Od kilku wieczorów próbuję powrócić do wątków "duszy podróże" albo "małe filozofowanie". Bez skutku. Przeżywam dzień, gonię (bardziej lub mniej), czuję… Nastaje wieczór, i znów uczucie, że być może uciekło coś bardzo ważnego. Może… uciekło życie…? Kolejny z niego dzień.
Kiedyś nie wyobrażałem sobie, że można czuć każdą godzinę życia. Ale od jakiegoś czasu wydaje mi się, że zaczynam czuć każdy dzień. Każdy, jakby drobną cząstkę, oddzieloną od pozostałych, w której zdarzyło się coś, czego nie było nigdy przedtem, i już nie będzie.
Odruchowo myślę, że szkoda, że istnienia Jego nie da się udowodnić naukowo. Ale zaraz strofuję siebie: przecież nauka to nie wszystko. To nasze czasy przypisały jej wyolbrzymioną rolę. Jeszcze do niedawna takie stwierdzenia jak "człowiek więcej wie niż rozumie" traktowane były z przymróżeniem oka. A jednak wydaje mi się niewątpliwe, że w tej wszechludzkiej i wszechświatowej układance zgłębionej już przez człowieka brakuje jakiegoś ważnego elementu.
Sensu? A dlaczego istnienie Wszechświata miałoby sens. Oczywiście, wcale nie musi. Dziwne byłoby tylko to, że wokół nas obserwujemy tak wiele "drobniejszych" sensów. Przyroda wydaje się nie tolerować nonsensu, wszystko wydaje się mieć tam cel. Człowiek dąży do tego, aby jego działanie miało sens. Bez poczucia sensu człowiek staje się martwym za życia. Dlaczego zatem nie miałby istnieć sens nadrzędny, sens tego wszystkiego. Naszego istnienia, naszej rozwijającej się samoświadomości, doskonalenia, panowania nad środowiskiem, materią. Marzeń o nieśmiertelności…
Ale zaraz. W sposób logiczny (czyli naukowy) próbuję udowadniać rzeczy, które nie należą do świata nauki. Na nic to, nie tędy droga. Zapętlenie, tautologia.