Blog Kazimierza Marcinkiewicza

Dla mnie istnieje tylko w mojej pamięci i wyobraźni. Kusiło mnie, żeby tam zaglądnąć, ale znów, na szczęście, powiedziałem sobie, że tego nie zrobię.

Pozycja, sława i popularność osób, po przekroczeniu pewnego progu nasilenia tych cech, odrywa ich od poziomu prawdziwego kontaktu z drugim człowiekiem. Panie Kazimierzu, jeśli do Pana napiszę, nie będzie Pan miał czasu, żeby choć pobieżnie się nad moimi słowami zastanowić, by się do nich wewnętrznie odnieść, nie mówiąc już o kontynuacji dialogu. Pan, siłą rzeczy, musi się koncentrować na Pana karierze, linii, którą Pan sobie wyznacza. Jesteśmy jeszcze w demokracji, więc potrzebuje Pan nas, zwykłych ludzi, aby posuwać się do przodu. Nie spodziewam się, że mógłbym wpłynąć na Pańskie przekonania, zdaje mi się że ma Pan je dobrze ugruntowane – również np. co do moich własnych potrzeb, i tego, jak powinienem je realizować.

Dziś, wczoraj i przedwczoraj robiłem zdjęcia w domu pomocy społecznej, i wiem, ża ludzie na nich są autentyczni. Czasem aż do bólu, ale czasem aż do przyjemności, spokoju i tej pewności, że obcuje się z autentykiem. Ale ci ludzie nie poprowadzą kraju. Skąd wynika ten paradoks?

Niewdzięczna rola polityka, który musi wikłać się w niedopowiedzenia, półprawdy, musi uświęcać środki, wskazując cele, które od tysięcy lat leżą na piedestale ludzkości. A jednak polityk nie podejmuje się swojej roli jako męczennik.

Tak więc być może niedługo znów będę miał okazję oglądać Pańską optymistyczną twarz w telewizji, a jeśli w Pańskim blogu pozostawiłbym może kilka słów mojego komentarza, to jednak dalej pozostaniemy sobie obcy, nierozumiejący się nawzajem.

Z fotografią po cichu

Zbyt dużo naraz… siadając do komputera podłączonego do internetu rozmieniam się na drobne. Postanowiłem sobie, że w trakcie urlopu dam zielone światło fotografii. Kompletuję moje galerie, przeglądam konkursy, robię wizytówki i reklamówki. Wzbraniałem się przed zaglądnięciem na forum fotograficzne… ale nie wytrzymałem. Nie można robić wszystkiego naraz, ledwo ciągnę do przodu plan, uczyniony na kartce w terminarzu. Tak więc wrzucenie 4 zdjęć na forum zajęło mi 3 godziny, wraz z przeglądnięciem zdjęć innych kolegów i koleżanek pasjonujących się fotografią.

Monika Kozień-Świca nazwała internetowe forum fotograficzne… nie pamiętam dobrze, ale jako coś w stylu "pralnia kompleksów"…?! Nie pamiętam dobrze, pamiętam za to, że było to świetnie pasujące określenie. Przypominam sobie tych kilka chwil spędzonych w krakowskim Muzeum Historii Fotografii – prawie w oderwaniu od realnego świata, oglądaniu starych i nowych fotografii, bez uprzedzeń, rywalizacji i nadęcia.

Dla mnie jeszcze nie czas na forum, choć wpadam tam, żeby podpatrzeć techniki. A może już nie czas… Największa wada znanych mi forów to skoncentrowanie na jednym zdjęciu, upośledzenie możliwości budowania serii. Nawet jeśli się je buduje, to mało kto zwraca uwagę na ich układ, konsekwencję. Najlepszy dowód – to możliwość zamieszczania przeważnie 1-2 zdjęć naraz. Tymczasem potrzeba przynajmniej 3, a najlepiej – nawet do 10 i więcej.

Pracuję nad reportażem z domu spokojnej starości. Ale nie interesuje mnie pokazywanie tragedii starszych, raczej coś przeciwnego. Zwłaszcza, że ten dom który fotografuję, tętni życiem, młodym personelem i stymulacją do działania. I wiarą w Boga.

Jedziemy przez Polskę

Spędzam z rodziną już trzeci tydzień. Odwiedzamy rodzinę jadąc przez Polskę… Moje życie 24 godziny z rodziną jest inne niż wtedy, kiedy chodzę do pracy. Musiałem się do niego przyzwyczaić, co wymagało wysiłku i cierpliwości. Ale teraz jest pięknie, żyję jak w bajce.

Teraz myślę już o tym, że ten czas się skończy i znów wrócę do pracy. Czy naprawdę muszę?

Wiem, że powinienem, i wyrażając to wcale nie myślę akurat o konieczności zarabiania pieniędzy. Trzeba żyć w różnych miejscach, w różnych trybach, również poza rodziną, aby do niej wnosić nowe wartości, świeżość.

Moja córka potrafi pięknie się uśmiechać. Oglądają się za nią ludzie na ulicy (ma trzynaście miesięcy), a w parku macha do spacerowiczów rączką, albo biegnie się z nimi przywitać. Bada świat dookoła z zaprogramowanym przeświadczeniem, że zgłębianie go ma sens. Zawstydza mnie tym, bo mój sens, choć teoretycznie znany, w praktyce nie może się przebić w uśmiechu, dobrym spojrzeniu na drugiego człowieka. Po raz kolejny w życiu nie wiem dobrze, co się ze mną dzieje.

Cieszę się, że jeszcze dla córki mam trochę dobrej energii. Ale jeśli się nie pozbieram, to ona kiedyś odkryje, że to raczej fasada. A wtedy – będzie szkoda…

Niemodne – o sensie życia

Rzadko rozmawiamy o sensie życia. Naszego życia. Spuszczamy na to zasłonę milczenia, samotnego zmierzenia się z pytaniem… Kapłan w świątyni daje odpowiedź, ale to jest jego odpowiedź… Aby dać własną, trzeba zmierzyć się z pytaniem samotnie.

Sensu życia nie sposób udowodnić tak, jak przeprowadza dowody nauka. Sens życia leży na polu wiary. A wiara jest początkiem nauki, wiara też jest jej przedłużeniem. Naukowe podejście nie wynika bowiem z niczego innego, jak z zawierzenia fundamentom, których nie da się udowodnić. A i później, po całym zestawie naukowych dociekań stajemy na brzegu kręgu światła, mając przed sobą niezbadaną jeszcze naukową ciemność. Przeświadczenie, że coś tam jeszcze jest, co powie nam więcej o naszym życiu – to znów promień wiary.

Nauka jest tylko pomostem, drogą – pomiędzy chęcią dociekania prawdy, od której to chęci wszystko się zaczyna, a końcowym wnioskiem – niemożnością całkowitego prawdy zgłębienia – na czym proces naukowy się kończy. A dalej może sięgnąć znów tylko wiara.

Od pytania o sensie życia można uciekać. Można go pozostawić na poziomie materialnym, zaspokojenia potrzeb, samorealizacji, samozadowolenia. Ale tak pojęty sens nie jest dla ludzi osiągalny. Hedonizm napotyka na granicę percepcji zmysłów, tracących punkt odniesienia przy oderwaniu od cierpienia.

Nawet altruizm, bezinteresowność, poświęcenie na rzecz innych nie może doczekać się zupełnego spełnienia. Ludzie, którzy są obiektem tych wspaniałych postaw – dalej cierpią, umierają. Zatem sens życia człowieka nie może mieścić się tylko w pomaganiu innym, w ochładzaniu ich cierpnień. Musi on leżeć gdzieś indziej – gdzieś, gdzie znajdzie swoje ostateczne i skuteczne spełnienie.

Rozmowy o sensie życia mogą być niewygodne, mogą napawać niechęcią, nawet strachem. Mogą być zbyt ekshibicjonistyczne duchowo. Mogą być zbyt trudne z prostego względu – bo ktoś, będąc już w połowie życia może jeszcze do końca nie wiedzieć o jego sensie. Sensem może być jego poszukiwanie…

A mnie brak rozmów o sensie. Boję się o niego zapytać moich kolegów, znajomych… Zresztą… atmosfera staje się coraz mniej sprzyjająca… np. w pracy. Coraz bardziej liczy się efektywność, liczba zorganizowanych przedsięwizięć, rozwiązanych problemów, kwota wpływów. Nie ma czasu, żeby pytać – po co to wszystko. Zresztą może to być źle zrozumiane…

Prawdziwy sens życia nie może pochodzić z naszego świata.

Jestem częścią pulsującego życia

Pamiętam radio, które tata miał przy sobie, w łóżku. Miałem kilka lat, kiedy spaliśmy w trójkę w pokoju – sypialni. Radio było przyciśnięte do ściany, na brzegu tapczanu. Tata spał z tamtej strony. Pamiętam, że mamrotało po cichu – i nie tylko w nocy.

Było dość ciężkie, choć przenośne i na baterie, z rozchwianą gałką włącznika-głośniści. Ten produkt Polski socjalistycznej był zdaje się jednym z lepszych, z wieloma klawiszami, wyciąganą anteną i… rączką, która już się zgubiła…

W wakacyjnych wyprawach towarzyszyło nam. Chyba sześć, albo osiem baterii R-14 mieścił zasobnik, porosły zaciekami wyschniętego kwasu. Tamte baterie, wtedy nikt nie słyszał o alkalicznych, zanim jeszcze wydały ostatnie tchnienie, już zostawiały po sobie lepką krwawicę.

Chyba nie dziwiłem się temu zwyczajowi zasypiania przy odgłosach ze świata. Mama też się nie dziwiła. Radio było tam od zawsze. Tata używał tylko jednej stacji, na jednej fali. Dwieście dwadzieścia metrów, pierwszy program polskiego radia. Kiedy odkryłem dużo większe możliwości tego tranzystorowego miasteczka, sfukał mnie, że mu przestawiam fale.

Ale pamiętam – zwłaszcza krótkie fale – małe drgnienia gałki powodowały przeskok kilku stacji, z tajemniczym świergotem. Zaszumione ludzkie głosy, ledwo rozpoznawalne muzyki – sprawiały wrażenie, że tutaj oto zbiegają się nici z prawie całego, niewiadomego, wielkiego świata. Oto ktoś, w środku nocy, siedzi gdzieś daleko, i mówi do mikrofonu, w nieznanym języku… nie wiedząc, czy ktoś go w ogóle słucha… Tutaj mały Polak – przez przypadek – przedzierający się przez dziesiątki stacji…

Do dziś – pozostała we mnie ta chęć – uczestnicznia w czymś… Dziś jamnik gra w kuchni, program drugi wraz z rozważaniami, z których docierają do mnie jedynie bełkotliwe sylaby. Nie rozumiem, ale jestem ich częścią. Częścią pulsującego gdzieś życia.

Sięgać w odcienie

Rozwój to zdobywanie nowych obszarów.

Lecz w pewnym momencie życia poszerzanie granic wszerz zamienia się w odkrywanie subtelności i odcieni, dostrzeganie szczegółów – na terenach, które już, wydawałoby się, dobrze znamy.

Młody muzyk upaja się zawrotnością gam i pasaży, które może wypuścić spod swoich palców. Lecz kiedy szybkość przestanie fascynować, okazuje się, że ci wielcy artyści grają wolniej, ale ciekawiej. Zawierają w swoim tworzywie większą ilość odcieni, subtelności, nastrojów, narosłych przez lata – doświadczeń, rozmyślań, przeżyć z dziedzin, które wydają się czasem odległe od muzyki. Od malarstwa, poezji, aktorstwa.

Sztuka to przede wszystkim człowiek – on sam, to, co sobą reprezentuje. Tekst sztuki, partytura, płótno to jedynie nośniki, narzędzia, którymi można wyrazić coś, lub… nic.

Odkrywać subtelności…

Jedni chcą, innym nie wydaje się to potrzebne. Ci, którzy widzą ich więcej, duszą się przy tych, którzy są dwa szczeble niżej… To jest nie do przekazania, uzmysłowienia wprost, np. topornymi słowami. To efekt zachwytu i dążenia w górę, ryzyka, i przeżycia.

Dlatego też niektórym ludziom trudno się zrozumieć.

Jak moja teściowa została przestępcą

Jak już wiecie z poprzedniego dnia (mojego bloga), cała moja rodzina udała się na wyjazd "za 3 granice". Z okazji dotarcia do pierwszej z nich (polsko-słowackiej) podaję

przepis na przestępcę.

Należy zatem:

– mieć ładną córkę i wydać ją za mąż za Polaka, do Polski,
– mieszkając przy tym w jednym z krajów spoza UE, np. w Bułgarii lub Rumunii, skąd obywatele mogą przebywać w Polsce do 3 miesięcy bez wizy.
– zapomniałem – trzeba być po dwóch wylewach, mieć orzeczoną niepełnosprawność i być na rencie. W ogóle trzeba być spokojnym i nie wadzącym nikomu człowiekiem.
– Następnie należy poczekać na urodzenie się wnuczki (to może trochę potrwać),
– a potem przyjechać ją odwiedzić
– W trakcie wizyty należy być szczęśliwym i beztroskim, cieszyć się z odwiedzin i z rosnącego dziecka, i z jego pierwszych urodzin. Musi byc w ogóle wszystko NAJ, żeby przepis zadziałał. I
koniecznie trzeba zapomnieć o tym, kiedy mija ten 3-miesięczny termin.
– Wtedy można już spróbować z Polski wyjechać. A na granicy – można cieszyć się z "bycia przestępcą" – z zostania zatrzymanym, przesłuchanym, przetrzymanym przez noc do rana. Nic tak nie cieszy przestępcę jak pozostawiania odcisków palców, a już na pewno obietnica przetransportowania do innego miasta w celu ich zdjęcia.

Przyjemność bycia przestępcą psuje trochę fakt, że strażnicy graniczni są mili, nie obrażają, nie klną i nie wyzywają. Trochę szkoda, ale co przestępca, to przestępca!

Czekam na kolejne granice, przez które moja rodzina będzie się dzisiaj przedzierać. Jak moja córka podrośnie, też będą ją uczył, jak zostać przestępcą.

Słomiany wdowiec

Jestem nim, od 10 minut. Od kiedy dwie moje dziewczyny zniknęły w ciemności, zamknięte w małej klatce samochodu, wraz z trójką naszych rodziców. Będą jechać przez dwanaście godzin, przez trzy granice… przez noc.

Słomiany w… Nie lubię tego określenia… Podsyca mój wisielczy nastrój ostatnich dni. Bo ja, niestety, zostałem w domu. Bo dzisiaj, były pierwsze urodziny Sary. A moje spędzam zwykle na smutno. I jak się dzisiaj okazało – mojej córki też.

Nie lubię tego określenia, bo od kilku dni nie opuszcza mnie myśl, że stanie się coś nieprzewidzianego – i skoro nie jadę z nimi, nie będziemy tego razem przeżywać… Od kilku dni mój mózg analizuje różne warianty tego… nieszczęścia, zanim moja świadomość zdoła go powstrzymać…

Nie lubię tego określenia, bo widziałem ostatniego tygodnia kilka wypadków, widziałem starszego człowieka, przyklejonego do strzaskanych drzwi swojego malucha, człowieka, któremu jeszcze (a może już) nikt nie udzielał pomocy. Bo widzę codziennie to szaleństwo na drogach, błyszczące samochody, pędzące średnio po sto dwadzieścia kilometrów na godzinę, w czterech rzędach po dwupasmowej drodze. Bo wiem, że jedno drgnienie, jedno mgnienie, spóźnione spojrzenie, chwila zamyślenia…

Niestety, przelałem z tego niepokoju na nią… pożegnała się ze mną, jakby na wszelki wypadek… inaczej niż zwykle…

Kiedy odjechali w ciemność, zamknąłem drzwi i stałem w korytarzu… Więc to czuje ona, kiedy ja… co dzień… do pracy…


Jestem banitą

Enriqueta naapisała kilka ciepłych słów pod moim ostatnim komentarzem…

Hey!

Mam nadzieję, że w Twoim przypadku wszysko nie kończy się na
"uświadomieniu"… Ostatnio wśród ludzi często spotykam się z taką
sytuacją, że oni doskonale rozumieja, są świadomi, ale i tak z tym nic
nie robią, choć wiedzą doskonale wszystko! I nie da się z tym walczyć,
rozmowy nic nie dają, bo ciąglę tylko słyszę: ja wiem, ale co z tego?
No włąsnie, nic.

Pozdrawiam gorącą i ucałuj córeczkę cieplutko 🙂

Córeczka już śpi, a ja, by być posłusznym moim własnym słowom z ostatniej notki, powinienem spać już od dwóch godzin. Na ile jestem gołosłowny…? To może ocenić lepiej moja druga połowa… Z pewnością nie jestem ideałem.

To, co ostatnio napisałem, było trochę przekorne bo… na tej liście są rzeczy, które się wykluczają, po prostu.

Tak, masz rację. Mnóstwo ludzi jest świadomych, ale nic albo niewiele z tym nie robią. Tak, nie da się z tym walczyć – z marnym skutkiem słowami, rozmowami. To, co ich naprawdę może skłonić, to przymus, przyparcie do muru, brak innego wyjścia, twarda i nieubłagana sytuacja. To dlatego właśnie tak wielu ludzi, którzy przeszło przez wojnę, biedę, cierpienie i walkę z nim – zyskało żelazną konsekwencję, i tę praktykę życia, a nie teorię tylko. Podobną lekcją może być zmierzenie się z górami, albo morzem. One nie mają litości, za brak przewidywania, wyobraźni, nieostrożność, zabawę ponad granicami, płaci się konkretnie i nieodwołalnie.

Konsekwencje niektórych naszych działań możemy zobaczyć po latach, kiedy będzie już za późno.

Ja może chciałem dorobić, może za długo siedziałem w pracy, zapomniałem, że ten wiatr to jeszcze nie letni, nie ciepły i… teraz jestem banitą. Ale może już niedługo. I teraz muszę już kończyć, jeśli choć trochę mam posłuchać własnych słów 😉

Pozdrawiam ciepło…

Kiedy jesteś ojcem…

…musisz mieć czas na to, by:
– pooprowadzać uczącą się chodzić córkę po mieszkaniu
– uśmiechnąć się do niej – bez zmartwienia i zamyślenia na twarzy
– potargała ci twoje włosy
– namówić ją na łyżeczkę syropu, kiedy jest chora
– nauczyć nowego słowa
– cierpliwie asystować, gdy zapoznaje się z garnkami w kuchennej szafce
– a potem pozbierać płyty CD wysypane ze stojaka
– na koniec przetrzymać jej wrzask protestu, gdy jest już zmęczona.

Musisz mieć czas by
– wysłuchać jej mamy, kiedy właśnie przyszła jej ochota ci coś powiedzieć, zwłaszcza, że miałeś tyle szczęścia, że nie ożeniłeś się z gadułą, zalewającą cię słowami bez końca i bez początku…
– zaplanować najbliższy rodzinny weekend
– pobrać pieniądze z konta na kolejne zakupy (mieszkasz w małym miasteczku)
– zarobić i dorobić, by na koncie znalazła się nowa gotówka
– uważać w drodze do pracy i z powrotem – na radary, i na samochód, bo to kolejne wydatki
– się wyspać i się oszczędzać, bo chory, przeziębiony ojciec to ciężar dla rodziny, nie może zająć się dzieckiem i śpi gdzieś na wygnaniu, żeby nie zarażać domowników.

A przede wszystkim – sprawiać wrażenie, że panujesz nad sytuacją 😉