Dlaczego sondaże wyborcze nie odpowiadają rzeczywistości

Newsweek 4.07.2010, str. 21, artykuł Piotra Bratkowskiego Kłamstwo sondażowe

…klucza do sondażowych kłamstw szukałbym gdzie indziej. A mianowicie w swoistym paradoksie tej części polskiego elektoratu. Polega on na tym, że to samo, co pociąga ją w retoryce Jarosława Kaczyńskiego, stanowi zarazem źródło jej poczucia dyskomfortu, niepewności, czy wręcz wstydu spychanego w nieświadomość. (…)

Że przyklaskując temu wszystkiemu, sama się w pewnym sensie szufladkuje. Jako ta właśnie mniej zaradna część społeczeństwa, pomocy państwa potrzebująca. Jako ta Polska nazywana gorszą, niechętna wobec odmienności, lękająca się wyzwań współczesności i konieczności konkurowania z resztą świata. (…)

Polska Jarosława Kaczyńskiego podejrzewa siebie o to wszystko i nie chce, by inni się o tym dowiedzieli. W osobie prezesa PiS chce widzieć Mojżesza, który wyprowadzi ją z zaścianka na salony. Ale przyznaje się do tego głównie wśród swoich, mających podobną wizję własnego losu. Wobec obcych trochę się wstydzi, że kogoś takiego w ogóle potrzebuje.

Głębia sięga lenistwa

Dwa artykuły wpadły mi w ręce. Jeden – o tym, w jaki sposób Internet kształtuje mózg internauty. Wiemy już, że struktura neuronowa mózgu zmienia się fizycznie pod wpływem bodźców. Nawiązują się nowe połączenia, stare, nieużywane, przestają funkcjonować i zanikają. Ta właściwość to neuroplastyczność mózgu. Nowoczesne badania potrafią zbadać, jak mózg zmienia się pod wpływem zetknięcia się nowoczesnymi technologiami.

Posługiwanie się, a w zasadzie można powiedzieć już, że przebywanie w Internecie, zwiększa zdolności człowieka do wielozadaniowości, szybkość reakcji na bodźce. Z drugiej strony – spłyca proces myślenia, rozrywając go na krótsze łańcuchy, co przeszkadza w dochodzeniu do głębiej sięgających wniosków.

Drugi artykuł – kreatywności nie sprzyja wysokie tempo pracy, natłok bodźców oraz rozwinięte struktury szybkiego, logicznego myślenia. Paradoksalnie – im mniej żelaznej logiki, im wolniej myślący mózg, tym więcej kreatywności. Mówiąc skrajnie – kreatywność to dziecko lenistwa, beztroski, oderwania od rzeczywistości, kiedy to spod świadomości wypływają zaskakujące skojarzenia, zupełnie nie do przewidzenia trzeźwym rozumem.

Busem

Trzeci dzień dojazdów do pracy busem. Bez widoku szosy i obowiązku patrzenia w przód, w tył, na boki, bez napięcia w żołądku i wypatrywania misiaczków. Bujając się gdzieś tam na tylnych siedzeniach, przysypiam na moim plecaku, stawianym obok mnie. W miasteczku, które jest po drodze, bus zjeżdża na rynek, wzdłuż skweru z soczystą zielenią drzew, między którymi Maryja, w zagrodzie, i promieniście rozchodzące się od niej sznurki z trójkątnymi flagami w kolorach białym, żółtym, niebieskim. Na bramach kamieniczek plakaciki wyborcze "Polska jest najważniejsza".

Na trzeci dzień w busie zaczynam już pamiętać dziury i fałdy tej drogi. Drzemiąc zgaduję, gdzie jestem. Na przykład na tym ryneczku małego miasteczka, akurat przy tablicy ogłoszeniowej, na której teraz dwie takie same twarze obok siebie, z dwoma napisami "Wiec wyborczy Janusza Korwin-Mikke". Tak więc kiedy widzę Janusza Korwin-Mikke, napinam mięśnie, bo tam jest takie zagłębienie w bruku, że zawartość busa podskakuje pod sam sufit. Zagłębienie w bruku – kiedyś był tu gładki asfalt, ale ostatnia moda to kosteczka. Ale jaka! Jadąc busem, nie da się zerkać na zegarek, dzwonić przez komórkę, czytać gazety, bo położony jakiś czas temu przez specmajstrów bruk jest w gorszym stanie niż ten, który pamiętam, sprzed trzydziestu lat. Trzymamy się siedzeń, chwiejemy wraz karoserią – taka wspólna zabawa w małomiasteczkowy blichtr. 

Nie obchodzi – jeszcze

Wracając do wpisu wczoraj – myślę jednak, że słuchacze (widzowie), są zadowoleni po prostu, skoro wystarczy, że słychać, że ktoś gra i śpiewa. A skoro są zadowoleni, to… Panie! Co pan? Czego pan? Podstawowe prawo ekonomii, to dać tyle i tylko tyle, ile trzeba, (a najlepiej – trochę mniej), gdyż każdy gest ponad to czysta strata. Innymi słowy (Sylwku, tu wspominam Ciebie i nasze wspólne dojeżdżanie do pracy liniami PKP, bo podczas spóźnień tych zardzewiałych żółtawo-niebieskich składów mieliśmy nie tak rzadkie możliwości poszerzania naszych dyskusji), tak więc, innymi słowy, skoro robisz coś, czego nikt nie dostrzega, to robisz to tylko dla siebie (bo już nie np. dla swojej rodziny), a jeśli nie robisz tego nawet dla siebie, to… psychiatra przyjmuje od szesnastej.

Zadziwiające, jak wiele rzeczy nam nie przeszkadza. Drogi, które po jednej zimie trzeba znów remontować, brak cen na półkach w sklepach, nieustanne żebranie kasjerek o drobne, niesłowność, niepunktualność, absurdalne prawo i absurdalne piętnowanie tych nielicznych, którzy, jakimś absurdalnym uporem, próbują je przestrzegać.

Dzień dobry! Trochę spóźnione, ale pełne najlepszych intencji :-)))))

Nie obchodzi

Tęsknię za pisaniem bloga, lecz komputera ciągle nie mam, a w pracy – trudno się skupić, bo to w końcu praca. Powiedzmy.

Refleksja – o sytuacjach, w których robienie czegoś dobrze, to heroizm graniczący z pomieszaniem zmysłów. Chodzi oczywiście o pracę za zapłatę, czyli głównie i najczęściej – za pieniądze. Niektórzy (jak ja) tak długo nie mogą się przekonać, że oferowanie dobrej jakości za niską kwotę jest… demoralizujące dla obu stron – zleceniodawcy i zleceniobiorcy. Niektórzy (niewielu) czasem (tylko) zastanawiają się, komu tak naprawdę powinno zależeć np. na tym, aby koncert został dobrze nagłośniony. Skoro sam menadżer zespołu wykazuje ignorancję dążącą do nieskończoności, skoro realizator dźwięku, gdyby zrealizował dobrze (lub bardzo dobrze), to udowodniłby (menadżerowi, widzom, i co gorsza – sobie), że za takie (prawie żadne, czyli praktycznie za darmo) pieniądze też się da zrobić. Czyli następnym razem menadżer zaoferowałby jeszcze niższą stawkę, bo dacie radę, dobrze było, super poszło… Skoro słuchacze, słuchając tego, co słuchają, nigdy się nie upominają, może się nie znają, albo raczej – nie zwykli się upominać, uważają upominanie się za idiotyzm, niewarty straty czasu, bo i tak menadżer pokiwa głową, i nic z tego, a oni i tak zapłacą następnym razem… bilety po sto pięćdziesiąt sztuka.

No i co? I nic.

…Brzoza za oknem, o białej skórze, prześwitującej przez zieloną suknię z delikatnych listków. Kołysze się niedostrzegalnie, jak niedostrzegalny ten ruch powietrza, bo jeszcze nie wiatr, w te upalne, ostatnie dni…

polecam

Zobaczcie fotoreportaż o niewidomym dziecku pochodzącym z sierocińca w Indiach, adoptowanym przez amerykańską rodzinę, w której ojciec również jest niewidomy i postanowił przekazać swoje umiejętności życia adoptowanemu synowi. 

Okulary pułkownika

Tuż za drzwiami wejściowymi i krótkim korytarzykiem z dwoma oknami prowadzącymi do portierni, otwiera się w poprzek główny korytarz, z ladą na pierwszym planie i napisem: portiernia, szatnia obowiązkowa.

Chwila zawahania – i już starszawy portier, brzuchaty i łysawy, z dużymi szkłami okularów, trochę grubymi, zapytuje: państwo do kogo.

Rozglądając się po korytarzu można pożałować, że nie przyszło się jednak o siódmej trzydzieści rano, tylko o dziewiątej. Poczekalnia przypomina te na dworcach pkp, z pasażerami oczekującymi od nie wiadomo jak długo, na nie wiadomo kiedy nadjeżdżający pociąg. Rzędy plastikowych krzeseł, zamocowanych na wspólnej belce, są zwrócone w stronę świetlnej tablicy. Tu – zamiast godzin przyjazdów i odjazdów – symbole gabinetów wraz z numerkami.

Kolejka do rejestracji. Tam z przodu, przy okienku, starszy pan:
– Ja do ustalenia terminu.
– To na marzec – pada z drugiej strony – chciałby pan w innej klinice?
– Nie nie, w końcu dostałem skierowanie tutaj…

Jest kwiecień. Zakładając, co bardzo prawdopodobne, że klinika nie zapisuje na terminy wstecz, ani nie potrafi odwracać biegu czasu, można wnioskować to, co można wnioskować w tej sytuacji. Można wnioskować też i inne rzeczy, które, stojąc w owej kolejce, można zawczasu przemyśleć, przygotować odpowiedź. Jakąś wymówkę, usprawiedliwienie, albo nakreślenie sytuacji, nienachalne uspokojenie, delikatny uśmiech, albo nawet grymas – zawodu czy pokory…

W poczekalni – oczywiście porządnie, schludnie, wszystko jest pod kontrolą, każdy czeka na numerek, spokojne głosy rejestratorów (jest jeden młody mężczyzna) powiadamiają o wszystkim, nie cofają się przed żadnym pytaniem, wyjaśniają, jeśli trzeba, to głośniej i powoli, i jeszcze raz, bez drgnienia powieki, zmarszczenia twarzy. Tak!

Obawy płonne, zresztą, nie mogły być inne… Nie wszyscy jednak muszą czekać następnej wiosny. Pod gabinetem biały fartuch, pielęgniarka, od drzwi otwartych do drzwi zamkniętych, i od zamkniętych do następnych, otwiera je, zamyka… W chłodnym świetle korytarza pobłyskują błyskawicznie jej czerwonawe oprawki okularów:
– Tu za dużo pacjentów, tu nie czekać, w poczekalni; pan teraz, potem pani; pacjentka z ostrego – panie Zdzisiu, przyniesie pan krzesło, gdzie mam posadzić.
Pan Zdzisiu, portier. Wracając, zakłada ręce z tyłu.
– Doktor Marek operuje ucho, może za czterdzieści minut – czerwone oprawki drgają w rytm słów – Nie wiem, tak, może, czekać, nie poradzę.
Doktor Marek, wysoki i chudy, lekko siwiejące włosy, żwawy; głos dźwięczny, ciepły, słowem, przystojny:
– Pani Ewo, gdzie ja mogę przyjąć?
– Wszystko zajęte, może na strobo?
– Na strobo… ale co ja na strobo… no dobrze, na razie na strobo. Kartę trzeba wyciągnąć.
Nieduży mężczyzna w brązowym garniturze sprzed
trzydziestu lat, z grubym krawatem, którego gładki materiał to kontrast do
pomarszczonej twarzy; gorliwie:

– Panie doktorze, już wyciągnąłem.
 
Strobo zdaje się też zajęte, doktor Marek zagląda do gabinetów:
– Halinko, masz teraz fotel wolny, ja dosłownie na minutkę, nie pogniewasz się? Nie mam gdzie przyjąć pułkownika Armii Krajowej.
Halinka pochylona nad biurkiem, pisze, z drugiej strony pacjent, pochylony nad biurkiem. Halinka do doktora Marka:
– A pamiętasz zapalenie ślinianki?
ka jedenaście, Halinko, inne choroby ślinianki – doktor Marek.
Doktor Marek wyciąga z kąta aparat na kółkach, pułkownik już na fotelu, Halinka do pacjenta:
– Przydałby się panu rezonans – do doktora Marka – A jak u nas z rezonansem?
– Zepsuty. Ale jak napiszesz na skierowaniu, że pilne…
– Pilne nie pilne, zepsuty nie zepsuty… Fundusz nie daje, wszystko postawione na głowie. 
Doktor Marek i pułkownik znikają w ukłonach. Halinka odwraca się do fotela:
Sprzątać po nim mam, wpadł, aparat wyciągnął, kable zostawił, żebym się przewróciła? A to co?!

Na małym stoliku na kółkach, obok pojemnika ze szpatułkami, lusterkami, wziernikami, wypinały swoje soczewki okulary pułkownika.

O potędze

Uwaga, pożalę się!
Ten żal, słowa, mogą być całkowicie nieuzasadnione, wyimaginowane, błędne, godne potępienia, niegodne momentu i chwili…

Dzisiaj będzie miał miejsce wyraz naszej polskości.  Wraz z tym wszystkim, co było przedtem, i tym, co będzie. Niestety.

Katastrofa nie powinna się zdarzyć. Katastrofa nie mogła się zdarzyć. Niemożliwe się zdarzyło, ponieważ… to my, Polacy. Niemożliwe się zdarzyło tutaj, bo nigdzie indziej, w poważnym i sensownym kraju, zasady, procedury, zwyczaje, poszanowanie ludzi nawzajem i rzeczywistości, nie dopuściłyby do takiego absurdu.

Tak!
Nie!

Ubolewać! Nad naszym biednym losem, który znów nas spotkał! Ten los gotujemy sobie sami, gdy elita najważniejszych ludzi w państwie wsiada do jednego, leciwego samolotu, i ląduje w miejscu i w warunkach, w których nikt inny by nie lądował. Zwykły samolot pasażerski by nie lądował. Nigdzie w poważnym kraju głowa państwa nie decydowałaby za pilota, czy, gdzie i jak ma prowadzić samolot. To u nas drwimy sobie z wszelkich zasad, również z zasad bezpieczeństwa, które gdzie indziej – budowane piętrowo, dublujące się wielokrotnie, eliminujące zgubne wpływy jednostek, ludzkich emocji, awarii sprzętu, wpływów atmosferycznych oraz po prostu przypadku – nie dopuszczają do czegoś podobnego.

Mamy przekonanie, że rzeczywistość można zakląć, ominąć, oszukać. Że każdy z nas jest McGiverem, mistrzem od wszystkiego. Jakoś będzie, się uda.

Naród marzycieli. Świetnie, jeśli piszemy wiersze, książki, kręcimy filmy, ale to nie to samo, co być konsekwentnym, spojrzeć rzeczywistości w oczy.

Teraz – od tygodnia brzmi napawanie się stanem ofiary. Nie mam u siebie telewizora, ale wczoraj na godzinę włączyłem radio – to niesamowite, jak dziennikarze potrafią powtarzać to samo ciągle w kółko, lecz w taki sposób, że za każdym razem brzmi to trochę inaczej. Co było naprawdę kojące – wreszcie dobra muzyka, renesans, barok, romantyzm… Coś bez słów, które zdradzałyby cierpiętnictwo. To lubimy – cierpieć, chrystus narodów, marzenie…

Pył wulkaniczny spadł nam z nieba. Nie przylecą światowe potęgi, zresztą, gdzie miałyby się pomieścić w malutkim Krakowie. I dobrze, bo dzisiejsza wielka uroczystość wawelska to nasz wstyd. Wstyd nieudolności, naiwnego marzycielstwa, niedoszłych snów o potędze.

Koniec świata

Ciemne niebo dzisiaj. Czy to już wulkaniczny popiół, nadciągający z północy? Paraliżujący przestrzeń powietrzną kraju. Pochówek na Wawelu, przyroda w żałobie, przyroda w proteście? Przyroda pod Smoleńskiem…?

Jakby tajemnicze, wielkie siły walczyły po obu stronach, w tej sprawie. Będzie pogrzeb, nie będzie, przylecą? Wylądują? Polska chrystusem narodów, może tu – koniec świata, gdy przywódcy G8 wejdą na nadwiślańską skałę, a smok zionie i strąci jedną trzecią gwiazd?

Jest w tym coś niezrozumiałego, dziwnego… Jakaś niewspółmierna mgła, zbiorowa miara, dawno już otwarty zawór bezpieczeństwa, wsteczny ciąg, ambiwalencja – jak to określić? Czas znajdzie określenia.

Szukam wielkiej sprawy

W pracy – nieźle, bo zdaje się przebrnąłem przez
najtrudniejszy fragment programowania. Jednak – byłby ze mnie jaki
programista. Najgorsze do zniesienia w tym fachu – siedzenie bez
ruchu. Ale samo skupienie – jest super – i to rozdrabnianie,
rozpatrywanie przypadków, i kreacja.

I kluczowa sprawa programowania, jak i wielu innych przedsięwzięć –
podzielić jedno duże zadanie na wiele małych, banalnie prostych. To
dlatego, aby się zbytnio nie wysilać. Ktoś powie – leniu, nie chce ci
się. A psychologia już dowiodła, że największa efektywność nie wtedy,
kiedy największe staranie 😉

Moi kuzyni byli wczoraj na Wawelu. Sadzono kwiatki, betonowano, prawie
malowano asfalt. Już chyba wszyscy piszą – za albo przeciw, ja nie będę.
Może jeden wniosek – my, ludzie, potrzebujemy przeżywać – współczuć,
wzruszać się, wiązać uczucia z wielką sprawą. Ale tylko niektórzy z nas – przez całe życie szukają, co jest tą wielką sprawą. Pozostali – mają tę wiedzę nadaną – albo przez rodzinę, albo inne ciało opiniodawcze, i niestety to nadanie jest w swojej istocie fałszywe, bo tego nie można "nadać" nikomu.