Zamek w Ogrodzieńcu

Byliśmy na zamku, który miał swoją świetność jakieś pięćset lat temu.

Ogrodzieniec i dzieci

– Tato, co się tak przyglądasz?
– Próbuję sobie wyobrazić, jak tutaj ludzie mieszkali. Jak wyglądali przez te okna, których już nie ma, albo stawiali kamień po kamieniu, przekładane gdzieniegdzie cegłami, na wysokości trzydziestu metrów, na skale…

Słowa, które wypowiadali, zostały zamknięte w tych kamieniach. Odgłosy zabaw, walki, jęki skazańców, są tutaj. Może i dobrze, że nie jestem w stanie ich usłyszeć.

Ogrodzieniec i dzieci (2)

Rozmrażanie siebie

Poprzedni wpis o lodówce powstał z powodu pewnego tematu, który w końcu się nie pojawił. Ma z nim wspólny mianownik duża reklamówka z butami, pozostawiona w korytarzu po przyjeździe, a przed kolejnym wyjazdem, nieważne, że między jednym a drugim mijają dwa tygodnie. Wieszaki w szafie z koszulami, spodniami, na każdym z nich jedna koszula lub jedna para spodni. Poukładane w określonym porządku. Kilkanaście koszul, kilkanaście par spodni, to jeszcze nie tak dużo. Worki zabawek dla dzieci, worki pluszaków. Zwykłe rozmrażanie lodówki, w której, jak się wydaje, nie ma wcale tak dużo, uświadamia, że otaczam się mnóstwem rzeczy. Dożyłem czasów, w których nie kupuje się jedzenia nie dlatego, że nie ma pieniędzy, ale że po prostu niezdrowo jest dużo jeść. A idąc do sklepu z zabawkami nie kupujemy nie dlatego, że nie mamy pieniędzy, tylko dlatego, że w domu nikt już nie ogarnia ilości zabawek.

Czymś błogosławionym jest np. przeprowadzka, choć w pierwszej chwili ma się ochotę ją przeklinać. Gdybym tego nie widział na własne oczy, nie uwierzyłbym, ile sam nagromadziłem przedmiotów. W czeluściach szafek, szufladek, półek gdzieś tam z tyłu… Są miejsca, do których przez lata nikt nie zagląda. A jeśli już trzeba, bo nie ma wyjścia, problemem staje się przywiązanie do rzeczy.

Nie chodzi tylko o rzeczy materialne. Zwykle z każdą z nich wiążą się szczególne wspomnienia. Ale chodzi o nawyk, który przekształca się w zbieractwo. Najbardziej zatrważa mentalne uzależnienie siebie. Przywiązanie do tego, co było, ze strachem, że utracimy historię, czyli to, co mamy najcenniejszego, czyli jakby siebie. Lecz przecież my to przyszłość. My to nie tylko historia. Zresztą tej historii nie dal się pozbyć, ona jest w nas, czy tego chcemy czy nie. Więc zamiast tylko przeglądać stare fotografie, warto pomyśleć o nowych, które jeszcze przyjdzie wykonać. Przeprowadzić rozmrażanie siebie, niech stara pokrywa lodu spłynie do wanienki.

A propos, w naszej lodówce, pojemniki do lodu, z powodu szronu, były nie do użycia przez… nikt nie wie jak długi czas. Teraz wreszcie można zrobić koktajl z lodem 🙂

Syn, studium przypadku

Patrzę jak przez szybkę do wnętrza terrarium. Żywa istota kręci się wewnątrz. Ma oświetlenie, pożywienie i zestaw potrzebnych rzeczy. Biega, krzyczy, śmieje się, i płacze, kiedy jest smutna albo dozna bólu. Patrzę na nią jak przez szkło powiększające, bo zdumiony widzę nadzwyczaj wyraźnie to, co pozostawało mi nieuświadomione przez lata.

Czuję, kiedy się boi.

Nagle widzę obrazy sprzed lat, kształty ludzi dwa razy wyższych ode mnie, w ciemnych miejscach – sklepach, przychodni dziecięcej. Przy warzywniaku, do którego lady ledwo sięgałem brodą. Kupowałem coś, ale nie mogłem wyjąkać, więc udawałem, że zapomniałem. Gdy wreszcie się udało, ludzie w kolejce roześmiali się: Aha, on nie mógł powiedzieć!

I wszystko staje się jasne, strach mojego pięcioletniego syna i mój, tamten strach, to te same. Wtedy nie rozumiałem dlaczego. Dlaczego nigdy nie lubiłem książki, której okładka miała namalowanego zajączka; jego widok powodował we mnie rozpaczliwy smutek. Bo nie tę książkę chciałem! Gdy po wizycie u dentysty, z przygryzionym tamponem w ustach, poszliśmy do sklepu kupować obiecaną zabawkę na pocieszenie.

Dziś w kuchni, wieczorem, gdy dzieci poszły już spać, znalazłem samotny czerwony samochodzik, którego nie chciał przyjąć mój syn. Było to tego dnia, gdy opuszczał szpital. Pytam Ioanę: „bawi się nim?”. Ona przytakuje głową.

samotne dziecko

Od miedzy do miedzy

Zimno, ciepło. Zimno. W rytm mijanych drzew, budynków. Chłód znów, tam, gdzie cieniem kładzie się kształt bloku na zeszłorocznej jeszcze trawie. Popycham rowerek Beniego, od miedzy do miedzy. Przynajmniej tak sobie wyobrażam. Choć jedziemy alejką osiedla, zwiedzając dziecięce place zabaw, to pamiętam, że kiedyś były tu pola. Te miedze pozostały w mojej pamięci, nawet Sara nie może o nich wiedzieć, choć teraz śmiga tędy rowerem. Tutaj stawała para koni, z wozu zdejmowano pług, który za chwilę miały ciągnąć, pochylając głowy na długich szyjach, z wysiłkiem, krok za krokiem.

Powiewa pranie rozwieszone na balkonach, na czwartym piętrze, porusza nim zimny wiatr, tak samo jak tamtymi czasy, gdy stała tu chata i między jabłonkami przeciągnięto szary sznur do wieszania bielizny.

Przy szkole stojącej nad opadającym stromo stokiem – plac zabaw, jak wirtualny, wyłożony miękką kostką, ogrodzony, z regulaminem przy wejściu, pouczającym i zabraniającym wszystkiego, co niezgodne z przeznaczeniem. Stojący tu kiedyś sad nie miał instrukcji chodzenia po drzewach; dzieci, ciągnąc po ziemi wyrwane z chaszczy chabiny budowały własny świat, z wyobraźni.

Dalej, od miedzy do miedzy, rozrasta się cmentarz. Na nim teraz ci, co kiedyś w tej chacie. Gdzie? Tam, przy metalowych, przerdzewiałych krzyżach, z zatartymi tabliczkami, nawet bez zwykłych płyt z betonu, nie marmuru, i bez mogił z ziemi, bo rozmyły je śniegi i deszcze, przez trzydzieści lat.

Popycham rowerek Beniamina, a Sara śmiga, bo tutaj cmentarz jeszcze nie całkiem się rozrósł, i jak dobrze popatrzeć, to te miedze są tu jeszcze, bokiem. Porosłe dzikimi badylami, wspominają może czasy, gdy pszenicę, albo żyto, dzieliły sobą; i przezroczyste prawie, czerwone płatki polnych maków.

Od miedzy do miedzy idę i ja teraz, ciągle. Tej pierwszej prawie już nie pamiętam, tę drugą mam gdzieś przed sobą, chyba jeszcze jej nie widzę. Tej, której nie przejdę, przy której zostanę, choć moje dzieci pojadą rowerkami dalej.

Zmiana ról

Dziś, koszuli flanelowej, którą nosiłem chyba z dziesięć lat, obcinałem rękawy. Położyłem ją na stole, poszukałem pachy, i… ciach. Czułem, jakbym sobie obcinał ręce. Potem przeciągnąłem nożyczkami po grzbiecie, na kołnierzyku trzeba było mocniej nacisnąć. Koszula od dziś będzie służyć do wycierania reflektorów w samochodzie. Wiadomo, że w zimową pluchę reflektory brudzą się najszybciej, a nie ma to jak dobra widoczność. To sprawa bezpieczeństwa.

Koszulę ciąłem, bo trzeba się pozbywać starych rzeczy. Szczególnie, gdy kupuje się nowe. Albo para-nowe, jak te dwie koszule i spodnie, które ważyły jakieś półtora kilograma. Tak więc dla równowagi pozostaje mi pociąć jeszcze jedną koszulę oraz jakieś spodnie. Ale za drugim razem już nie będę miał tego wrażenia, że kaleczę sam siebie, to było tylko na początku. Dlatego Wam o tym piszę – zanim wyleci mi z głowy.

PS. Dotychczasowe spodnie, a w zasadzie ich kawałki, służące do czyszczenia reflektorów, przydadzą się teraz do wycierania plam oleju z silnika.

Układ wydalniczy

Przyjechała Kryśka, dużym samochodem, umówiona wcześniej, żeby zabrać rzeczy. Ustawiliśmy je na podwórku. Nawet nie szkoda tak bardzo się z nimi żegnać, pewnie dlatego, że już od dłuższego czasu ich nie używaliśmy. Na zdjęciu nie ma jeszcze krzesełka, w którym Sara i Beniamin uczyli się jeść, bawili się, spędzali godziny.

Każda z tych rzeczy była w naszym życiu, teraz posłużą komuś innemu. Być może przedmioty, których używamy, „nasiąkają” naszą atmosferą, chłoną to, co się wokół nich dzieje, i zyskują coś jak „duszę”, którą niosą dalej, do innych. Bo z pewnością zyskują duszę np. instrumenty muzyczne, które dopasowują się do grającego na nich muzyka.

To jest nieuchronne – żeby przywitać nowe, trzeba pożegnać stare. Kolejne etapy życia wymagają zamknięcia poprzednich. Zbytnia nostalgia przeszkadza w rozwoju, dlatego tak ważny jest układ wydalniczy. Tyle, że w naszej pamięci nic nie ginie. Wszystko, czego dotykaliśmy, co robiliśmy, gdzie byliśmy, tworzy nas, zostaje wewnątrz.

układ wydalniczy

Widok z okna

Widok z okna szpitala

To widok z okna przychodni i szpitala. Z oddziału wewnętrznego trzeba było przejść długim korytarzem całą kardiologię, by go zobaczyć. Nie byłoby w nim nic szczególnego, ot zwykłe zaplecze szpitala, gdyby nie to, że stał się on obiektem pożądania dla kogoś, kto nie mógł wyjść poza oddział. Dla kogoś, kto nie był pewien, czy jeśli wreszcie wyjdzie, to o własnych siłach.

Budynki na pierwszym i drugim planie, pochodzące z lat socjalizmu, choć nie urodziwe, jednak przypominają dzieciństwo: wiosenne przechadzki nowymi tropami, po lekcjach, kiedy zamiast iść do domu, uczeń włóczył się poznając miasteczko. Z tej włóczęgi najsilniejszy pozostał zapach ziemi, schnącej po śnie w zimowych śniegach.

Większą tęsknotę wzbudzał horyzont. Za pierwszą i drugą linią drzew rozpoczynają się pola. Tam po glebie ślizga się wiatr, rozpędza się za szeregiem zabudowań i hamuje dużo dalej, gdy dopada następnych.

To zdjęcie zrobiłem w piątek, odbierając wyniki. Inaczej się podchodzi do okienka mając w pamięci ostatnie wieści od przyjaciół, walczących o życie. Nim wezmę do ręki kartkę z cyferkami i kliszę z opisem, zdążę pomyśleć, że może i mnie przyjdzie przeczytać z niej fatalne wieści.

Ale jeszcze nie tym razem. Dziś to tylko niewielkie ślady po zapaleniu płuc. Antybiotyk kończę we wtorek.

Wróciłem

Wróciłem do domu. Już w sobotę nad ranem. Z warsztatów plastyczno-fotograficzno-filmowych. Atmosfera ciągle żyje we mnie. Obiecuję sobie – żadnego radia, żadnych informacji politycznych, najchętniej poszedłbym do czytelni i zanurzył się w albumach np. z projektami plakatów. Oczywiście, to nie będzie możliwe 😉


Stanąć na planie filmu: pokutnicy z Niniwy nad jeziorem Lubie.

Ćwiczenia z piania o niczym (znów)

Cisza. Przyglądam się okrwawionemu palcu, z krwią pozostałą po pomiarze poziomu cukru. Cisza niezupełna, za oknem dobrze znany agregat chłodzenia, po drugiej stronie ulicy, podaje dźwięk jaki słychać w samolocie odrzutowym podczas przelotu np. z Katowic-Pyrzowic do Frankfurtu.

Powoli i kolejnymi wstrząśnieniami odcedzane obrazy z dnia, jak makaron tuż po przegotowaniu i płukaniu w zimnej wodzie, pod kranem, nad ciasnym zlewem w kuchni u rodziców. Metalowe, silne dźwięki – pochodzą ze wspomnień, kiedy babcia, czyszcząc sitko, uderzała nim o blaszany, emaliowany zlewozmywak.

Dlaczego nie można usnąć? Czy chodzi o te wieczorne opowieści dziadka, przy łóżku, w dzieciństwie, o ludziach, którzy wylądowali na Księżycu, a potem zabrakło im tlenu…? Które odbijały się grozą w następnych tygodniach i miesiącach. Nie chodzi o grozę, lecz o to, że tych opowieści już nie ma. Nie ma kto opowiadać.

Agregat chłodzenia umilkł. Może to znak, że właśnie teraz trzeba się położyć.

Pamięć

Moja żona właśnie siedzi naprzeciwko mnie w kuchni i mówi (po rumuńsku): "Pamięć, co oznacza pamięć?" Jest z nami cała rodzina – jej ojciec, matka, brat.

Od siódmego kwietnia jestem w Rumunii. Tutaj obchodziłem swoje czterdzieste urodziny, w które zresztą nie wierzę, i tłumaczę je sobie na różne sposoby. Zostałem bowiem na stałe dwudziestolatkiem – beztroskim i nieświadomym tego, że życie upływa i trzeba np. spoważnieć. Poważnieję tylko dlatego, że po prostu nie mam siły być tak energicznym, jak kiedyś, i że to staje się jedynym sposobem na przeżycie. Że często czuję się zmęczony – cukrzycą, tym, że muszę jakoś znosić różne swoje emocje, że wstając rano drętwieją mi na przykład nogi i kręci się w głowie. Ale do "spoważnienia" nie prowokuje mnie w ogóle mój umysł ani sposób patrzenia na świat.

Nie mogę też uwierzyć w to, że pierwszy raz stanąłem w przedpokoju tego mieszkania już szesnaście lat temu, w grudniu. To było jakby wczoraj – mówię "dzień dobry, jestem Piotr i przynoszę wam świąteczne pozdrowienia, a to dlatego, że wasza córka jest szczególną osobą, dla mnie". Tłumacz – mój rówieśnik, Rumun, tłumaczył z mojego angielskiego na rumuński nie czekając aż skończę, równolegle – tak się umówiliśmy – z czego zdał zresztą egzamin na szóstkę, bo wraz z bratem byli świetni na studiach zarówno w angielskim jak i francuskim. A teraz mieszka w Austrii i narzeka na język – a cóż to dla niego jeszcze jeden obcy?

Patrzę na moje dzieci, które snuły się dziś rumuńskimi ulicami, i oglądaliśmy muzeum zoologiczne, dotykaliśmy białego niedźwiedzia i lwa. Wiem, że niedługo wyremontują to muzeum, znikną plamy i dziury w tynku, stare gabloty, okna o wielu skrzydłach do których otwarcia trzeba drabiny, i te kręcone schody – bo są niezgodne ze obecnymi standardami budownictwa, nie mówiąc już o Unii Europejskiej. Ich dzieciństwo porównuję z moim – plaża nad Bałtykiem, Pcim pod Myślenicami, w ciemności dalekie światła na horyzoncie, gdy starą Skodą Octavią (ktoś ją pamięta?) jechaliśmy na kolejną wyprawę. W Polsce.

Rumuńskie ulice były dla mnie kiedyś całym kosmosem, przechodziłem nimi z lękiem, by ich nie naruszyć moimi myślami, by pozostały nietknięte – ja jak w skafandrze kosmicznym nie należałem do tego świata, choć chłonąłem go z drżeniem. Pozostały kosmosem do dziś – nie zrozumiałym do końca, którego trzeba przeżywać tylko nań patrząc, próbując jedynie przeglądnąć na wskroś jak przeszkloną gablotę, pozostawiając go w tym szacunku, że nigdy nie zrozumiem.