Sentymentalna kiełbasa

W mojej izolatce uchyliłem okno, w ciemność. Już w południe poczułem zapach topniejącego śniegu. Chmury pędziły daleko za oknem, szaleńczo, poskręcane, tam gdzie kończy się kalenica naszej starej stodoły a zaczyna dach sąsiada. Ten zapach przywołuje uporczywie coś, czego nie mogę wydobyć dokładnie z zielonkawej toni pamięci. Lecz widocznie nie potrzebuje być wyraziste, by puścić w ruch machinę sentymentu. Podnieca chwilowo, pogrąża zaraz potem.

Może to wspomnienie przedwiośnia z sanatorium? Miałem jedenaście lat. Bezlistne, martwe konary drzew, skraj strumienia przepływającego z tyłu wiejskich domostw, którędy prowadziła ścieżka jaką szliśmy na spacerach. Czy może raczej Kraków i samotne włóczenie się opłotkami, nocą, w desperackiej ucieczce od powinności dnia. Może wieczorny powrót z nart – na nizinach pozostawało niewiele śniegu.

Niewiele śniegu na naszym podwórku. Mam widok jak z wieży kontrolnej, z pierwszego piętra. Pogasiłem światła, by dostrzec chwiejące się konary nad stodołą (byłą stodołą), i gdzieś tam coraz dalej drzewa ogrodu.

Ogrodu… Śliwa, jabłoń lub czereśnia (czy wiśnia?) – tylko takie drewno nadaje się do wędzenia kiełbasy. Wiem, bo ojciec (powinienem napisać – tata, ale to stawia mnie w pozycji synka) niedawno sporządził piec, ustawiony teraz tuż za furtką (widzę ją stąd, z mojej wieży). I po inauguracji przy pomocy szynki, przedwczoraj wyrychtował kiełbasę. Sam. Zresztą tak, jak trzydzieści lat temu, gdy hodowaliśmy te kwiczące, nieczyste stworzenia, które już martwe wieszano po kryjomu w garażu (nielegalnie), a wędzarnia była u wujka za płotem. Może więc ten sentyment to stamtąd? Człapiąc w dziecięcych bucikach szedłem za ojcem (tatą) sprawdzić, jak się wędzi.

Dziwne, że w ogóle czuję jakiś zapach, przecież mam katar. Lecz kiełbasa (delikatna, dzieło wręcz) pachnie. Pachnie u nas na stole, pachnie w całym domu – naszym drewnem. I wtedy dociera do mnie, że nie mam pojęcia o kiełbasie, a już na pewno o tym, jakie drewno do niej…

Brnę, brniesz, brniemy

Zamknięty w czterech ścianach samochodu, z zamazanymi bocznymi szybami, jedyny kierunek – naprzód. W ciemności rząd czerwonych guziczków, to światełka, przypominające maliny w gęstwinie maliniaka, gdzie panował półmrok nawet w najbardziej słoneczne i gorące dni lata. Guziczki tasują się, pną i opadają w dół wraz z falowaniem szosy, ale tak naprawdę – tkwią w rzędzie, związane i spięte w naszyjnik, z którego nie uda im się wyrwać.

Ale tu nie lato, na zewnątrz – ostry eter, napastliwy, srogi, kolczasty. Tam tumany żarłocznych, solnych iskierek, jak wiatr słoneczny, ten z ciemnej próżni, zabójczy. Brnę przez, brniemy my, potulne, posłuszne, apatyczne koraliki naszyjnika, brniemy po kolana, po pas, ze zgasłym wzrokiem i zastygłymi tępo ustami, w automatycznych ruchach, zaprawionych przez lata i codzienność… Byle dobrnąć do domu.

Dzieci do spania

– Dzieci, do spania!
– Juuuuuuż?
– Tak, już.
Młody ambitnie chce się sam rozbierać. Do tego stopnia, że ściągnięty przez mamę pospiesznie but trzeba założyć z powrotem, aby powstrzymać jego rozpacz. Zaś Sara w każdej chwili zajmuje się czymś swoim, co żyje tylko w jej głowie, z zasady – czymś innym niż tym o co się ją prosi. Na spełnianie codziennych funkcji poświęca jakieś pięć procent swojej uwagi. Dlatego robi wszystko (prawie wszystko) trzy razy wolniej.
– Oj tato tato, narzekasz?
Kto to powiedział? Kto śmiał? A może mi się zdawało… Zresztą, młody może i byłby zdolny coś takiego powiedzieć. Mówi rzeczy, których sam nie rozumie do końca (he, a kto z nas rozumie w pełni to, co mówi…), więc mogę mu wybaczyć i puścić mimo uszu. Dopiero mając syna zdałem sobie sprawę jak owocnym sposobem nauki jest działanie na przekór, prowokowanie, testowanie. Jak również: psucie rzeczy – rozrywanie, tłuczenie nimi o podłogę, rzucanie się na nie i tak dalej. Lista zabronionych zachowań – nie miałbym siły nawet jej wyliczyć, a co dopiero – wyegzekwować.

Wchodzi do wanny rozkraczając nogi i prześlizgując się brzuchem po brzegu. Ciągle nie może się nadziwić jak woda wypływa przez dziurki prysznica. No i leje się nadaremno, i zapełnia szambo (przepraszam za ten szczegół, ale u nas miasto takie, że bez kanalizacji, choinka jasna).
– Tato, tato, idź!!
– Gdzie mam iść?
– Idź. Ja chcę z mamą.
Mało mu być z mamą cały dzień. Zaklęte koło – im dłużej z mamą, tym bardziej chce. Zmusić go, nakłonić, czy odpuścić? Zaproponować kompromis? Ale jaki? Wieczne pytanie w rodzicielskiej głowie, na które zawsze trzeba znaleźć odpowiedź, i to szybko. Niekończące się motywowanie, przekonywanie, zachęcanie, zniechęcanie, opanowywanie, powstrzymywanie, wymyślanie… To twórczość na bieżąco, to teatr jednego rodzica i jednego dziecka-widza. Teraz rozumiem dlaczego opiekująca się mną w dzieciństwie babcia odgrywała przed nami czasem – płacz, zdenerwowanie, obojętność, zamyślenie – z podobnym aktorskim rozmysłem, namysłem, wymysłem, czy pomysłem może, albo automatycznym, wprawnym odruchem od niechcenia.


Wrócili

Od wczoraj nasze ściany znów słuchają rumuńskiej mowy. Po trzech tygodniach dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, że jej brakowało, po prostu…

Decydując się na życie z Nią (w dodatku z Tą i nie żadną inną), nie zdawałem sobie sprawy z uruchomienia całego łańcucha zdarzeń, konsekwencji, które były nieuchronne już wtedy, czternaście lat temu, a o których nie miałem zielonego pojęcia. Zresztą, nie mam sobie co wyrzucać, nie miałem szans ich przewidzieć, ich w praktyce; krążył tylko nade mną bliżej nieokreślony, zatarty wśród chmur, nimb niezwykłości.

Kiedy wreszcie zaczął spływać w dół, na ziemię, zaowocował nie tylko tym, że teraz dzieci, w pokoju obok, sprzeczają się w innym języku (czasem mam wrażenie, że zaglądam tam jak obcy człowiek zza okna, i myślę sobie – a cóż to, co to za kosmos?), ale wielką grupą ludzi, których ciągle mam w pamięci, z którymi na szczęście mogę się porozumieć, a których sposób myślenia i odczuwania ciągle nie daje mi spokoju, jest źródłem szerokiej gamy wrażeń, których nigdy bym nie doświadczył, które nigdy nie postawiłyby pewnych pytań, i dlatego nigdy nie szukałbym na nie odpowiedzi, a w konsekwencji – byłbym innym, uboższym (tak, jestem pewien), człowiekiem.

Eksploatacja cd

Zasłyszane w tramwaju:

Żona przez dziesięć lat eksploatowała moje pozytywy. I tak na długo starczyło. Teraz zabrała się za moje negatywy. Boję się co będzie, jak i to się skończy…

Ojciec

Wczoraj, na ulicy Retoryka, ojciec pchający dwa wózki dziecięce przez przejście dla pieszych. Przepuściłem go przed maską mojego samochodu. On, w połowie przechodzenia, nagle, bo widocznie teraz o czymś pomyślał, wprawnym i zwinnym ruchem dotknął szybko dłonią nosków dwóch 2-3 letnich szkrabów, którzy okutani szczelnie w kurtki i czapki, chwiali się na swoich pojazdach. Znam ten rodzicielski ruch!

Potem przede mną okładka książki Strach Jana T. Grossa. Zupełnie nie zdajemy sobie sprawy, w jak szczęśliwych warunkach żyjemy.

jestem (przedwiośnie)

Pamiętam taki szczegół, niewiele znaczący… Z przedwiośnia, kiedy jeszcze ochłapy śniegu leżały wśród promieni ledwo przezierającego przez chmury słońca. Jak to w mieście, śnieg brudny raczej, ale tam, wtedy, na pętli tramwajowej, zachowało się jeszcze trochę bieli… Zaraz, a może nie było już wtedy śniegu? Bo pamiętam raczej suche kępki kurzu, i suchy wiatr… Ten zapach, tak różny od zimowego, ekscytujący, choć jeszcze niewinny wobec wiosennej eksplozji.

Podmuch powietrza podniósł z ziemi kawałek kartki, oparła się u podnóża wiaty, tam, gdzie wsporniki wchodzą pomiędzy płyty chodnikowe. Podniosłem ją. Było na niej równe pismo, dość wyraźne i nieźle zachowane na odartej kartce.

Tak, jestem z tą kobietą. Zdecydowałem kiedyś, że z nią jestem, co oznacza jednocześnie, że jestem zawsze. Na zawołanie, kiedy jej się chce, i kiedy nie. Kiedy ma humor, i kiedy całymi dniami jest nieobecna. Zobowiązałem się, że będę; będę znosił te rozmowy niekończące się, jej milczenie i moje oczekiwanie na odpowiedź, i jej zaprzeczanie moim uczuciom. Jej niezdecydowanie oraz to zdecydowanie – tak silne, ostateczne, bezwzględne. I że będę czekał, wyciągał rękę, próbował. A jak to zrobię, to już moja sprawa.

Samotne ściany

Usypiam wśród chłodnych ścian, jesienne podmuchy przeciskają się przez uchylone okna. Naprawdę chłód, naprawdę zimno. Ciszy nie wypełniają oddechy jak zawsze, od kilku dni te ściany są puste. Puste!! Sypialnia – na końcu naszego mieszkalnego labiryntu. Wcześniej jest pokój przejściowy, przedpokój, na prawo kuchnia, na wprost łazienka, na lewo wnęka z komputerem i korkową tablicą, na której mnóstwo kartek, przypiętych jedna na drugiej. Na drugim końcu mieszkania pusty pokój od strony podwórka.

Chłód hula w naszym małym labiryncie, ja na jego końcu, w ciemności, przykryty kołdrą, naciągam małą poduszkę na głowę – zimno. Jak pierwotny człowiek w jaskini. Gdyby nie Wy, nie potrzebowałbym tych ścian, kuchni, przedpokoju, drugiego pokoju. Mógłbym mieszkać w samochodzie, w lichym pokoju, gdziekolwiek. Skoro Was nie ma, tych małych nóżek tupoczących, i czarnych włosów wypływających spomiędzy pościeli, które zwykle bywały obok mnie, w ciemności.
 

Do przodu

Mojego syna nie widziałem od dwóch dni, ale rozmawiałem z nim wczoraj wieczorem. Nie tylko chciał ze mną rozmawiać, ale nawet się rozgadał, nie musiałem go ciągnąć za język. Powiedział, że już jadł kolację, i że gotuje się woda, która jest gorąca. Powiedziałem mu, żeby uważał na tę wodę.

Słuchając przez telefon jego głosu przypomniałem sobie początki podobnych rozmów z Sarą. Szybko mijają te chwile, trudności, stres, walka o ich przezwyciężenie – pozostają z tyłu. Dziś w filmie widziałem, jak różnie dzieci uczą się poruszać. Na specjalnej ścieżce, która była filmowana, dzieciaki zasuwały do przodu w najróżniejszy sposób. To nieprawda, że wszystkie muszą raczkować. Nieprawda, że wszyscy musimy przechodzić takie same etapy rozwoju, które są nam w dodatku narzucane przez szkołę i niereformowalnych, drętwych "pedagogów".

Ciekawe jest też to, że już od dziecka uczymy się wielokrotnie tych samych rzeczy, ale coraz nowszych kontekstach. Na przykład dziecko, które nauczyło się chwytać leżąc, musi uczyć się chwytania na nowo, kiedy już siedzi. A potem – jeszcze raz – kiedy umie stać. Łatwo to przełożyć na inne, bardziej abstrakcyjne zachowania.

Powracając do jednego z moich ulubionych wątków – uczymy się siebie, ciągle i po raz kolejny. Uczymy się wielokrotnie kontaktów z tymi samymi ludźmi, z naszymi bliskimi. Czasem uczymy się tego zaczynając prawie że od początku. I to wcale nie jest tragedia, ani uwstecznienie. To jest normalne 🙂