Prognoza pogody

Gdy wysiada z autobusu, ma przed sobą kilkanaście metrów, które prowadzą do ruchomych schodów. Zjeżdża nimi w dół, do części podziemnego świata. Tam szklana galeria po lewej, a potem długi peron, na którym spokojne postaci starszych i młodszych, mężczyzn i kobiet, czekają na nadjeżdżajacy właśnie lśniący tramwaj. Potem wąskie przejście, którego część została wydzielona dla wózków balustradą w kolorze srebra. I następne ruchome schody. Dalej korytarz otwiera się szeroko na rząd wysokich, ciężkich, przeszklonych drzwi, zamujących całą wysokość od posadzki do stropu. Są ich dwa rzędy, podróżny zapiera się mocno, by je otworzyć i wkroczyć do królestwa, galerii handlowej. Potoki przechodniów zmierzają we wszystkich kierunkach, jest tu ciepło, można zdjąć nakrycie głowy oraz płaszcz. Podróżny nie robi jednak tego, gdyż jest tylko przechodem. Po lewej najsłynniejszy fastfood świata, po prawej największy hipermarket. Wianuszek osób otacza stoisko promocyjne nowego tabletu, tuż dalej czerwony samochód na podeście, i jeszcze dalej rząd bankomatów wbudowanych w ścianę sąsiaduje z wejściem do sklepu dla skner. Po lewej rozciąga się się pasaż, który jest jak bez końca, z rzędem dużych donic i stolikami. Podróżny idzie jednak prosto, tam, gdzie kolejne ruchome schody prowadzą na powierzchnię.

Wyjeżdżając w górę podróżny podnosi głowę i nagle widzi gromadę postaci, opartych o balustradę, które – czy patrzą właśnie na niego, chyba jednak nie. Czekają na coś, a może zajęte towarzyską rozmową po prostu spędzają czas. Uśmiech wywołuje ten komitet powitalny, albo pożegnalny raczej, bo przecież zaraz dalej wyjście z gmachu, znów ze szklanymi drzwiami, wychodzącymi teraz w ciemność. Podróżny dziwi się lekko, teraz dostrzega, że są one nieco inne niż widziane do tej pory. W halogenowym oświetleniu wszystko zdaje się eleganckie lub co najmniej przyzwoite, również wybrudzony ortalion czy stary polar. Jak też te twarze, poszarzałe, pomarszczone, nieogolone, niesymetrycznie napuchnięte i przesiniałe. „Nie było ich tu wcześniej”, zdziwienie podróżnego jest słuszne. Dociera do rzędu ciężkich drzwi, pcha je z wysiłkiem, i zaraz szybko nakłada czapkę i zapina płaszcz, z ust wydobywa się para. Naraz staje się jasne – nikt nie przeczuwa nadejścia mrozów tak dobrze, jak właśnie ci, którzy tam stali, no ci, jak by to powiedzieć, no przecież wiadomo, o kogo chodzi.

Z maską ci do twarzy

Zadziwiające jest to, że kiedy człowiek nauczy się w końcu ubierać różne maski, a przynajmniej jedną, to potem przychodzi mu to z zadziwiającą łatwością. Staje się wręcz codzienne i odruchowe. A przecież czasem się zdarzy, że dobrze byłoby tę maskę ściągnąć, albo najlepiej w ogóle nie ubierać. 

Luźne

Nikt się nie wypowiedział po poprzednim wpisem, tak więc może jest zupełnie inaczej niż ja myślę – może każda kobieta chciałaby stanąć na wybiegu, ubrać się tak, jak tamte, być oceniana. Jeśli wykazuję naiwność, napiszcie o tym, w końcu nie musicie się podpisywać, przynajmniej nie własnym imieniem 🙂

Czasem wydaje mi się, że kształt tego świata, (w zakresie, w którym ma wpływ człowiek) zależy tylko od tego, że ktoś jeden potrafi zinterpretować ten świat na swój sposób i przekonać do swojej wizji innych ludzi, i to w dodatku tak, że oni są nawet zadowoleni z tego, co ten jeden wymyślił.

Niedobrze, wyszło zbyt skomplikowane zdanie. Pomyślę, jak to wyrazić inaczej. Najlepiej napisać opowiadanie 🙂

edycja

Poprzedni wpis poprawiałem kilka razy. Przed chwilą irytowało mnie jeszcze to, że słowo "pretekst" pojawiało się dwa razy, a pochodzi nieco z innego kręgu niż reszta słów, również dźwiękowo… Uwierało nieuzasadnionym kantem…

Sprawa z Antoniną

Antonina dziś zachowywała się dziwnie. Zawsze po skończonej pracy wypadała przez szklane drzwi firmy wychodzące na ulicę, szybkimi krokami osiągała samochód, odpalała silnik i zdecydowanymi pociągnięciami kierownicy przeciskała się przez szpaler zaparkowanych aut. Była w tym naprawdę dobra, jadąc przodem lub tyłem naciskała ostro na gaz, nie chybiając wąskiego traktu.

Dziś było inaczej. Choć Patryk ociągał się, na wszelki wypadek grzebiąc długo i nie wiadomo po co w swoim plecaku, wiadomo – by nie spotkać się z Antoniną przy szklanych drzwiach, to ona rozmawiała przez telefon, jakby nie mogła rozmawiać potem. On, słysząc pojedyncze słowa, czuł, że są bez składu i ładu, jak kiepsko oświetlona fasada dekoracji, miały tylko sprawiać wrażenie potrzebnej rozmowy. Podejrzenie zaczęło się tlić w jego głowie, które odrzucał, a jednocześnie ratował od śmieci co rusz, nie dając mu umrzeć do końca.

Wreszcie poszedł pierwszy, powłócząc nogami w powietrzu szalenie ciepłego wieczora, i znów niezwykłym trafem, zbiegiem okoliczności – słyszał za sobą pobrzmiewający głos Antoniny, odbijający się od wysokich kamienic w tej bocznej uliczce, milczącej o tej porze. Rozmawiała z kimś, idąc za nim, jak nigdy, zupełnie przez przypadek, ale z pewnością dlatego, że właśnie tamtędy wiodła droga do jej mieszkania.

Pomny swojej przysięgi, że nie da się uwieść pozorom, szedł naprzód ignorując słodkie podejrzenia wzbudzane brzmiącymi słowami, i już rodził mu się plan, że nagle zatrzyma się, odwróci, i bezlitośnie zmierzy Antoninę wzrokiem od stóp do głów. "Zważ przecie, że już roić ci poczęła mistrzyni rojenia, sam sobie roisz mistrzu" – szeptał mu rozsądek – "a ledwo odbierze twój wzrok – pożre go, strawi i wchłonie, i w mgnieniu oka wyprze się tego, zdementuje i obali; więc nie myśl nawet o słowach i nie aprobuj, jeśli zachowałeś cień pamięci, nie mrugnij okiem".

Antonina nie zostawiała śladów. Nigdy nie wyjaśniała niczego, była mistrzynią klawiatury wątłych podtekstów, której pasaże komponowała jej żeńska intuicja, silniejsza ze wszech miar od niej samej. Grała nieuchwytną, nie dającą się potem przywołać ani udowodnić melodię – że kiedykolwiek istniała, że ktoś grał, a ktoś komponował. Tylko słuchacz zatrzymywał się dziwnie zdziwiony, winny i już skazany ze swego zdziwienia, że to co było, nigdy nie było, a co się zdawało, to śnił…….

Więc poszedł dalej.

Elżbieta

Przegapiłem moment zasypiania… Rzuciłem okiem tu i tam (w Internecie), zdenerwowałem się przy okazji, bo mmKrakow.pl do dziesięciu godzin nie jest w stanie zatwierdzić mojego prostego materiału o Widowisku Teatralnym zorganizowanym przez Stowarzyszenie Pomocy Niepełnosprawnym "Bądźcie z nami"… Póki co – zdjęcia można zobaczyć tutaj.

Wspomnienie kobiety spotkanej dziś w Krakowie na ulicy Biskupiej. Jest tam skwer, a na jednym z drzew – ogłoszenie "Nie dokarmiać gołębi, znów pojawiły się szczury!".
– Proszę pana, ludzie sypią karmę gołębiom na ziemi, a powinni tam dalej, gdzie jest karmnik.
Rzeczywiście, trzy metry dalej, na metalowej, długiej rurze wbitej w ziemię, stoli stylowy karmnik dla ptaków.
– Ale karmnik jest za ogrodzeniem i nikt starszy nie jest w stanie dam dojść. Dlatego karmę sypią na ziemię tutaj, a wyjadają ją szczury. A koty, proszę pana, to jakieś nie koty, takie bez życia, bez energii, szczur przechodzi obok takiego kota, a on nic.
Starsza kobieta zaczęła do mnie mówić, gdy przyglądałem się ogłoszeniu. Widząc, że zamierzam iść dalej, zapytała:
– A pan w którą stronę?
– Tam – pokazałem przed siebie.
– To może mógłby mi pan towarzyszyć, bo wie pan, ja nie za dobrze się czuję, mam słabe serce, rozrusznik, bajpasy… Ciemnieje mi w oczach.
– Dobrze.

Szliśmy, w zasadzie dreptaliśmy. Krok za krokiem dowiadywałem się nowych informacji o pobliskich kamienicach, o procesie, w którym miasto przegrało, chcąc wybudować tu parking podziemny, i jeszcze o wielu innych sprawach, z których w zasadzie nic nie pamiętam. Doszliśmy do poczty, gdzie miała zapłacić rachunki. Kobieta opowiadała mi jeszcze o swoim synu, dla którego zdobyła informacje o jakichś herbach, po to, aby on, jako kierowca taksówki, miał o czym opowiadać swoim klientom. Czekałem spokojnie na koniec wypowiedzi, który ona sprytnie omijała, stosując zdania wielokrotnie, a w zasadzie bez końca złożone, słusznie się spodziewając, że wraz z opadnięciem intonacji i cezurą choćby na złapanie oddechu, nasz krótki spacer i rozmowa, a w zasadzie jej monolog, któremu przytakiwałem, zakończy się tak nagle, jak się rozpoczął. Podziwiałem tę zręczność, majstersztyk opowiadania, w którym co rusz zdawało się, że wątek już musi umrzeć, tymczasem zmartwychwstawał na nowo w niezliczonych wcieleniach…
– Przepraszam pana, ja mieszkam sama, przepraszam, że tak pana zanudzam…
Życzyłem jej dobrego dnia i… zdrowia, patrząc na bladą twarz kobiety o wysokim wzroście i szczupłej postawie, siwych włosach; pionowych, głębokich zmarszczkach na policzkach…
– Mogę spytać, jak pani ma na imię?
– Elżbieta.

Bez wyjścia

Dziś po raz kolejny w życiu usłyszał, że jest inny niż inni, i że jego żona ma z nim z pewnością trudne życie. Co ciekawe, powiedziała mu o tym jego dentystka. Czyżby wyczytała to z jego uzębienia? Chyba tak, bo kiedy ją spytał, na czym polega ta inność, dziwność i trudność, ona odparła po namyśle, że chyba nie umie tego opisać słowami. Ciekawe, że to samo mówiła mu już jego babcia, kiedy miał dziesięć lat, a potem też jego mama.

Wieczorem, kiedy w małym miasteczku już prawie nikt nie chodzi, wziął puszkę  kupionej kiedyś przypadkowo farby w sprayu, wymknął się do bocznej uliczki, tuż przy samym rynku, i na nowo wytynkowanej ścianie napisał: "Kobiety, jak was zadowolić? Proszę o instrukcję punkt po punkcie". Bo bardzo by nie chciał, żeby miały z nim trudne życie.

Dziecko

Jest taka złość, która się rodzi, kiedy widzisz, że w kimś, kto jest twoim przewodnikiem, przełożonym, autorytetem – żyje jednak pewne niedorosłe dziecko, które czasem zaczyna się upierać, tupać nogami, i którego nie możne przekonać żadnymi racjonalnymi argumentami. Myślisz wtedy, że to jest dokładnie tak jak z dzieckiem – chodzi mu tylko o to, aby postawić na swoim.

I wiesz, że skoro jest to twój przewodnik, przełożony lub autorytet, to nie musisz i nie będziesz odpowiadać za jego błędy. Nawet, jeśli to ty zostaniesz o nie oskarżony, to będziesz mógł oskarżenie formalnie olać. Ale sam fakt, że ktoś, kto powinien być mądrzejszy od ciebie, zachowuje się jak dziecko sprawia, masz ochotę go dopaść tam w środku, dać klapsa i na niego nawrzeszczeć. Nawet jeśli tym dzieckiem jest ktoś, kto zwykle o ciebie dba i cię chroni.

Tworzyć czy krytykować

W poprzednim wpisie byłem brutalny, tak, wiem, przepraszam. Tak sobie myślę, że chciałbym zaapelować do tych, którzy chcą coś tworzyć – twórzcie koniecznie! Również zaapelować do krytyków – a może Wy też chcecie tworzyć? Twórzcie! Szukacie twórczości tworząc krytykę? Ufff, "tworzyć krytykę" – do czego dochodzi – zaprzeczam sam sobie! Tak więc – uwaga – albo tworzysz, albo krytykujesz. Sytuacja z gruntu odmienna.

Tworzyć to podejmować ryzyko, odkrywać siebie, wystawiać nagą pierś na ciosy, bezbronną. To szukać i zdobywać (oczywiście, jeśli się uda) tych, którzy zrozumieją choć trochę, nie uznają wysiłków za prężenie nieistniejących muskułów na cienkich jak patyczki kończynach. Zaś krytyk występuje zrazu w pozycji tego, kto jest górą. Natura ludzka (no, może polska szczególnie) wpierw przypisuje rację temu, kto krytykuje. To on jest uznany za znawcę, a już szczególnie ten, kto wskazuje, co jest nie tak i że coś powinno zostać zrobione inaczej.

Niewielu krytyków zdaje się wiedzieć, że i oni mogą się łatwo zdyskredytować. Istota wyjścia na ignoranta nie dotyczy dokładnie tego, że użyje jakiegoś słowa niezgodnie z jego znaczeniem, że pomyli epoki, nurty, nazwiska czy coś tam jeszcze. Istota klęski krytyka polega np. na tym, że skrytykuje do cna, nie pozostawiając suchej nitki. Albo że gdzieś spomiędzy linijek wyniknie, że on nie lubi tego, co krytykuje. Albo że to go nudzi(!). Tak tak, krytyk będzie twierdził, że to nie jego wina, że się nudzi, że to dzieło jest kiepskie i tak dalej. Nie dajcie się temu zwieść, bo to oznacza, że krytyk powinien zmienić pracę.

Może wspomnijmy na koniec o takie prozaicznej rzeczy – krytyk ma kochać to, co zdecydował się krytykować. Ta miłość powinna przezierać spomiędzy splotów i meandrów odniesień, erudycji, zwrotów retorycznych i argumentów naukowych. Bo tylko wtedy krytyka ma szansę w miarę mówić coś o dziele.

Dziewczyny z agencji

Tak, skorzystałem z ich usług. W zasadzie chodzi o jedną dziewczynę, która przebiegając błyskawicznie palcami robiła z niezrównaną sprawnością to, co trzeba. Choć broniłem się i na początku zupełnie nie mieściło mi się to w głowie. Ba! Nawet wpadłem w panikę, gdy obskoczyły mój samochód. Ledwie skończyły dwadzieścia, może, lat. A chyba i nie wszystkie.

To było tam, gdzie asfaltowa droga przechodzi w żwirową, kończy się po prostu, z dołami, takimi jakie powstają po niezliczonych przejazdach ciężarówek. Po jednej stronie – trawy, które nigdy nie zaznały koszenia, wyniosłe, wolne, twarde, wysokie jak człowiek. I krzaki, i te drzewa rosnące samowolnie, prawdziwie, bez pielęgnacji, troski, przycinania. Po drugiej stronie – baraczki-kontenery, nie najstarsze, skromne, niewielkie, prostopadłościenne, o cienkich ścianach, dwóch oknach i drzwiach pośrodku. Za baraczkiem majaczył plac, jak manewrowy, z wysoką konstrukcją, galerią. Za galerią – hala jak budynek fabryczny, szeroki, niewysoki. Tam prowadziła brama z podnoszonym szlabanem, pod którym stawały ciężarówki, ich naczepy błyskały pomarańczowymi światłami. Ktoś wychodził z kabiny, podchodził do małego pawilonu przy szlabanie, o coś pytał, wracał z powrotem.

Tak więc przegoniwszy dziewczyny, które po mej słownej tyradzie zaczęły we mnie dostrzegać Marsjanina, zaparkowałem samochód z dala od baraczków. Człowiek pilnujący szlabanu powiedział, że mam iść na piętro i potem na prawo. Poszedłem, nieświadomy, wystraszony owym babskim nalotem i dziwnym wzrokiem mężczyzny, który, jak zapamiętałem, przyglądał mi się stojąc w drzwiach jednego z kontenerów z napisem "Agencja". Na piętrze, po prawej stronie, w sali, były chyba cztery stanowiska z ludźmi ubranymi na zielono, zaś przy wejściu – na grubej szybie napis "kasa", gdzie siedziała kobieta w mundurze. Na jego pagonach prężyły się znaki, zbyt skomplikowane, bym, zatrwożony, zdołał je zapamiętać.

Poprosiłem o formularze. Zakład ten bowiem nazywał się Urzędem Celnym, a ja przyszedłem zapłacić tak zwaną akcyzę za nasz nowy, piętnastoletni samochód, sprowadzony z zagranicy.

Zestaw dokumentów wyciągnąłem i jąłem się zadania. Na początku było nieźle, co prawda zastanawiałem się chwilę, czy jestem osobą fizyczną. Jeszcze na tyle naiwny by sądzić, że to jedyna spotykająca mnie trudność, przebrnąłem przez daty, numery i typ nadwozia, adresy, znów numery… Dotarłem do oświadczenia, że "stawkę wyliczyłem na podstawie tabeli……… kursu NBP z dnia………" A potem zaczynał się – rząd pustych pól z instrukcjami po polsku, a jednak jakby w innym języku… Tak! Mam sobie sam wyznaczyć akcyzę! I wpisać tajemnicze kody, których nazw nawet nie rozumiem…

Zacząłem rozglądać się po sali. Zauważyłem, że do owych stanowisk podchodzą najczęściej dziewczyny, podobne do tych (a może i te same) które napadły na mnie przed szlabanem. Dziwne. Rozważając, czy samych urzędników nie zapytać o owe kursy, tabele NBP i kody zacząłem się przyglądać ich twarzom. Nie wyrażały nic, patrzyły w dal, a potem w monitory komputerów. I tak w kółko. Czasem ktoś podniósł się, wziął, albo odłożył segregator, którymi obłożona była ściana z tyłu. Wszystko to w jakimś bezimiennym transie, jak część bezludzkiego mechanizmu, działającego tu od siódmej do piętnastej. A może jednak zapytać? Przypomniało mi się zdanie z formularza: oświadczam, że jestem świadomy odpowiedzialności karnej z ustawy, ustępu, paragrafu…. Więc jeśli powiem coś źle, albo już coś źle napisałem? Bezimienne twarze wyglądały jak bezlitosne.

Obok usiadł brunet w wytartym jeansie. Miał wypełnione pola, które u mnie były puste.
– Pan zdaje się wie jak to wypełnić?
– Wiem.
– A mógłby mi pan pomóc?
– Niech pan idzie do agencji.
– Agencji?
– Tam panu wszystko zrobią. Tam na dole, tam pisze, oni są wszędzie.

Zrozumiałem. Nadszedł czas by przeżuć i przełknąć. Pogodzić się z dziewczynami, przyznać do winy i prosić o pomoc. Ciężko zwinąwszy papiery, bez pośpiechu, skoro i tak straciłem już mnóstwo czasu, podniosłem się do wyjścia, układając twarz w wyraz obojętności, tak na wszelki wypadek. Tuż, na ławce w korytarzu, siedziała wysoka dziewczyna o wyrazistej twarzy, delikatnych kilku piegach, zgrabnym nosie, długich, farbowanych jasno, falujących, spiętych w jednym miejscu włosach. Była w jeansie. Zrozumiałem – tak ubierali się przychodzący tu faceci.
– Może pomóc panu?
– No…. raczej tak.
– To chodźmy.

W baraczku, przy biurku, moje papiery przepływały przez jej ręce jak piłeczki u sprawnego cyrkowego żonglera. Bezbłędnie, błyskawicznie odnajdywała potrzebne rubryki, tłumaczenie niemieckich zaświadczeń było jej zbędne. Na ścianie wisiała tabela NBP… Moje dokumenty uformowała w trzy kupki – jedna – do zaniesienia od razu tam, na piętro, druga i trzecia – na później, do kolejnych "urzędów". Ile jestem winien? Ależ to śmiesznie mało, taka pani miła…

Do obojętnych twarzy na piętrze poszedłem teraz już na pewniaka, jednakowoż w pokorze. Gdy stałem przy okienku kolejne dwie dziewczyny przyniosły następne papiery. Zdziwiony i zszokowany, jak niesamowicie milcząca jest ta symbioza urzędu z agencją, w której ja funkcjonuję tylko jako dyskretny dodatek, zauważyłem na ścianie plakat. Jak pamiętam: Nasza wizja – być bliżej obywatela… Chwilę zastanawiałem się, czy nie poprosić o zgodę na sfotografowanie go, ale ostatecznie… brakło mi odwagi…