„Spotkałem nie tak mało kobiet”…

– Spotkałem nie tak mało kobiet, które nie potrafią po prostu być z drugim człowiekiem. Żeby z kimś być, potrzebują jakiejś zasłony – czegoś, co usprawiedliwi to ich bycie. Na przykład nie mieści im się w głowie, że można tak po prostu przyjść i pobyć. Przychodzą, ale z czymś konkretnym do zrobienia – przynoszą w garści albo coś do naprawy, albo inną potrzebę, palącą, której oczywiście tylko ty możesz zaradzić, i właśnie dlatego do ciebie przychodzą. Nie świta im w głowie, że w ten sposób same się ośmieszają, albo poniżają tę relację, sprowadzając ją do usług elektryczno- mechaniczno- komputerowo- samochodowych. Nie, o „usługach seksualnych” nawet nie wspominam, to byłaby już katastrofa. To pewnie nie ich wina, tylko niestety facetów, którzy pojawili się wcześniej, choćby np. tatusia, którego nie było albo był chamem. Okej, nie będę uprawiał psychoanalizy, sprawa sprowadza się do pytania – dlaczego ja mam naprawiać błędy tamtych facetów? Z prostej męskiej solidarności? Mam to gdzieś. Ile mógłbyś wytrzymać to, że naprawiając np. żelazko dajesz wyraz przyjaźni? No sam powiedz. No oczywiście, że naprawić możesz, ale jeśli pozostaje ci tylko to, bo już po naprawie ona czym prędzej wychodzi rzucając przez ramię krótkie „dziękuję”, no to sam powiedz, chciałbyś naprawiać drugi raz? No powiedz, wiesz przynajmniej o co mi chodzi, czy nie wiesz? Czy choć ty mnie rozumiesz?

– Wiesiek!! Jest dziewiąta rano w sobotę. Zlituj się, błagam!

– Ale powiedz, że rozumiesz.

– Rozumiem! Właśnie dlatego, że rozumiem, daj mi spokój.

Ale tak naprawdę nie wiem, czy rozumiem. A co mam mu powiedzieć? Przecież nie dałby mi żyć. Zaznaczam, że za dywagacje Wieśka nie odpowiadam, na kobietach się nie znam, a na naprawach żelazek tak sobie. A piszę o tym tylko dlatego, żeby odreagować, bo przecież sobota dopiero się zaczęła i ostatnią rzeczą, jakiej mi trzeba, jest ta, żebym przez cały dzień myślał o kobietach Wieśka. Albo, co gorsza – o poprzednich facetach tych kobiet.

Kobieta, co za słowo

Od wczoraj nie mam konkurencji wobec moich dzieci (po prostu moja żona wyjechała na trzy dni). To zastanawiające – można się dziwić bez końca – zmieniając coś drobnego w życiu obserwować, jak zaskakujące powoduje to konsekwencje.

Dawno temu spytałem moją przyjaciółkę Martę, psycholożkę – jak to jest, że po tylu latach życia z tą samą kobietą ja ciągle czuję pewien niepokój, kiedy ona jest w pobliżu. Dopiero kiedy wiem, że jest tak daleko, że nie możemy się zobaczyć, ten niepokój znika. Ale wraz z jego zniknięciem pojawia się pustka. Wygląda na to, jakby nie można było mieć jednocześnie spokoju oraz wrażenia niesamotności.

Marta powiedziała, że to normalne i że tak ma być. Psiakość… Paradoksy dopadają mnie wszędzie. To znaczy, że nie zaznam spokoju… Jak to życie jest urządzone…?

Jakiś genialny kreator wymyślił całkiem sprytnie, że kobieta i mężczyzna chcą…. prawie tego samego. Problem tkwi w słowie prawie. Tam, w szczegółach, oczekiwania kobiet i mężczyzn nieco się rozmijają, ale nie na tyle, żeby zupełnie sobie dali ze sobą spokój. W ten sposób szukają się całe życie, ciągle mając nadzieję na pełne zaspokojenie, i ciągle go nie osiągając.

Mam bezgraniczny podziw dla tego mechanizmu, którego doprawdy nie wiem, jakim przymiotnikiem określić: genialny on jest na pewno, ale z drugiej strony – straszny, bezlitosny, czasem przeklęty wręcz…! Genialne – bo po drodze ile się zdarza! To chyba najlepszy sposób, by skłaniać człowieka do poszukiwania, zapierania samego siebie, przeżywania tragedii i rozpaczliwego wydobywania się z nich, z naiwną nadzieją, że wreszcie zrozumiał o co chodzi. By po krótkim czasie przekonał się, że dalej tkwi w nierozwiązanym problemie po uszy. I to jest właśnie rozpaczliwe.

Ratunku! Mógłbym krzyczeć, ale to naiwne też. Może najpewniej jest zamilknąć, patrzeć i dziwić się, ta przyjemność, o ile można czasem zdobyć się na nią, jest mi zapewniona.

dzieło nabrzmiewa

Coś jest na rzeczy. Nabrzmiewa wewnątrz, trudno wyczuć, czy to z lewej, tam, gdzie śledziona, czy może coś od wyrostka… Korzonki? Raczej nie. Czasem dźga w prawej stopie, w centrum, tam, gdzie rejon ma wątroba, albo tuż obok kostki, co wskazywałoby na węzły chłonne trzewne.

Czuję podczas mycia naczyń, coś się zbliża. Chciałbym tępo patrzeć w mgłę za okno, może wręcz z butelką piwa, w słuch z szmerem wody w kaloryferze, w oczach pierwszy śnieg tej zimy. Na zielonych jeszcze jej liściach, brzozy tylko trochę ode mnie młodszej, na wyciągnięcie ręki poza okno, pod zaśnieżonym listowiem, ująć ją w talii. O niczym nie wiem, przedmioty lecą mi z rąk, nie nadążam odpowiadać dzieciom. Tak, z pewnością coś się zbliża, wypłynie, prędzej czy później, w postaci dzieła. Czy fotografii, czy kompozycji muzycznej, może jednak na piśmie? Nie wiem. Ale coś jest na rzeczy. Eseju o twórczości ciąg dalszy.

O kobietach i ptakach

Przeczytane podczas obiadu

O kobietach i ptakach

Kobiety z takim samym instynktem znajdują sobie miłosny pokarm na
ziemi, jak ptaki ziarna lub ryby. Krążą w nieskończonej przestrzeni,
instynkt prowadzi je ponad jeziorami, rzekami, morzami, nizinami, aby,
po skomplikowanych zygzakach i zakolach, nagle runąć w dół. W takich
razach cudownie przejawia się ich instynkt i dobre oko. Bardzo rzadko
się mylą i tylko niekiedy zdarza się, że ofiara jest silniejsza albo
zręczniejsza i wyślizguje się im z dziobów jak kijanka z dzioba mewy.
Wówczas trochę skrzeczą, jak mewa; i odlatują dalej, krążąc, kołując,
niezmordowanie, czujnie.

Sandor Marai, Księga ziół

To ciekawe, że kasza gryczana kojarzy mi się z tą książką.


Jak paść ostatecznie…?

Padałem już, i miałem paść ostatecznie w pościel. Lecz po tym, jak uśpiłem dzieci, wkraczając do kuchni zobaczyłem zlew pełen naczyń, i przypomniałem sobie, że one rzeczywiście tam są. A moja dziewczyna siedzi przy komputerze nad tłumaczeniem, już chyba trzeci lub czwarty dzień, bo zajmuje się nim w chwilach wolnych od pracy i dzieci, nie mówiąc o zajmowaniu się sobą.

No i wziąłem się za ten zlew, i rozbudziłem znów, i co teraz? Bo podczas mycia naczyń wspomniałem, mimo woli, różne wydarzenia, które podnoszą ciśnienie krwi, co zwykle jest przeszkodą w zasypianiu. Jak na przykład stwierdzenie jakiegoś pana, usłyszane w TokFM, w tramwaju, gdy jechałem wczoraj rano do pracy: że wiele kobiet, rzekomo, specjalnie zostaje w domu i zajmuje się małymi, swoimi niedawno narodzonymi dziećmi, żeby uniknąć powrotu do pracy. Przepraszam bardzo, ale pacan po prostu to powiedział, choć nie wiem, jaki ma tytuł naukowy, może bardzo wysoki, a może i opierał się na szeroko zakrojonych badaniach. Lecz mnie wydaje się to paranoją, bo zajmowanie się małymi dziećmi w domu to jedna z cięższych robót, na jakie matki mogłyby się skazać, i całe szczęście, że się na nie skazują, bo one robią to o niebo lepiej niż ojcowie. I to nie z powodu lenistwa ojców. Marta, mój przyjaciel, psycholog dziecięcy, twierdzi, że dziecko, przez sam fakt, oczywisty i niepodważalny, że przez dziewięć miesięcy jest zrośnięte z matką, nigdy w początkowym okresie życia nie będzie miało takiej więzi z ojcem, jak z matką, i że to nawet nie za dobre, by ojciec miał niemowlęciu zastępować matkę.

Tak więc niech mi specjalista jakiś nie tłumaczy, że matkom się nie chce pracować i dlatego decydują się na pozostanie w domu, by zajmować się dzieckiem. Ja patrzę na matkę moich dzieci i jestem szczęśliwy, że do maksimum wykorzystała wszystkie urlopy, by dzieci odchować od pampersa. Nikt tego by nie zrobił lepiej niż ona, żadna pani w żłobku i nawet najlepsza opiekunka, ani nawet ja, bo nie ma takiego sposobu, by matkę zastąpić, ani takich pieniędzy, które można by za to zapłacić… Tak więc, panie specjalisto, co mi pan tu opowiada, za przeproszeniem?

Otworzyłem piwo, bo już widzę, że nie usnę tak łatwo. Dziewczyna przy komputerze zgłasza, że zjadłaby trochę truskawek, które dzisiaj zebrałem (zebrałem jak nigdy, zaznaczam), więc myję truskawki. Myję dwa razy, stawiam obok niej, i po dziesięciu minutach widzę, że miska już w połowie pusta. Dziewczyna kładzie głowę na biurku, usypia, ale na niby. Na ekranie – szlifierki kołowe do wałków; i co z tego, że to studiowałem, jak studiowałem nie po rumuńsku, i choć mogę jej wytłumaczyć, o co chodzi, to rumuńskich słówek nie znajdę i nie pomogę…

Myję naczynia i wspominam rozmowę z dziećmi, przed snem.
– Z czego jesteście dzisiaj zadowoleni?
– Ja z tego, że babcia była ze mną na trampolinie – mówi Beni.
– Była, naprawdę? – nie dowierzam – i skakała?
– No nie, ale tak robiła – chłopak wstaje i ugina lekko kolana.
– No no, ale babcia… A co was dziś zdenerwowało?
Beniamin myśli przez chwilę:
– Że Janek mówił dziś kulwa.
– Mówił?
– Ja nawet nie wiedziałam, że jest takie słowo: kurwa – odzywa się Sara, na parapecie okna wycina i koloruje papierowy kwiat. O tej porze dopada ją wena twórcza.

Opowiadam im potem różne historie, kiedy już leżą na swoich miejscach – Sara na piętrowym łóżku, Beni na parterze. Na szczęście nie zapytali mnie, co znaczy to słowo. Kiedy już usnęli – ja drepczę po mieszkaniu, próbując odnaleźć odpowiedź właśnie na pytanie: co to znaczy? Na czym polega znaczenie wyrazu kurwa i dlaczego jest ono takim wytrychem do wszystkiego? Jak odpowiedzieć dziecku, mówiąc coś więcej niż "że to brzydkie słowo", a nie poruszając całego skomplikowania relacji międzyludzkich. Zresztą – jakiego skomplikowania…? Powszechność tego słowa opiera się na tym, że mężczyzna, czując wewnętrzną odrazę do swojego pożądania oraz sposobów, w jakie próbuje go zrealizować, nazywa tak kobietę, której sam używa instrumentalnie…. Deprecjonuje osobę, której używa przedmiotowo, by oddalić poczucie wstrętu wobec samego siebie… Typowe, prymitywne, ohydne, odwieczne….

No dobrze, ale pytanie pozostaje: jak odpowiedzieć dziecku?

Piwo nie pomogło, zabieram się za wiśniówkę, produkowaną domowym sposobem w Rumunii i przywożoną tu przez rodzinę, przy każdej okazji. Dziewczyna wstaje od komputera i pada w pościel, a ja nie mogę paść jeszcze. Piszę więc, piszę czym prędzej, byle wszystko, co bzdurne, z siebie wyrzucić, by pozostała wreszcie pustka, wobec której będzie można już tylko… zasnąć. Lecz zanim pojawi się pustka, czepiam się kurczowo jeszcze jednego, może dwóch cudów, które się dziś zdarzyły, a którymi się z wami nie podzielę, samolubnie, bo chcę, by pozostały moje.

Dobranoc Państwu!

Miss Krakowa i nastrój

Przez przypadek trafiłem na zdjęcia z wyborów Miss Krakowa. Nie wiem, czy to efekt mojego kiepskiego nastroju, ale oglądając je nachodzi mnie uczucie smutku i jakiegoś…. nieporozumienia. Najbardziej przy zdjęciu, w którym kobieta trzyma urnę, do której męska ręka wrzuca kartkę, a w tle – głowy tylko mężczyzn.



(kiepskie oświetlenie, tak przy okazji…)

Chciałoby się powiedzieć – dziewczyny, po co dajecie się nabierać na taką zabawę…? Bo wydaje mi się, że są one jakby nie w swojej skórze, robią dobrą minę do "średniej" gry. Sprawia to wrażenie…. żałosne… No i te przypięte numerki…. Czy wy też macie takie wrażenie…?

Sprawa z Antoniną

Antonina dziś zachowywała się dziwnie. Zawsze po skończonej pracy wypadała przez szklane drzwi firmy wychodzące na ulicę, szybkimi krokami osiągała samochód, odpalała silnik i zdecydowanymi pociągnięciami kierownicy przeciskała się przez szpaler zaparkowanych aut. Była w tym naprawdę dobra, jadąc przodem lub tyłem naciskała ostro na gaz, nie chybiając wąskiego traktu.

Dziś było inaczej. Choć Patryk ociągał się, na wszelki wypadek grzebiąc długo i nie wiadomo po co w swoim plecaku, wiadomo – by nie spotkać się z Antoniną przy szklanych drzwiach, to ona rozmawiała przez telefon, jakby nie mogła rozmawiać potem. On, słysząc pojedyncze słowa, czuł, że są bez składu i ładu, jak kiepsko oświetlona fasada dekoracji, miały tylko sprawiać wrażenie potrzebnej rozmowy. Podejrzenie zaczęło się tlić w jego głowie, które odrzucał, a jednocześnie ratował od śmieci co rusz, nie dając mu umrzeć do końca.

Wreszcie poszedł pierwszy, powłócząc nogami w powietrzu szalenie ciepłego wieczora, i znów niezwykłym trafem, zbiegiem okoliczności – słyszał za sobą pobrzmiewający głos Antoniny, odbijający się od wysokich kamienic w tej bocznej uliczce, milczącej o tej porze. Rozmawiała z kimś, idąc za nim, jak nigdy, zupełnie przez przypadek, ale z pewnością dlatego, że właśnie tamtędy wiodła droga do jej mieszkania.

Pomny swojej przysięgi, że nie da się uwieść pozorom, szedł naprzód ignorując słodkie podejrzenia wzbudzane brzmiącymi słowami, i już rodził mu się plan, że nagle zatrzyma się, odwróci, i bezlitośnie zmierzy Antoninę wzrokiem od stóp do głów. "Zważ przecie, że już roić ci poczęła mistrzyni rojenia, sam sobie roisz mistrzu" – szeptał mu rozsądek – "a ledwo odbierze twój wzrok – pożre go, strawi i wchłonie, i w mgnieniu oka wyprze się tego, zdementuje i obali; więc nie myśl nawet o słowach i nie aprobuj, jeśli zachowałeś cień pamięci, nie mrugnij okiem".

Antonina nie zostawiała śladów. Nigdy nie wyjaśniała niczego, była mistrzynią klawiatury wątłych podtekstów, której pasaże komponowała jej żeńska intuicja, silniejsza ze wszech miar od niej samej. Grała nieuchwytną, nie dającą się potem przywołać ani udowodnić melodię – że kiedykolwiek istniała, że ktoś grał, a ktoś komponował. Tylko słuchacz zatrzymywał się dziwnie zdziwiony, winny i już skazany ze swego zdziwienia, że to co było, nigdy nie było, a co się zdawało, to śnił…….

Więc poszedł dalej.

Elżbieta

Przegapiłem moment zasypiania… Rzuciłem okiem tu i tam (w Internecie), zdenerwowałem się przy okazji, bo mmKrakow.pl do dziesięciu godzin nie jest w stanie zatwierdzić mojego prostego materiału o Widowisku Teatralnym zorganizowanym przez Stowarzyszenie Pomocy Niepełnosprawnym "Bądźcie z nami"… Póki co – zdjęcia można zobaczyć tutaj.

Wspomnienie kobiety spotkanej dziś w Krakowie na ulicy Biskupiej. Jest tam skwer, a na jednym z drzew – ogłoszenie "Nie dokarmiać gołębi, znów pojawiły się szczury!".
– Proszę pana, ludzie sypią karmę gołębiom na ziemi, a powinni tam dalej, gdzie jest karmnik.
Rzeczywiście, trzy metry dalej, na metalowej, długiej rurze wbitej w ziemię, stoli stylowy karmnik dla ptaków.
– Ale karmnik jest za ogrodzeniem i nikt starszy nie jest w stanie dam dojść. Dlatego karmę sypią na ziemię tutaj, a wyjadają ją szczury. A koty, proszę pana, to jakieś nie koty, takie bez życia, bez energii, szczur przechodzi obok takiego kota, a on nic.
Starsza kobieta zaczęła do mnie mówić, gdy przyglądałem się ogłoszeniu. Widząc, że zamierzam iść dalej, zapytała:
– A pan w którą stronę?
– Tam – pokazałem przed siebie.
– To może mógłby mi pan towarzyszyć, bo wie pan, ja nie za dobrze się czuję, mam słabe serce, rozrusznik, bajpasy… Ciemnieje mi w oczach.
– Dobrze.

Szliśmy, w zasadzie dreptaliśmy. Krok za krokiem dowiadywałem się nowych informacji o pobliskich kamienicach, o procesie, w którym miasto przegrało, chcąc wybudować tu parking podziemny, i jeszcze o wielu innych sprawach, z których w zasadzie nic nie pamiętam. Doszliśmy do poczty, gdzie miała zapłacić rachunki. Kobieta opowiadała mi jeszcze o swoim synu, dla którego zdobyła informacje o jakichś herbach, po to, aby on, jako kierowca taksówki, miał o czym opowiadać swoim klientom. Czekałem spokojnie na koniec wypowiedzi, który ona sprytnie omijała, stosując zdania wielokrotnie, a w zasadzie bez końca złożone, słusznie się spodziewając, że wraz z opadnięciem intonacji i cezurą choćby na złapanie oddechu, nasz krótki spacer i rozmowa, a w zasadzie jej monolog, któremu przytakiwałem, zakończy się tak nagle, jak się rozpoczął. Podziwiałem tę zręczność, majstersztyk opowiadania, w którym co rusz zdawało się, że wątek już musi umrzeć, tymczasem zmartwychwstawał na nowo w niezliczonych wcieleniach…
– Przepraszam pana, ja mieszkam sama, przepraszam, że tak pana zanudzam…
Życzyłem jej dobrego dnia i… zdrowia, patrząc na bladą twarz kobiety o wysokim wzroście i szczupłej postawie, siwych włosach; pionowych, głębokich zmarszczkach na policzkach…
– Mogę spytać, jak pani ma na imię?
– Elżbieta.

Bez wyjścia

Dziś po raz kolejny w życiu usłyszał, że jest inny niż inni, i że jego żona ma z nim z pewnością trudne życie. Co ciekawe, powiedziała mu o tym jego dentystka. Czyżby wyczytała to z jego uzębienia? Chyba tak, bo kiedy ją spytał, na czym polega ta inność, dziwność i trudność, ona odparła po namyśle, że chyba nie umie tego opisać słowami. Ciekawe, że to samo mówiła mu już jego babcia, kiedy miał dziesięć lat, a potem też jego mama.

Wieczorem, kiedy w małym miasteczku już prawie nikt nie chodzi, wziął puszkę  kupionej kiedyś przypadkowo farby w sprayu, wymknął się do bocznej uliczki, tuż przy samym rynku, i na nowo wytynkowanej ścianie napisał: "Kobiety, jak was zadowolić? Proszę o instrukcję punkt po punkcie". Bo bardzo by nie chciał, żeby miały z nim trudne życie.

O pewnej kobiecie

Oto felieton otwierający cykl moich tekstów w miesięczniku Cukrzyca. Lecz czy to o kobiecie, czy o chorobie, a może kobieta i choroba są tak do siebie podobne, że…
Aby przeczytać trzeba kliknąć na artykuł. 🙂