco? Chyba tak. Bo jeśli tak dalej pójdzie, ten blog przejdzie do historii. A przecież dopiero co zgłosiłem go do konkursu. Cóż, nie pierwszy to raz w moim życiu zdarzy się, że kiedy próbuję wypłynąć na szersze wody, wyprawa raptem się kończy.

Ale zaraz, konkurs ma tytuł „Blogu 2012 roku”, więc w zasadzie mogę przestać już pisać. To, co napiszę, albo czego nie napiszę, w tym roku, ani w żadnym kolejnym, nie powinno mieć wpływu na wynik konkursu.

Ale zaraz! Przecież i tak powiedziałem sobie, że nie walczę o nagrodę, a zgłosiłem się z powodu nagłego, niewyjaśnionego impulsu. Nie mam zamiaru nikogo agitować i wygłupiać się wpisami na facebooku, twitterze, na trzech portalach na których zamieszczam swoje materiały ani na dwóch innych blogach: głosujcie na pk.blox.pl!

Ale….. teraz zdałem sobie sprawę, że może tamte blogi miałyby większe szanse niż ten….. Może źle wybrałem, pod wpływem niewyjaśnionego i nagłego impulsu… Wietrze, przybądź! Wskaż drogę, ratuj, uspokój!…

Wyglądam za okno. Niepewne kształty w ciemności, czy to drzewa? Czy się chwieją?

Tak…. tak. Tak!

Termin przydatności do spożycia

– Wiesiek, powiedz mi, czy facet jest w stanie zjeść na kolację jeden cały serek puszysty, 140g netto?
– Coś ty. Coś ci się stało?
– Zapomniałem dodać, że przeterminowany o pięć dni.
– …???
– No więc ja ci powiem: jest w stanie.
– …zjadłeś?
– Prawie. Właśnie kończę.

Cisza.

– Zawsze patrzysz na terminy ważności?
– Tak. I jem to, co akurat wychodzi.
– A ja nigdy nie patrzę.
– Twoja kobieta się tym zajmuje.
– Chyba tak. To znaczy – ufam jej.
– I nigdy się nie zawiodłeś?
– No nie. Biorę z lodówki i jem. A jak czuję, że coś jest nie tak, to wyrzucam i tyle.
– I nie rozchorowałeś się, nie miałeś, no wiesz….
– Nie. Chyba nie. Zresztą nie pamiętam. Nie wiem.
– To ja może też przestanę sprawdzać.
– No pewnie, co się przejmujesz.
– Masz rację. Głowa wolna od zmartwień. A pleśń i tak zdążę zauważyć.
– Jasne stary. Jedz, nie przejmuj się.
– To może chcesz trochę tego serka? Jeszcze zostało…
– Nie nie, dziękuję!……… A wiesz….. No to daj….