Kontakt z Nim – przez Niego

Dobiegają końca Święta Wielkanocne, święta związane ze śmiercią Jezusa, Zbawiciela. (Wielkanoc i Jezus Chrystus – samo to zestawienie jest w sobie prawie "kosmiczne"). Pośród stołów zastawionych ciastem, trunków, rozmów bardziej lub mniej świątecznych… Jezus zbliżył mnie do Boga – umożliwił mój kontakt z Nim. Do tego kontaktu nie jest konieczny żaden inny pośrednik. Nie trzeba za niego płacić pieniędzmi. Nie jest konieczna żadna instytucja, o bardziej lub mniej rozwiniętej hierarchii, organizacji. Kontakt z Bogiem to osobista nić, łącząca ludzi, którzy Go szukają, z Nim – przyczyną i sensem istnienia.

Boga nie trzeba utożsamiać z żadnym kościołem. Pretensje do bycia "kanałem", "pośrednikiem" itp. stają się żałosne wobec przeglądu historii kościołów jako organizacji – im jest ona dłuższa, tym bardziej kompromitująca. Marzenia o "rządach dusz"… Czy rzeczywiście po to, aby doprowadzić je do raju…?

Bóg jest ponad. Z pewnością ponad ludzkie chrześcijaństwo… Ponad jego organizację, czasem chimerycznie rozbudowaną. Ponad jego sług, zwłaszcza tych słabych i grzesznych. Dlatego Bóg dał możliwość dotarcia do Niego bezpośrednio – tylko przez Jezusa. I przez minimalną grupę Jego wyznawców: Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich.

Chrystus rodził się i umierał niemal w samotności, w nędzy, wśród najbiedniejszych, najprostszych i najbardziej naiwnych ludzi – "tych małych". Wydaje się, że do dziś to się nie zmieniło. Wielkie tłumy nie są dowodem słuszności.

Dlatego i Jezus, aby krwią swoją uświęcić lud, poniósł mękę poza miastem. Również i my wyjdźmy do Niego poza obóz, dzieląc z Nim Jego urągania. Nie mamy tutaj trwałego miasta, ale szukamy tego, które ma przyjść.
Hbr 13, 12-14

Śmierci Chrystusa nie trzeba powtarzać…

To bowiem uczynił raz na zawsze, ofiarując samego siebie.
Hbr 7, 27


Odnaleźć Boga – z pominięciem wielkich "firm" – zbiurokratyzowanych, skostniałych, bezradnych wobec trawiących ich przyziemnych problemów… 

Irracjonalna

Z roku na rok coraz dalej do tych Świąt – coraz mniej je odczuwam. To nie kwestia rosnącej komercji, bo komercja nie dotyka mnie prawie w ogóle. To nie kwestia osłabienia obyczajów, upadku tradycji, bo ona mnie nigdy nie dotyczyła – w formie ilości dań, karpia, sianka, choinki.

Złożyć komuś życzenia, szczególnie z TEJ okazji, to znaczy wcześniej odczuć u siebie Święto. A co ja czuję…? Aby czuć, trzeba przeżyć duchowo. Co przeżywam…?

Pamiętam, bo to jeszcze niedawno – rodzące się dziecko to nie podlegająca wątpliwości, irracjonalna nadzieja na lepszy świat. Nie tylko niemowlę, ale taki dwulatek, prący przebojem ciągle do swoich nowych odkryć, umiejętności, jakby każdego dnia poznawał nową Amerykę – wydaje się zawsze niepokonany, zawsze zwycięzcą, który kiedyś zbuduje nową, doskonałą rzeczywistość.

Gdy rodził się Zbawiciel, jego Matka już wiedziała, że… tak, On stworzy nową rzeczywistość. Chyba tylko nie wiedziała, że sama zobaczy tak szybko Jego śmierć. Dziś wspominając o Jego narodzinach milcząco odpychamy myśli o Jego śmierci, choć przecież tak trudno o niej nie pomyśleć, zwłaszcza dziś…

"Niech przyszły rok będzie nie gorszy niż ten". Ale nie chodzi o przyszły rok. Chodzi o to, że te tysięczne i milionowe westchnienia ojców i matek o lepszej przyszłości, spotykają się w tym jednym, który narodził się po to, by umrzeć. By życie naszych dzieci nie kończyło się na śmierci. Czy to jest możliwe? Czy doskonały, sprawiedliwy, szczery, uczciwy świat jest możliwy?

A czy istnieje "racjonalna wiara?" Przecież ona jest zawsze – irracjonalna.

Z najlepszymi życzeniami! Drodzy Czytelnicy! Którzy tutaj zaglądacie częściej, rzadziej, albo pierwszy raz. Wierzę w niewidzialny krąg, łączący ludzi poszukujących i wierzących, choćby po cichu, w lepszą przyszłość. Bo jak pisał Riciotti, jeśli choć jedna rzecz z Ewangelii jest prawdziwa, to musi być prawdziwa cała Ewangelia. Inaczej – wszystko musiało by być kłamstwem. A to raczej mało prawdopodobne, prawda? :-)))

Wolności Jemu

Przypomina mi się natarczywie zbiór opowiadań, a w zasadzie jedno – w którym autor poznawał pewną religię Dalekiego Wschodu, a może tylko jej odłam, sektę itp. Nie pamiętam szczegółów, wybaczcie, może jeszcze znajdę tę książkę. Idea polegała na tym, że nie występowało w niej imię Boga, nie występował w ogóle Bóg. Lecz obrzędy, które towarzyszyły przyjęciu go do tej grupy wyznawców, nosiły nazwy, które ukrywały w sobie jakąś nieznajomą postać, być może właśnie Boga. Na przykład – zaślubiny. Kandydat był poddawany obrządkowi, podczas którego jednak nie wyjaśniano, z kim zostaje on zaślubiony. Później toczył on wyobcowane ze społeczeństwa życie, poniekąd w samotności, ciągle w drodze i poszukiwaniu…

W kontraście do tego sposobu życia jawi mi się pewność Chrześcijan wobec "swojego" Boga. Jak często i jak pewnie mówią Chrześcijanie o tym, jaki jest ich Bóg, co zrobi, a czego nie zrobi, co akceptuje a co nie. Ponieważ czytają Pismo Święte, to sądzą, że widzą Pana jakby stał wprost przed nimi – i że mogą Go opisać dokładnie, jaki jest, co zamierza, czego chce, kogo nagrodzi a kogo ukarze i jaką karą.

Wychowałem się w społeczności, która dużo mówiła o Bogu, szczególnie o tym, co zamierza wobec ludzi. Którzy chyba chętniej cytowali słowa, że "Syn Jezus – On nam o Bogu opowiedział", i że "jesteśmy nauczeni przez Pana i wiemy wszystko", niż słowa "teraz widzimy jakby w zwierciadle, w zagadce".

Czuję potrzebę pozostawienia (paradoksalnie, ale adekwatnie do tego kontekstu) większej "wolności Bogu". Stwierdzenia, że więcej nie wiem, niż wiem. Co On zrobi, nad kim się zlituje? To, że żadne z Jego słów nie przeminie bez echa nie oznacza, że On nie może zmienić zdania. Bo może, bo zmieniał w przeszłości. Więc nie bądźmy od Niego mądrzejsi. Zamiast "wiedzieć" może trzeba Go ciągle szukać, jak ten mnich, który może z szacunku, pokory, z bojaźni przed nadużyciem – wędruje poszukując Jego.

Wierzyć może…

Gubię się wśród ludzi. Może za dużo ich, może za mało samotności. Tracę cierpliwość. Wystarcza jej na kilka osób, ale przy którejś już zabraknie.

Dziś obchodziliśmy Ostatnią Wieczerzę. Inaczej niż większość chrześcijan w Polsce, również w innym czasie. Z symbolami chleba i kielicha na skromnym stoliku przykrytym białym obrusem, bez ołtarza i wielkiej sali. Obchodzimy tak od lat, odkąd pamiętam.

Jak trudno oderwać się od codzienności. Trudno też przełożyć na nowo ponadczasową ideę, gdy zaczyna się dostrzegać nieaktualność, czyli formalizm, dotychczasowych zwyczajów. Przypominam sobie nasze sposoby myślenia sprzed dwudziestu lat, ale to, co pamiętam, w większości wydaje mi się dziś prymitywne. Pozostaje poszukiwanie wiary na nowo, jej kawałków wśród tego zwariowanego życia, które jest teraz. Nawet jeśli wołania o "zatrzymanie się choć na chwilę w pędzie" brzmią jak na pustyni. Tego szaleństwa zatrzymać się nie da, trzeba więc wierzyć pomimo, albo tkwiąc w tym szaleństwie.

Mam wrażenie, że tracę kontakt z ludźmi wokół, że staje się on alarmująco powierzchowny. Jakbym porozumiewał się z ich skórami, nie docierając do mózgów. Pozostają proste zależności – ty robisz to, ja tamto, przemielamy kolejny kawałek roboty. Za miesiąc to samo, tylko trochę inaczej.

Wesołych Świąt!

Ach, jakże trudno wyjść poza słowne konwenanse, pisząc o Świętach! Albo wychodzi z tego górnolotne kazanie, albo narzekanie – na upadek tradycji, zeświedczenie. Tak i ja zacząłem, ale skasowałem 😉

Ci, którzy doświadczyli narodzin oczekiwanego dziecka, wiedzą, pozostali – niech uwierzą na słowo: to początek nowej epoki. Naprawdę wydaje się, że odtąd świat będzie lepszy, że zmierzamy ku dobrej przyszłości, że to, w czym uczestniczymy, ma jakiś sens. Początek nowej epoki – nawet, jeśli nie ogłaszanej przez aniołów, i w środku nocy nie stają zaskoczeni nagłą jasnością kierowcy na autostradach, spikerzy radiowi podają zwykłe, codzienne informacje, a do drzwi nie stuka kurier z czekiem od bogatego szejka z Kuwejtu.

Stajnia, żłób, siano. Kiedy ostatnim razem ktoś z nas był w stajni? Kto był w niej w ogóle? Ta na naszym podwórku została zburzona jakieś trzydzieści lat temu. Nie używaliśmy w niej perfum, zresztą – wtedy chyba nikt ich na co dzień nie używał, wystarczyło zwykłe mydło. Nikt nie miał pojęcia o Dove. Zresztą, nie o to tu chodzi, może tylko czasem warto o tym pomyśleć, skoro naszą żałość powoduje np. widok ulic we Lwowie, albo przydrożna knajpa niedaleko Przemyśla.

"Boże, miej litość dla mnie, grzesznika!" Uwięziony w mnie samym, w moim czasie i przestrzeni, niezdolny do wytknięcia nosa poza własny kąt – ułomną logikę, skarłowaciałe uczucia – próbuję ponownie odczytać wieść o narodzeniu Zbawiciela.

Czego i Wam życzę – Drodzy, którzy odwiedzacie mnie w tym zakątku Wszechświata.

Ciche życzenie

Myślę o moim imienniku, rówieśniku Beniamina. Kilka dni temu przechodził dwie ciężkie operacje, teraz nie wiem, co się z nim dzieje. Czy zmieniło by to coś, gdybym wiedział? Czy naprawdę mogę coś zrobić? Nie wiem. Jesteśmy ludźmi tak niesamowicie słabymi. Próbujemy stwarzać świat, który dałby nam zabezpieczenie przyszłości. Ale tak naprawdę – tak niewiele od nas zależy. Podobno posiadamy w sobie wielką siłę. Czy to prawda? Jak ją wyzwolić? Albo można prosić o pomoc Najwyższego, ale Jego drogi pozostają niezbadane. Pytamy "dlaczego", ale poszukiwanie odpowiedzi sprowadza czasem więcej bólu. Pozostaje cisza, w tej ciszy – ciche życzenie.

Do moich gości, i …

Cieszę się, jeśli znajdujecie tutaj coś fajnego. To coś pochodzi z jednego z najpiękniejszych okresów w moim życiu. Tego jestem zupełnie pewien. Pewien ze skrywaną, pseudoracjonalną myślą-obawą, że lepiej już być nie może, może być więc tylko gorzej.

Na moich oczach dokonuje się przemiana bliskiej mi osoby. Wyzwala się inna postać, na którą spoglądam z odrodzoną fascynacją – niesamowitą i piękną. Nie mam na myśli Sary, gdyż jej rozwój z tygodnia na tydzień stał się przecież normą, do której jednak i tak nie przywykłem.

Boję się. Pocieszam się, że nie boją się tylko nienormalni lub nieświadomi, oraz że aby się do strachu przyznać, trzeba mieć choć trochę odwagi. Boję się choćby tak głupiej rzeczy, jak z wielkiego brzucha niewielkiej, drobnej dziewczyny może wyjść żywy człowieczek bez szwanku dla nich obojga. Wydaje mi się to nieprawdopodobne. Przy Sarze nie mieliśmy okazji tego sprawdzić, Ioana nawet nie zdążyła poczuć skurczów.

Mam obawę w jakim stanie malec wyjdzie… Śmialiśmy się dzisiaj mówiąc, że skoro Sara ma jasne, słowiańskie włosy przy ciemnej, rumuńskiej karnacji, to mały będzie może blady, ale za to z czarną jak smoła czupryną. Ale to są mało istotne dywagacje. Ważniejsze są sprawy, których nawet wymienić się boję… jest ich bez liku. Łapię się na tym, że chciałbym otrzymać gwarancję, najlepiej na przynajmniej 18 lat, z możliwością "wymiany wadliwego towaru". Mocne, nie? Na szczęście – nikt jeszcze takich "gwarancji" nie daje. Chyba na tym polega życie – no warranty.

Dziś umarł Carl. Człowiek z gatunku tych, którzy w podeszłym wieku odchodzą jako niepokonani młodzieńcy. Gdy go spotkałem jakieś prawie dwadzieścia lat temu, chodził jeszcze o własnych nogach. Później, gdy widywaliśmy się co kilka lat, zdarzało mi się pchać jego wózek. Jak wtedy, dwanaście lat temu, na terenie uniwersytetu w Miszkolcu, gdy w skwarze lata zmierzaliśmy okrężną drogą z jadalni do audytorium. Wszyscy inni szli na wprost, ale tamtędy nie dało się przejechać wózkiem. Rozmawialiśmy o planach… Powiedział mi: "Są ludzie, którzy robią jedną rzecz bardzo dobrze, i ludzie, którzy robią w życiu wiele rzeczy, ale żadnej dobrze. Ja wybrałem to drugie". Popatrzyłem zdziwiony i zaskoczony jego otwartością. Przecież w naszym towarzystwie był jednym z najlepszych, najmądrzejszych. Ja opowiedziałem mu o mojej wizji na życie – to była jedna z wielu i nie traktowałem jej jako jedynej i nieodwołalnej. A jednak, kilka lat później, na trawniku obok przed budynkiej audytorium, rozpakowywaliśmy kolację – samotni – Ioana i ja – ona, jako uczestniczka spełnionej już teraz, wizji.

A dziś wieczorem czesałem włosy trzyletniemu "owocowi" tamtych marzeń… wspominając Carla. Carla, który pierwszy o nich usłyszał – zanim cokolwiek się stało. Może dzięki niemu padły moje słowa? Może dlatego, że padły, wypowiedziane głośno, spełniły się? A może on im jeszcze jakoś pomógł…? Tak wiele chciałbym się dowiedzieć… 😉 Czy kiedy się dowiem…?

Jeszcze czuję, widzę…

Idę spać.

Jak rzadko myślę o tym, że mogę się nie obudzić jutro. To znaczy – obudzić się może w innym świecie. Podobnie jak jutro mogę obudzić się ja, ale nie ktoś z moich bliskich. Czasem, idąc do łóżka, nasłuchuję w półmroku oddechu Sary, i czasem wydaje mi się, że go nie słyszę… Co by było dalej…? Albo jak dziś, kiedy jechałem do domu samochodem. W powoli zapadającym, wiosennym mroku, który z dnia nadzień zmierza do tej najkrótszej nocy. Te mroki są niepowtarzalne, w krwistościach zachodów. W takim właśnie zapadającym zmierzchu, za zakrętem, może czekać na mnie coś… A ja będę akurat patrzył w lusterko, albo podziwiał czerwień nad horyzontem. Może obudziłbym się w szpitalu z Ioaną nade mną…? Może dowiedziałbym się, że poduszka powietrzna uratowała mi życie? Życie, ale nie zdrowie… Może byłbym skazany na wózek, albo łóżko, do końca życia… Może bez oczu, bez rąk… To wszystko jest możliwe, prawdopodobne.

Traciłem przytomność kilka razy, za każdym razem budzenie się – z poczuciem, że nie wiem co się stało, jaki jest dzień tygodnia, gdzie jestem – było trudnym do pogodzenia się momentem…

Idę spać… Jeszcze czuję, widzę…

Dziękuję…

Czy Go nie znajdą…

…aby szukali, czy nie znajdą Go niejako po omacku. Bo w rzeczywistości jest On niedaleko od każdego z nas…

Dz 17:27

Kiedyś odkryłem, że ten tekst tak dobrze pasuje do tego, co czuję względem Najwyższego. Tak, szukam go niedaleko ode mnie – w tłoku ulicy, wśród drzew, w ciepłych murach rodzinnego domu. W sensie mojego życia, tego ponad zwyczajną, codzienną egzystencją. Szukam po omacku, bo oczy nie są potrzebne. Ale też dlatego, że nie mogę udowodnić Jego istnienia tak, jak udowadnia się prawie wszystko w naszym świecie. Zwykle bierzemy coś w dwa palce i pokazujemy – to jest to. Albo przeprowadzamy dziesięć tysięcy eksperymentów i jeśli jakieś zjawisko powtarza się wystarczająco często, to uważamy je za dowiedzione. Najwyższy nie ulega tym metodom.

Paweł z Tarsu powiedział te słowa do Greków, a moja kultura to ich kontynuacja. Może dlatego tak silnie do mnie przemawiają. Silniej, niż wiele innych określeń, żydowskich z pochodzenia…