Sprzedać coś swojego

Różnica pomiędzy teorią a praktyką, szkołą a życiem, jest najbardziej odczuwalna dokładnie w momencie, gdy przechodzi się od tej jednej dziedziny, do drugiej.

Jeśli pracujesz na posadzie, na której Twoja praca nie jest ciągle poddawana ocenie z finansowymi konsekwencjami, jeśli nie musisz martwić się jak sprzedać Twoją pracę, to omija Cię jeden z ciekawszych aspektów życia biznesowo-socjologiczno-psychologiczno-moralnego.

Zrobić coś konkretnego, jak np. napisać książkę, namalować obraz, zrobić zdjęcie, nakręcić film, czy nawet naprawić samochód, położyć komuś płytki w łazience; ba, zrobić to dobrze, (nie mówiąc już – odkrywczo), to ciężka i wymagająca profesjonalizmu praca. Myślałbyś, że jeśli będziesz coś robił świetnie, to… klienci nie poskąpią wynagrodzenia. Jednak w przeważającej ilości przypadków tak nie jest, a o docenienie Twojej pracy musisz starać się sam. Dlatego nie bagatelizuj tego etapu 🙂

Czym są Twoje małe smutki… Niewygodne śpioszki, zapłakane oczy, odrzucona grzechotka. Są takie, jak nasze, mają taki sam kształt, fakturę, koloryt. Tak samo je przeżywasz, może trochę bardziej autentycznie, bo nie dusisz ich w sobie. Nasze są całkiem podobne, podobnie jak Twoje – często wyolbrzymione.

Nie możesz zasnąć, coś Cię dręczy. Mama już zasypia przy Tobie, a Ty ciągle ściskasz kołderkę malutkimi dłońmi. 

Nigdy nie dorośnij

Dzisiaj przez chwilę miałem wrażenie że wiem, dlaczego rodzice czasem nie chcą, żeby ich dzieci dorosły. Moja czteromiesięczna córka jest tak słodka, tak ufna i zależna od nas, że przez chwilę zapragnąłem, żeby to się nigdy nie zmieniło. Wyobraziłem sobie chwile, w którym będzie zamknięta w sobie, będzie się nam sprzeciwiać, działać po swojemu i na przekór.

Czułem to tylko przez chwilę 😉

Niespodzianka człowiek

Wczoraj:

Wychodzę z pracy kilka minut po 22. Oddaję klucze i… tutaj zaczyna się rozmowa! Czas mija, wiem, że w domu czekają na mnie, a jednak wiem też, że nie mogę tak przejść obojętnie.

Ciągle nieczęsto spotkać człowieka, z którym można porozmawiać na temat Pisma Świętego. A raczej – może jest coraz mniej właśnie takich ludzi. Porozmawiać nie tylko z powodu ciekawości, spierania się, oceniania różnych grup religijnych, reklamowania własnej. Bardzo rzadko można znaleźć kogoś, kto mówi tak po prostu o swojej wierze, swoich przeżyciach, wewnętrznej walce, sukcesach i porażkach. Kogoś, kto jest tym przejęty – ale nie tylko – kogoś, kto o tym rozmawia.

Pomijając tych, którzy sprawy ogólnie pojętej wiary pozostawiają zupełnie na boku (nie licząc wiary w podwyższenie wskaźników giełdowych), są ludzie, którzy wierzą, a jednak nie chcą albo (jak mi się wydaje), nie umieją u swojej wierze rozmawiać. Wygląda to trochę tak, jak blokada werbalna staroświeckich rodziców, gdy dziecko pyta o sprawy związane z seksem.

A szkoda. W każdej dziedzinie potrzebny jest kontakt z tymi, którzy się nią zajmują. Fotograf bez kolegów fotografów przestaje mieć punkt odniesienia, inżynier – traci kontakt ze współczesnością technologiczną itd. Wierzący pozostawiony sam sobie dziwaczeje albo dogasa, jak węgielek wyrzucony z ogniska. To w grupie ("gdzie dwóch lub trzech zgromadzi się w Jego imię") wspierają się nawzajem członkowie, motywują się, jak również moderują nawzajem swoje różne pomysły i "wyskoki". Dzieje się to niejako automatycznie, a warunkiem jest – zafascynowanie wiarą, chęć służenia Bogu, i zgłębianie najstarszego punktu odniesienia – Pisma Świętego, listu pozostawionego od Boga. To genialny i dobrze funkcjonujący mechanizm.

W niedzielę, po skończnej pracy, spotkało mnie szczęście tej pięknej rozmowy.

Dlaczego – brak pretekstu?

Od ostatniego wpisu zastanawiam się intensywniej właśnie nad tym, co w nim napisałem. Być może właśnie dlatego, że wyartykułowanie pewnych problemów ułatwia inne na nich spojrzenie…

Czego powodem jest zamarcie, choćby na chwilę, możliwości refleksji nad życiem…? Seria drobnych sukcesów w pracy…? Drobnych, ale posuwających historię (moją historię) do przodu, sprawiających, że do starego myślenia, działania, do poprzedniej mojej pozycji w tzw. otoczeniu (environment) nie będzie już, na szczęście, powrotu. Lepsze zorganizowanie się, które owocuje większym spokojem, stabilnością emocjonalną.

A jednak – chwil, w których rodzą się refleksje, nie można do końca zorganizować. Są efektem tzw. tracenia czasu – momentów, w których umysł może wyrwać się spod nawet idealnie działającego kieratu.

Jest poniedziałek, rozpoczynam nowy tydzień, a w zasadzie nie zakończyłem poprzedniego. Bo koniec czegoś, choćby tygodnia, powinien objąć także właśnie pewne podsumowanie, chwilę refleksji i oderwania się od tego, co zajmowało głowę. Pracując, choćby tylko wieczorami, w sobotę i w niedzielę, trudno było się od tej pracy oderwać.

A może jednak znalazłoby się coś – jakaś namiastka podsumowania? Przeczytajcie następną notkę 😉

Brak pretekstu

Próbowałem wczoraj i dzisiaj coś napisać tutaj… ale nic się nie wykluwa. Nie chcę Was zanudzać przyziemnymi rozważaniami na tematy takie sobie. Byłoby fajnie oderwać się od zwykłych sukcesów dnia codziennego…

Dużo się dzieje, ale nic na tyle ciekawego, żeby tutaj pisać…

Dobranoc

Jak najmniej stłamsić

Pisałem już o tym – nikt nie uświadomił mi wcześniej, że prawie każdy dzień życia z niemowlakiem przynosi niespodzianki. To ogromna nieprawda, że dzicko to głównie pieluchy, nieprzespane noce i zmartwienia zdrowotne.

Sara wczoraj zaczęła śpiewać. Z powodzeniem można tak nazwać jej długo przeciągane sylaby. Zaczęła bez niczyjej zachęty, leżąc sama w łóżeczku. Trwało to długą chwilę.

Pamiętam, kiedy po raz pierwszy się uśmiechnęła. Ten uśmiech już został. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy złożyła niepewnie, nieśmiało ręce, żeby posiąść podawaną jej szmacianą zabawkę. Zaczyna przyglądać się przedmiotom, których do tej pory niedostrzegała. I mam wrażenie, że patrząc na coś długo, przeciągle, "programuje" sobie ten widok w pamięci.

Jak odpowiedzieć na pytanie – dlaczego ona to zaczyna robić? "Chce" to za dużo powiedziane. Po prostu tak jest. Jest tam gdzieś w niej zapisany jakiś program, który prowadzi ją dzień po dniu.

Patrząc na Sarę przypominają mi się zajęcia z pedagogiki, na których odkrywaliśmy to, co sami czuliśmy gdzieś tam wewnątrz. Każdy ma swój sposób poznawania świata. Rozpoczynając naukę w szkole zostajemy wtłoczeni to systemu. Z pewnych względów jest to dobre, gdyż całe życie będziemy tkwić w jakimś systemie. A jednak zła szkoła potrafi zrobić z uczniów ludzi podobnych do obywateli systemu totalitarnego – biernych, "nie wychylających się", którzy chcą byle przetrwać gdzieś w kącie. Wrażliwe osobowości mają szansę być stłamszone przez prostackich nauczycieli. Akademia Pedagogiczna w mieście, w którym studiowałem, była postrzegana jako miejsce odpadowe dla tych, którzy nie dostali się na inne prestiżowe uczelnie. W tej sytuacji nic dziwnego, że nietrudno o spotkanie ucznia, który nauczyciela przewyższa inteligencją, bystrością i zdolnością analizy, odkrywania, choć nie przewyższa suchą wiedzą.

Spotkałem wspaniałych nauczycieli. Liceum – nauczyciel polskiego (dziękuję za wrażliwość!), matematyki (dziękuję za miłość do królowej nauk), szkoła muzyczna – lekcje rytmiki (chyba mój pierwsza pani nauczyciel z prawdziwego zdarzenia), lekcje, które przygotowywały mnie do egzaminów z fortepianu do średniej muzycznej – Panie Piotrze – chcę Panu podziękować, że uświadomił mi Pan tak wiele z muzyki. Przez wiele lat uczyłem się biegania palcami po klawiaturze. Pan pokazał mi tego sens, który zrozumiałem po kilku latach.

Wykładowcy na studiach – niektórzy świetni ludzie. Niektórzy – uczyli bardziej tego, jak radzić sobie z nimi, niż samego przedmiotu. Typowe przykłady pomyłek pedagogicznych, merytorycznych.
Tak wiele dowiaduję się o sobie patrząc na dziecko. Przypominam sobie to, czego nigdy jeszcze sobie nie uświadomiłem, nie odczułem tak wyraźnie. Tak jak w medycynie mówi się "jak najmniej zaszkodzić", tak w wychowaniu możnaby powiedzieć "jak najmniej stłamsić" z tych chęci poszukiwania i odkywania piękna i wszystkiego, co dobre.

Po prostu

Nie mogę napisać, co jest powodem tego mojego wpisu. Dlatego poniższe zdania zabrzmią sloganowo, ogólnie i stąd – mało przekonująco. Trudno.

Najcenniejszą rzeczą, z jaką można się spotkać w życiu, to zaufanie i bezpieczeństwo, jakie może dać drugi człowiek. Nic nie może się równać z tymi cechami. To one są podstawą szczęścia. Przyjaźń, miłość wyrastają dopiero na nich, są wtórne. Ich wartość okazuje się dopiero po latach, gdy piękno ciała, intelektu, forsa i materializm tracą w oczach ich wyznawców w coraz większej perspektywie życia.

Bez nich nasze życie to szarpanie się z rzeczywistością, oczekiwanie na kolejny cios, albo pełne pychy zadufanie, któremu prędzej lub później zostaną podcięte nogi. Zaufanie i bezpieczeństwo dane przez drugiego człowieka musi być wyłącznie bezinteresowne.
Oparte choćby na okruchu materializmu staje się kompletną bzdurą.

Dając komuś zaufanie i bezpieczeństwo, zyskujemy dla siebie człowieka. A jeśli nie będziemy ich żądać od innych, a je otrzymamy, będziemy naszczęśliwszymi ludźmi. 

Dzień, w którym przyszła jesień

Jesień nadeszła kilka dni temu. Trudno tak jednoznacznie opisać, po czym można ją poznać. Pewnie ktoś powie, że pory roku przechodzą jedne w drugie bez wyraźnych momentów przełomowych. A jednak – wychodząc pewnego ranka z domu już wiesz – że nadeszła jesień. To kwestia pierwszego chłodu, pary wydobywającej się z ust, choć jeszcze przecież nie tak zimno. Ale jeszcze bardziej – to kwestia zapachu, wyraźnie innego, przybywającego gdzieś z daleka, zapachu który w mgnieniu oka przywołuje pełen zestaw skojarzeń.

To dni w szkole przy instrumencie, to zbliżający się nowy semestr na studiach, wraz z poprawkową sesją. To bój ponownego przesiadywania w audytoryjnych salach, i jeszcze większy – na ćwiczeniach i laboratoriach, w przerabianiu materiału, który nie wiadomo po co i dlaczego. To wyrywanie się po zajęciach do pierwszego lepszego autobusu i jazda do końca linii, byle dalej – od poczucia obowiązków.

Jesień to zauroczenia przeżywane w coraz zimniejszej atmosferze Krakowa, to szalone noce na rowerze o drugiej nad ranem na Rynku. To coraz bardziej nieruchomiejące tęsknoty za wolnym latem. To kurs żeglarski, stawianie masztów, wiązanie lin, klarowanie żagli. Ciche chwile w parku, wraz z cichnącymi drzewami.

Jesień – to dziś – nasza wyprawa na pola w trójkę. Ściernisko, przeschłe już trawy, osty. To przemierzające z wiatrem nitki – wraz z ich twórcami – pająkami. Wylądował na nosie Sary.

Sto razy wolę pracę od szkoły. Wiem, co robię, po co i dlaczego. Widzę efekt – coś komuś służy, ktoś się cieszy. Od kilku lat piszę na nowo historię moich jesieni – teraz bez zniecierpliwienia i ucieczki. Trochę bardziej świadomie.

„…bezowocnie tracę czas…”

Gdzieś pomiędzy przyjazdem z pracy a kolacją przeglądałem książkę. Natknąłem się na kilka słów o pracy Michała Anioła – w Kaplicy Sykstyńskiej, nad zdobieniem sklepienia. Oto cytat:

Jadał nie przerywając pracy, a na niespokojny sen schodził do położonej niedaleko pracowni, gdzie rzucał się na posłanie nie zdjąwszy nawet butów i ubrania. Cierpiał prawdziwe fizyczne i psychiczne męki. W styczniu 1509 r. napisał do ojca: "Nie proszę papieża o nic, ponieważ nie uważam, żeby postęp mojej pracy na cokolwiek zasługiwał. Jest tak, ponieważ dzieło jest trudne, a to, co robię, nie jest moją profesją. W efekcie bezowocnie tracę czas. Oby Bóg mi pomógł".*

Oby więcej było tych, którzy w ten sposób tracą czas.

Oby mniej było tych, którzy tracąc czas, zaliczają go do pracy dla dobra innych.

*Przegląd Reader’s Digest, Warszawa 1996