Oko nie nasyci się…

Mówienie jest wysiłkiem: nie zdoła człowiek wyrazić wszystkiego słowami. Nie nasyci się oko patrzeniem ani ucho napełni słuchaniem.
Koh 1,8

Od kilku wieczorów próbuję powrócić do wątków "duszy podróże" albo "małe filozofowanie". Bez skutku. Przeżywam dzień, gonię (bardziej lub mniej), czuję… Nastaje wieczór, i znów uczucie, że być może uciekło coś bardzo ważnego. Może… uciekło życie…? Kolejny z niego dzień.

Kiedyś nie wyobrażałem sobie, że można czuć każdą godzinę życia. Ale od jakiegoś czasu wydaje mi się, że zaczynam czuć każdy dzień. Każdy, jakby drobną cząstkę, oddzieloną od pozostałych, w której zdarzyło się coś, czego nie było nigdy przedtem, i już nie będzie.

Odruchowo myślę, że szkoda, że istnienia Jego nie da się udowodnić naukowo. Ale zaraz strofuję siebie: przecież nauka to nie wszystko. To nasze czasy przypisały jej wyolbrzymioną rolę. Jeszcze do niedawna takie stwierdzenia jak "człowiek więcej wie niż rozumie" traktowane były z przymróżeniem oka. A jednak wydaje mi się niewątpliwe, że w tej wszechludzkiej i wszechświatowej układance zgłębionej już przez człowieka brakuje jakiegoś ważnego elementu.

Sensu? A dlaczego istnienie Wszechświata miałoby sens. Oczywiście, wcale nie musi. Dziwne byłoby tylko to, że wokół nas obserwujemy tak wiele "drobniejszych" sensów. Przyroda wydaje się nie tolerować nonsensu, wszystko wydaje się mieć tam cel. Człowiek dąży do tego, aby jego działanie miało sens. Bez poczucia sensu człowiek staje się martwym za życia. Dlaczego zatem nie miałby istnieć sens nadrzędny, sens tego wszystkiego. Naszego istnienia, naszej rozwijającej się samoświadomości, doskonalenia, panowania nad środowiskiem, materią. Marzeń o nieśmiertelności…

Ale zaraz. W sposób logiczny (czyli naukowy) próbuję udowadniać rzeczy, które nie należą do świata nauki. Na nic to, nie tędy droga. Zapętlenie, tautologia.

Najmniejszy sens

Jestem pewien, że chwile spędzone z Sarą będę później wspominał jako jedne z najpiękniejszych w życiu. Już je tak wspominam, ale wiem, że tym bardziej kiedyś będą mi one miodem na moje serce. Może w trudnych chwilach, samotnych. Nikt z nas nie wie, jak potoczy się nasze życie, ale jeśli tylko On pozwoli mi zachować pamięć, będę miał co wspominać.

Byłem z Sarą dziś u lekarza. Zajęliśmy kolejkę i spacerowaliśmy w jesiennej, słonecznej atmosferze. Posadziłem ją na małym drzwie, patrzyliśmy na czerwieniejące, zielone kiedyś listki, dotykaliśmy zmarszczonej kory. Bawiliśmy się w chowanego, na tyle, na ile można się w to bawić w dwulatkiem. Wyglądaliśmy za ogrodzenie, "ja też, ja też" mówiła, wyciągając do mnie ręce. "Czy możemy tam iść?" spytała, patrząc na ogrodzony teren. Kolejne dziecięce pytanie i kolejne oczekiwanie, że tata odpowie – jak najmądrzej i najlepiej. "Nie możemy, po to jest ogrodzenie, żeby nie wchodzić". Ale jednocześnie przypominam sobie te wszystkie chwile, w których łamałem tę zasadę.

Jestem w pracy i wspominam tę dziesiejszą, poranną chwilę, w której szliśmy razem, a ja przestałem odbierać natrętnie dzwoniącą komórkę.

Wspominam i nie mogę odpędzić od siebie pytania – po co to wszystko… Po co słoneczne spacery z dwuletnim moim odbiciem, tak ze mną wspólnym, jakby częścią mojej duszy. Po co to przeżywać, po co o tym pamiętać…

Jeśli jest jakikolwiek choćby jedyny i najmniejszy sens naszego istnienia, to sprawia on, że wszystko inne nabiera sensu. Czy możliwe, że cały nasze super skomplikowany, niesamowity i wspaniały w swej złożoności świat, nie miał żadnego sensu? Tak, to możliwe, ale wydaje się to zupełnie nieprawdopodobne. Zaś jeśli istnieje choćby najmniejszy sens, to, konsekwentnie, dowodzi on istnienia największego sensu – jest nim Bóg. A my jesteśmy Jego dziećmi.

Oko nie nasyci się patrzeniem…

Mówienie jest wysiłkiem: nie zdoła człowiek wyrazić wszystkiego słowami. Nie nasyci się oko patrzeniem ani ucho napełni słuchaniem.
Koh 1,8


To krótkie zdanie przywołuje u mnie wiele skojarzeń, przypuszczam, że im będę starszy, tym więcej. Ktoś dzisiątki, setki, tysiące lat temu napisał zdanie, a ja dzisiaj z mozołem odkrywam niektóre z jego znaczeń.

Nie zdołam wyrazić wszystkiego słowami. Nawet nie muszę. Nie trzeba. A nawet, czasem, jest to szkodliwe. Patrzysz na swoją przyjaciółkę, chciałbyś coś powiedzieć… Patrzysz, patrzysz chwilę, i widzisz, że ona to już wie. Wystarczy uśmiech, gest. Słowa nie trzeba, słowo – wprost, niewyszukane, niedobrane, nieostrożne – zniszczy coś… Jakby odarło z płatków kwiat po to, aby pokazać jego wnętrze.

Oko nie nasyci się patrzeniem, ucho – nie napełni słuchaniem. Dla Koheleta to powód do nazwania świata wokół „marnością”. A dla mnie – nie skończoną jeszcze piękną fascynacją.

Znów lato. Znów jesień, zima. Znów wiosna. Wydaje mi się, że mógłbym to przeżywać w nieskończoność. Fakt, że jest ciągle tyle rzeczy do poznania sprawia, że każdego dnia kręcę głową z fascynacją i niedowierzaniem – że jeszcze z tylu rzeczy, często prostych, codziennych, nie zdawałem sobie sprawy.

Ioanę, moją żonę, poznaję każdego roku. W tym roku mamy dziesięciolecie. Ona się zmienia, ja się zmieniam. Czasem wracam myślą do naszego pierwszego spotkania, jak do jakiejś bajki. A czasem wydaje mi się nieprawdopodobne, że tak, jak ja ją znałem osiem, pięć, trzy lata temu, mogliśmy jakoś razem żyć. Ale i tak ciągle jeszcze jej nie znam, i nie wiem, czy zdążę…

Chciałbym, żeby stanęło teraz jedno ważne zdanie – otwartym tekstem, bez niedopowiedzeń. Tak rzadko słyszę podobne deklaracje, rzadko spotykam ludzi, którzy chcieliby coś takiego wprost powiedzieć.

Działania mojego życia podejmuję po to, aby poszukiwać pewnej tajemnicy. Szukam Boga.

Nie jestem jakimś bohaterem wiary, zakonnikiem w cywilu, nie jestem ani mędrcem, ani moralistą. Nie jestem ideałem, zdarzały się rzeczy, które chciałbym wymazać z pamięci i z rzeczywistości. Ale jednocześnie czuję, że bez Niego moje życie miałoby niewielki sens. On jest sensem mojego życia, którego poszukuję ciągle. Powstałem po to, aby Go poszukiwać, próbować zrozumieć – poprzez ludzi i zdarzenia, które dzieją się blisko mnie.

Bo w rzeczywistości jest On niedaleko od każdego z nas. Bo w nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy, jak też powiedzieli niektórzy z waszych poetów: Jesteśmy bowiem z Jego rodu.

Dz 17,27-28

Lem ateistą przez ostrożność

W nocy obudziło mnie przeświadczenie, że coś nie jest tak. Po dłuższej chwili przekonałem sam siebie, że muszę sięgnąć po słodycze. Hipoglikemia, największy, błyskawicznnie obezwładniający wróg cukrzyka. Otworzyłem szeroko oczy, gdyż za każdym ich przymknięciem uderzała we mnie potężna, jak rażenie prądem, paraliżująca drgawka…

Czekając w półmroku na dojście do siebie odkryłem, że…

Zawsze wydawało mi się, że starcy umierają zmęczeni życiem. Że po długim życiu dojrzewają do śmierci, spodziewają się jej, "przystępują" do niej. Ale właśnie tknęło mnie nagłe przeświadczenie, że tak wcale nie musi być…

Ja to ja. Ten sam, który miałem 9 lat, na moich pierwszych samodzielnych wakacjach. Ten sam, który myląc trop rodziny i przyjaciół, u których mieszkałem na stancji, w Wielkanoc wychodziłem z rowerem na Śnieżnicę, śpiąc tam samotnie w wielkim na kilkadziesiąt miejsc schonisku. Ten sam, który tropił drgnienia własnego serca wobec tej niepojętej, choć inspirującej i nie nieskończonej połowy rodzaju ludzkiego. Który triumfuje we frazach pentatoniki na klawiaturze, zaś innym znów razem pogrąża się w desperackiej złości wobec całego świata.

Jestem ciągle ten sam, ja, choć nie taki sam. Umrę mając dziewięc lat, tylko z większym bagażem obserwacji, wiedzy o tym, co za chwilę się stanie. Z lepszą obroną przed zakusami, większą pewnością siebie. Ale to ciągle ja, który, mając teraz 34 lata, idzie z wrażeniem, że dopiero teraz poznaje życie, teraz czegoś naprawdę się uczy, że teraz rusza do przodu.

Chwyciła mnie obawa, że wtedy, za trzydzieści, czterdzieści lat, jeśli cukrzyca pozwoli, będę ciągle taki sam, że będę ciągle czekał na to, co będzie, choć już nie w tym życiu. Dławi mnie myśl, że, tak jak pewien starzec, na pytanie: jak minęło mu życie, podejdę do drzwi, otworzę i zamknę, i powiem – właśnie tak szybko i niepostrzeżenie. Skręcam się na myśl, że to, czemu poświęcam teraz moje siły, nie będzie przeze mnie ocenione jako warte zachodu. Że będę musiał odejść, nie mając na to wcale ochoty.

Kocham życie, kocham zdolność człowieka do dostrzegania piękna. Kocham świat, który przygotował dla mnie Bóg, bo tylko tak umiem dostrzec sens mojego istnienia. Niektórzy mówią, że poszukiwanie sensu jest ludzką imaginacją, ale dla mnie jest dowodem sensu istnienia. Świat został tak skonstruowany, żeby prędzej lub później doprowadził do powstania istoty, która potwierdzi jego istnienie. Jest to dla mnie oczywiste, ewidentne, to wynika z tego, co przeczytałem na styku nauki i filozofii, i z mojego własnego uczucia. Mistrzowsko określił to Paweł z Tarsu: On [Bóg] Określił właściwie czasy i granice ich zamieszkania, aby szukali Boga, czy nie znajdą Go niejako po omacku. Bo w rzeczywistości jest On niedaleko od każdego z nas. (Dz 17:26-27).

Żyjemy jak w kokonie, pod kloszem, w cieplarnianych warunkach na Ziemi, jak w łonie, z którego gdy choć na chwilę wychyniemy, czy to w kosmos, czy w głębiny, musimy sztucznie chronić naszą kruchą egzystencję. Nasze zmysły, palce, zbyt grube by zmacać cegiełki materii, zbyt małe by sięgnąć gwiazd. Tam, gdzie nieokreśloność rozmywa nasz świat, gdzie pulsary i granice czasoprzestrzeni, tam kończy się klosz naszego świata, przeznaczonego dla nas. Sami, materialnie, jesteśmy niczym, pustką bardziej niż materią. Nasze ciała to tylko scenografia, w której wykreować ma się świadomość – ten duch i sens. Ludzkie uczucie, ponad, pomimo sił materii. Walka o zdrowie małego dziecka, o zgodę w rodzinie, o żonę, dziadka… Kompromis, choć ideał, pokora, choć stanowczość i nieugiętość. Miłość, wbrew. To jest sens zaistnienia kiedyś tam tych protonów i neutronów, tego pola informacyjno-energetycznego, z które utkany jest nasz świat i my. "Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne." Jn 3:16

Jestem przekonany, że człowiek jest stworzony do życia bez końca. Mam kilka dowodów, które raczej czuję, są wsparte nadzieją, wiarą w sens. Jeśli to wszystko, co nas spotyka, ma mieć sens, to musi istnież życie wieczne. I powstanie od umarłych. To jasne, to wynika z mojego życia.

Nierealne? Nieprawdopodobne? Mrzonki, biedne nadzieje biednej świadomości ludzkiej, skazanej na zagładę? Bóg nie odpowiada…? Dlaczego? Czemu pozostawia nas samych, nie zagrzmi z nieba, nie udowodni, nie zrobi porządku… Dlaczego? Nie wiem, mogę przypuszczać. Tkwimy w pacie, z którego wydobyć nas może tylko mój krok, zawierzenie – wnioskom z tego, co widzę i czuję.

Mój ulubiony filozof Lem był ateistą, ale czuję przez skórę, że przez ostrożność…

Bardziej od nas wyrozumiały…

Różnie myślimy o Bogu. Raz dziękujemy mu w chwilach wielkiej radości, szczęścia. Innym razem nie myślimy o Nim zbyt często. Czasem zastanawiamy się czy istnieje, pomimo dowodów, które kiedyś były dla nas oczywiste. Są chwile, kiedy błagamy Go o pomoc albo prosimy o radę, w chwilach dramatycznych, na rozstajach dróg życia, wtedy, kiedy nagle Go potrzebujemy. 

Czy ktoś, kto rzadko pamięta o Bogu, ma prawo prosić Go o pomoc albo radę, gdy wreszcie poczuje się bezradny i mały…? Nie ma prawa – łatwo powiedzieć. To brak konsekwencji, instrumentalne traktowanie Jego, wreszcie zwykły brak klasy. 

A jednak, chyba nawet w takich chwilach, On jest skłonny choć w części nas wysłuchać… Choć trochę pomóc, nawet za to niedowiarstwo, chłód, którym czasem Go traktujemy, może zapomnienie…

Jest bardziej cierpliwy, wyrozumiały, niż na to zasługujemy…. Wierzę w to… Mam nadzieję…

Niemodne – o sensie życia

Rzadko rozmawiamy o sensie życia. Naszego życia. Spuszczamy na to zasłonę milczenia, samotnego zmierzenia się z pytaniem… Kapłan w świątyni daje odpowiedź, ale to jest jego odpowiedź… Aby dać własną, trzeba zmierzyć się z pytaniem samotnie.

Sensu życia nie sposób udowodnić tak, jak przeprowadza dowody nauka. Sens życia leży na polu wiary. A wiara jest początkiem nauki, wiara też jest jej przedłużeniem. Naukowe podejście nie wynika bowiem z niczego innego, jak z zawierzenia fundamentom, których nie da się udowodnić. A i później, po całym zestawie naukowych dociekań stajemy na brzegu kręgu światła, mając przed sobą niezbadaną jeszcze naukową ciemność. Przeświadczenie, że coś tam jeszcze jest, co powie nam więcej o naszym życiu – to znów promień wiary.

Nauka jest tylko pomostem, drogą – pomiędzy chęcią dociekania prawdy, od której to chęci wszystko się zaczyna, a końcowym wnioskiem – niemożnością całkowitego prawdy zgłębienia – na czym proces naukowy się kończy. A dalej może sięgnąć znów tylko wiara.

Od pytania o sensie życia można uciekać. Można go pozostawić na poziomie materialnym, zaspokojenia potrzeb, samorealizacji, samozadowolenia. Ale tak pojęty sens nie jest dla ludzi osiągalny. Hedonizm napotyka na granicę percepcji zmysłów, tracących punkt odniesienia przy oderwaniu od cierpienia.

Nawet altruizm, bezinteresowność, poświęcenie na rzecz innych nie może doczekać się zupełnego spełnienia. Ludzie, którzy są obiektem tych wspaniałych postaw – dalej cierpią, umierają. Zatem sens życia człowieka nie może mieścić się tylko w pomaganiu innym, w ochładzaniu ich cierpnień. Musi on leżeć gdzieś indziej – gdzieś, gdzie znajdzie swoje ostateczne i skuteczne spełnienie.

Rozmowy o sensie życia mogą być niewygodne, mogą napawać niechęcią, nawet strachem. Mogą być zbyt ekshibicjonistyczne duchowo. Mogą być zbyt trudne z prostego względu – bo ktoś, będąc już w połowie życia może jeszcze do końca nie wiedzieć o jego sensie. Sensem może być jego poszukiwanie…

A mnie brak rozmów o sensie. Boję się o niego zapytać moich kolegów, znajomych… Zresztą… atmosfera staje się coraz mniej sprzyjająca… np. w pracy. Coraz bardziej liczy się efektywność, liczba zorganizowanych przedsięwizięć, rozwiązanych problemów, kwota wpływów. Nie ma czasu, żeby pytać – po co to wszystko. Zresztą może to być źle zrozumiane…

Prawdziwy sens życia nie może pochodzić z naszego świata.

Ciemność nie będzie ciemna dla Ciebie

…przenikasz i znasz mnie,
Ty wiesz, kiedy siadam i wstaję. Z daleka przenikasz moje zamysły,
widzisz moje działanie i mój spoczynek i wszystkie moje drogi są Ci znane.
Choć jeszcze nie ma słowa na języku: Ty już znasz je w całości.
Ty ogarniasz mnie zewsząd i kładziesz na mnie swą rękę.
Zbyt dziwna jest dla mnie Twa wiedza, zbyt wzniosła: nie mogę jej pojąć.
Gdzież się oddalę przed Twoim duchem? Gdzie ucieknę od Twego oblicza?
Gdy wstąpię do nieba, tam jesteś; jesteś przy mnie, gdy się w Szeolu położę.
Gdybym przybrał skrzydła jutrzenki, zamieszkał na krańcu morza:
tam również Twa ręka będzie mnie wiodła i podtrzyma mię Twoja prawica.
Jeśli powiem: Niech mię przynajmniej ciemności okryją i noc mnie otoczy jak światło:
sama ciemność nie będzie ciemna dla Ciebie, a noc jak dzień zajaśnieje: .
Ty bowiem utworzyłeś moje nerki, Ty utkałeś mnie w łonie mej matki.
Dziękuję Ci, że mnie stworzyłeś tak cudownie, godne podziwu są Twoje dzieła. I dobrze znasz moją duszę,
nie tajna Ci moja istota, kiedy w ukryciu powstawałem, utkany w głębi ziemi.
Oczy Twoje widziały me czyny i wszystkie są spisane w Twej księdze; dni określone zostały, chociaż żaden z nich nie nastał.
Jak nieocenione są dla mnie myśli Twe jak jest ogromna ich ilość!
Gdybym je przeliczył, więcej ich niż piasku; gdybym doszedł do końca, jeszcze jestem z Tobą.

Ps 139,1-18

Broń chrześcijanina


Fascynują mnie ludzie, którzy posiadają ogromną wiedzę i potrafią jej
świetnie i pięknie użyć do tego, aby rozszerzać horyzonty innym ludziom
– robiąc to z elegancją, delikatnością. Jakie to świetne obserwować ich
ostrożność i wyrozumiałość względem innych, którzy wiedzą mniej, choćby
nawet starali się usilnie przekonać, że wiedzą tyle samo.

Przekonałem się w życiu, że mędrzec spotykając głupca (mówiąc
uproszczonym językiem Przypowieści) nie ma szans przekonać go na
gruncie wiedzy, argumentacji, logiki o słuszności swojej wiedzy.
Mędrzec może zostać zjedzony przez głupców na kolację i będzie się to
działo w majestacie ich wiedzy i logiki.

Najważniejsza broń chrześcijanina to jego rzeczywista postawa życiowa
wobec innych. Jeśli tutaj zabraknie poszanowania, pomocy, wiary w dobre
intencji drugiej stron (nawet jeśli wbrew rzeczywistości – ale przecież
wiara czyni cuda), na nic zdadzą się tomy wykładów, przeczytanych
książek, rozpraw religijnych. Natomiast w sumie niewielu jest ludzi,
którzy odwzajemnią się złem na okazane im dobro.

Niespodzianka człowiek

Wczoraj:

Wychodzę z pracy kilka minut po 22. Oddaję klucze i… tutaj zaczyna się rozmowa! Czas mija, wiem, że w domu czekają na mnie, a jednak wiem też, że nie mogę tak przejść obojętnie.

Ciągle nieczęsto spotkać człowieka, z którym można porozmawiać na temat Pisma Świętego. A raczej – może jest coraz mniej właśnie takich ludzi. Porozmawiać nie tylko z powodu ciekawości, spierania się, oceniania różnych grup religijnych, reklamowania własnej. Bardzo rzadko można znaleźć kogoś, kto mówi tak po prostu o swojej wierze, swoich przeżyciach, wewnętrznej walce, sukcesach i porażkach. Kogoś, kto jest tym przejęty – ale nie tylko – kogoś, kto o tym rozmawia.

Pomijając tych, którzy sprawy ogólnie pojętej wiary pozostawiają zupełnie na boku (nie licząc wiary w podwyższenie wskaźników giełdowych), są ludzie, którzy wierzą, a jednak nie chcą albo (jak mi się wydaje), nie umieją u swojej wierze rozmawiać. Wygląda to trochę tak, jak blokada werbalna staroświeckich rodziców, gdy dziecko pyta o sprawy związane z seksem.

A szkoda. W każdej dziedzinie potrzebny jest kontakt z tymi, którzy się nią zajmują. Fotograf bez kolegów fotografów przestaje mieć punkt odniesienia, inżynier – traci kontakt ze współczesnością technologiczną itd. Wierzący pozostawiony sam sobie dziwaczeje albo dogasa, jak węgielek wyrzucony z ogniska. To w grupie ("gdzie dwóch lub trzech zgromadzi się w Jego imię") wspierają się nawzajem członkowie, motywują się, jak również moderują nawzajem swoje różne pomysły i "wyskoki". Dzieje się to niejako automatycznie, a warunkiem jest – zafascynowanie wiarą, chęć służenia Bogu, i zgłębianie najstarszego punktu odniesienia – Pisma Świętego, listu pozostawionego od Boga. To genialny i dobrze funkcjonujący mechanizm.

W niedzielę, po skończnej pracy, spotkało mnie szczęście tej pięknej rozmowy.

Nie lubisz smutku – nie czytaj

Przedwczoraj odszedł pies, Hektor. Nie stawiam zwierzętom pomników, nie przejmuję się nimi bardziej, niż ludźmi. Chcę napisać o jednej rzeczy, która była w nim niesamowita – tryskająca radość.

Hektor mieszkał w budzie, w małej zagrodzie na podwórku. Nigdy nie był w domu. Zawsze z drżeniem czekał na moment, kiedy pozwolimy mu pobiegać, otwierając małą furtkę jego zagrody. Wypadał wtedy jak torpeda, biegał od jednego krzaka do drugiego, wąchał, wyznaczał teren. Zwłaszcza tego ostatniego nie cierpiała pewna część naszego domu – wg ich teorii po tej czynności Hektora usychały kwiatki i małe sadzonki krzewów.

W zimie znaczył śnieg śladami łapek, rył w nim nosem. Na śliskim nie wyrabiał na zakrętach, tak cieszył się z odrobiny wolności. Był mieszańcem i zawsze pozostał mały. Zawsze też jego mordka miała coś z beztroskiego, aktywnego uśmiechu.

Kiedy bawiliśmy się w berka, nie dawał się złapać, trzymał się dokładnie trochę dalej niż na wyciągnięcie ręki, ciagle z figlarnym uśmiechem i zadyszką – ze zmęczenia, czy z radości. Ale wystarczyło dać znać, że koniec zabawy, a już można było go trzymać i głaskać. Nigdy też nie protestował, kiedy kazano mu wracać do budy, choć wracał tam powoli, zwiesiwszy głowę.

Trzy dni temu nie pokazał się. Ioana zaglądnęła do niego. Weterynarz stwierdził nieuleczalną w jego wieku chorobę.

Dlatego nienawidzę śmierci. Ona, przynajmniej na chwilę, zniszczy uśmiech nas wszystkich, także Ioany, Sary. I dlatego wierzę, że będzie to tylko na chwilę.