Kanapka

Kanapka w fotografii to złożenie dwóch albo więcej negatywów ze sobą, włożenie ich razem do powiększalnika i naświetlenie takiego układu na papierze. Dwa różne obrazy, z dwóch różnych miejsc (albo i więcej) i różnych czasów zaczynają się przenikać. Tworzą nowy obraz, połączenie, konglomerat tak, że trudno rozwikłać, co należy do pierwszego obrazu a co do następnych, co było wcześniej, co później.

Wieczorem drobna dłoń mojej dziewczyny mięknie w mych dłoniach. W ciszy ledwo słyszę westchnienie, gdy docieram do linii Marsa, obok kciuka. Zamykam oczy i z pamięci wyłania się obraz rozgrzanego gorącym, letnim słońcem podwórka. Wzniecałem kurz, jeżdżąc na składaku-rowerze, pod pochyloną, dużą jabłonią. Powietrze stoi w bezruchu, listki malin prężą się w bezruchu, przeplatają z drucianą siatką od strony sąsiada.

Nagle pojawia się mój brat, mały, siedmioletni, w okularkach. Gra na automacie, stojącym przy recepcji. Jesteśmy na kempingu nad morzem. Mój brat gra dobrze, ale automat nie pozwala wygrywać. Nudzimy się, wróciliśmy już z plaży, rodzice gotują obiad w namiocie, słońce schodzi powoli za drzewami. Czuję zapach, który zawsze czułem latem na Pomorzu, gdziekolwiek byliśmy, w Kołobrzegu, na piaskowni w Pękaninie czy wśród traw na Moczyłkach. Zapach wakacji, wolności od szkoły, marzeń o przyszłości i o kobiecie.

Kobieta. Właśnie usypia przy moim ramieniu. Posuwam się w stronę pierścienia rodzinnego, tam zaczyna się kciuk. Znów słyszę westchnienie, które miesza się ze zgrzytem dobiegającym zza okna.

Auta poznawaliśmy po dźwięku. Nie było ich znów tak wiele. Nim pojawiły się maluchy pamiętam warszawy, zastawy, duże fiaty, skody z silnikami z tyłu i jeszcze zaporożce. Czasem syreny. Trabanty, wartburgi! Zimą, wyglądając przez okno, latem – siedząc na ławce przy bramie, nasłuchiwaliśmy, Krzysiek kuzyn i ja. Narastało buczenie a my typowaliśmy, co jedzie. Ciężarówki to jelcze, stary. Kiedy pojawiły się kamazy, je też poznawaliśmy. Ziły sapały jak skonfudowane, jakby jazda była ich ostatnim zajęciem do zaakceptowania.

Na kancie dłoni leży łuk intuicji, naciągnięcie go wywołuje serię westchnień, a oczy dziewczyny zamknięte.

Mrużyłem oczy od słońca; latawiec, przywieziony przez wujka z Francji, ojciec złożył i poszliśmy puszczać. Nie miałem pojęcia, że sznurek może być tak długi, a po kilku metrach ginął z oczu, gdy patrzyłem za nim w niebo. Palce zaciskałem na żółtej rączce z której odwinęliśmy sznurek, tata ostrzegał: nie wypuść końcówki. Puszczać latawca udało się tylko raz, na polach za ogrodem, potem ojciec zrobił z niego stracha na wrony, powiesił na starej, wysokiej czereśni, najwyżej jak mógł. Wisiał tam, aż liście opadły i spadł śnieg. Do wiosny i lata następnego roku pozostały z niego marne pasemka.

Zbliżam się do linii losu. Było to zimą, pamiętam gorące kaloryfery, żeliwne. Przyniosłem mamie miśka, do pierwszego pokoju, pod okno, chyba podlewała kwiaty. To był niedźwiadek, pomarańczowy, z jaśniejszym, żółtym czy białym pyszczkiem. Gdy przewracałem go na grzbiet wydawał żałosny jęk, z brzuszka, w którym ukryty był mechanizm. Miałem łzy w oczach. Mama zobaczyła mnie i w jedną chwili jej spięta twarz wykrzyczała: „wyrzucę go w te pędy”. Na co ja: „nie oddam”. Zostałem z pluszakiem w ramionach, żałośnie bęczącym, bo coś kazało mi uporczywie stawiać go i przechylać w dół grzbietem, w kółko…

Usypiam, końcami palców dotykam małej dłoni, jak dziewczęcej, choć już kobiecej…

 

Rankiem kuchnia rozświetlona energooszczędną żarówką. Rodzina się krząta, zaraz wyjście do szkoły. Między chlebakiem a czajnikiem dotykam jej dłoni i mruczę kilka słów o linii losu, linii Marsa, łuku intuicji (gdzieś tam mieści się również mons veneris). Słyszę jej głos: „pisałeś na blogu o masowaniu mi dłoni? Nie masz już co robić…?” Lecz drobne błyski w oczach przeczą, przeczą… Przeczą ostatniemu zdaniu.

Tyle sekund, tak szybko

We Wrocławiu – sukces teatralny, który z pewnością przejdzie do historii polskiego teatru – „Dziady” Adama Mickiewicza w pełnym tekście, bez skrótów, wszystkie części w jednym spektaklu. Czternaście godzin. Gigantyczna, tytaniczna praca.

To fascynujące.

Książ Wielki, staw ze spuszczoną wodą, fot. Piotr Kubic

Kładę się wieczorem do łóżka. Nade mną puste ściany. Tak się złożyło, że w malutkiej, wąskiej sypialni łóżko zajmuje całą szerokość; do okna-balkonu idzie się przez łóżko. Nie ma żyrandola, na suficie majaczą cyfry zegara wyświetlone projektorkiem. Okno balkonowe zasłonięte zasłonami o pionowych liniach, w kolorze prawie takim samym, jak te cyferki.

Dwie kropki migają między „23” a ”03”. Jakże one szybko migają! To sekundy…? Niemożliwe! Zerkam na zegarek na ręce, żeby sprawdzić. Rzeczywiście. Sekundy mojego życia pędzą w zatrważającym tempie. Tyle sekund! Tyle treści, tyle przestrzeni między nimi umyka niczym pstryknięcie palcami. W martwocie i ciszy.

Gdy z przeciwległej ulicy wyjeżdża samochód (rzadko o tej porze), jego światła prześwietlają zasłony, prążki omiatają ściany i nikną. Znów bezruch.

Ilekroć po premierze wracam do domu, mam wrażenie, że ta pustka i ta cisza są moim celem, wytchnieniem, prawdziwszym sensem. Że tamto, co pozostało na scenie, łącznie z owacjami i najpierw triumfalnym, a potem zmęczonym bankietem, to tylko tymczasowa zabawa, zajęcie czasu i uwagi niezbędne duszy właśnie po to, by w końcu zanurzyć się w bezruchu i ciszy.

Do ciszy zaczynam dochodzić już w samochodzie. Najpierw włączam głośną muzykę, bardzo inną od tej, która kręci mi się w głowie po spektaklu. Zabijam, otępiam te rytmy wypracowane na scenie. Szukam od nich uwolnienia, lecz na początku cisza jest zbyt subtelna, zbyt daleka, by do niej z miejsca przystąpić.

W ciszy jest nieskończoność, wobec ciszy trzeba się skłonić, zwolnić i zatrzymać, jak ona. Ostateczna tajemnica naszego bytu. Pyta mnie, czy naprawdę potrzebuję tego wszystkiego, czego próbuję dokonać, co osiągnąć, po sobie zostawić…? Te wszystkie rozważania, dywagacje na temat konstrukcji społeczeństwa, roli teatru czy czegokolwiek innego, funkcji spuścizny narodowej i innej, świadomości doniosłości misji tej lub owej. Jakże to wydaje się tymczasowe, a przez to marne. Teatr jest tylko przykładem, chodzi o życie i wszystko, czego się w nim podejmujemy.

Kropki zegara migają teraz wolniej, jak mi się zdaje. To lepiej. To znaczy, że jestem bliżej ciszy, bezruchu, tajemnicy nieskończoności. Z nią, przy niej, mogę wreszcie usnąć.

Deszcz pada

Deszcz. Spada litościwie na nasze podwórko. Nie tylko nasze, bo podwórko dzielimy z ciocią, wujkiem i ich córką, nie licząc rodziców. Kiedyś osób było więcej do podziału – dziadkowie, dwóch kuzynów, z których obaj się ożenili i nawet przez chwilę mieszkali wspólnie, we wspólnym domu.

Deszcz spada na wspólny ogród i wspólny dach domu, wyremontowany wspólnymi siłami. Wspólny wyjazd, prowadzący przez bramę, wspólną. Wspólny ogród, bo jeszcze nie przedzielony ogrodzeniem, i wspólną skarpę przed domem. 

Zrobił się tekst o wspólnocie, miał być o deszczu. Który nie ma pojęcia, albo wszystko mu jedno, na co pada. Byle szumiał, bębnił, pluskał, przeciskał się przez igły iglaków i odbijał od konarów drzew bez liści, zimowych. Potem, kiedy płynie strugą wzdłuż chodnika, zajmuje się ciurkaniem na załomach asfaltu i krzywo osadzonych kratkach studzienek ściekowych. Ciurka przy nierównych krawężnikach i na pochyłym asfalcie skrzyżowań. Wielu z tych, co jeszcze nie śpią, nie zwraca uwagi na szum, bębnienie i ciurkanie, wielu się denerwuje, bo woleliby ciszę. Ale jest kilku w tym miasteczku, co słysząc pierwsze krople deszczu, uchylają okno. Jak ten, na pierwszym piętrze, przy oknie bez zasłon i żaluzji, nie zapala nocnej lampki Kładąc się okrywa szczelnie kołdrą i kocem, by przetrzymać chłód nocy, wchodzący z zewnątrz. Lecz nie o chłód mu chodzi, tylko o szum kropel.

Zegar w kuchni

Zegar w kuchni przemierza teraz wszystkie godziny poprzedniego dnia. Przemierza sam, na spokojnie, jeszcze raz. Gdy nikt go nie widzi, puszcza wskazówki wstecz. Czuje się bezpieczny w ciemności. Słuchem nie można zdemaskować jego zwyczaju. Jeśli ktoś się budzi i chwiejnym krokiem zdąża do toalety, słyszy zwykłe tykanie. Nikomu nie przychodzi do głowy badać, w którą stronę kręcą się wskazówki. Zdarzyło się kiedyś, że tuż po północy spragnione dziecko zapaliło lampkę nad zlewem i nalewało sobie wody. Spojrzało na zegar i nie zauważyło niczego niezwykłego.

To przecież naturalne, że wyrwany ze snu człowiek sprawdza, która jest godzina. Jednak nikt nie zajmuje swojej głowy obserwacją wskazówek. Ot po prostu, rzut oka, potem kiwnięcie głową i to wszystko. Nikt nie zauważa może też dlatego, że w nocy mózgi śpiących cofają się w czasie i powtarzają, każdy na swój sposób, wydarzenia dnia.

W którą stronę płynie czas w nocy? Pociągi jeżdżą według rozkładu jazdy, elektrownie elektryczne i serwery portali pracują według skwantyzowanych programów. Nienasyceni fejsbukowicze liczą chwile ilościami lajków, a śpiącym, w kilka sekund, mija historia połowy życia. Dlatego zegar nie sądzi, że robi coś złego. Po prostu przydaje śpiącej rodzinie kilka godzin życia. A przy okazji czyści i reguluje koła zębate, które przy jednostronnym ruchu ścierają się nierównomiernie.

Sobota, „rtęć rozsadzi termometr”

Sobota. Leniwy poranek. Pierwszy dzień od wielu, w którym nie trzeba słuchać budzika.

Pędzą chmury na wietrze
czarne, ciężkie i obłe,
rośnie rtęć w termometrze,
rosną słowa i obłęd,

Minęły już czasy, w których sobota i niedziela, drażliwe, goniły się niecierpliwie. Tyle żmudnych analiz było trzeba, by dojść, że sobota ma prawo boleć, zwłaszcza po pracowitym tygodniu. Że spokój i ulga pojawia się dopiero niedzielnego wieczora, podczas planowania kolejnego tygodnia.

– Dzieci, co robimy dzisiaj?

Pytanie pada przy stole, w trakcie śniadania. Kartka papieru, na której pojawiają się kolejne punkty: sprzątać kuchnię, umyć ziemniaki, iść na spacer, na spacerze – zaglądnąć do biblioteki.

wchodzi siny, opierzchły,
trupi miesiąc zza domostw,
krew jak pociąg pośpieszny
huczy poprzez świadomość

coraz prędzej i wreszcie —
galop, galop pod pulsem! —
wichrem porwie ten wiersz cię
tak jak obłęd, jak ból sam.

Idziemy w dół, do rynku, gdy niebo się przejaśnia. Zapach ciepławej wilgoci uderza mnie szpikulcem wspomnień, na pustym chodniku prowadzącym do miasta widzę nagle siebie, samotnego, dziesięcioletniego, jak teraz moja córka. Nade mną ciągle te same drzewa, jeszcze. Płynę w dwóch światach, obezwładniony aromatem przeszłości, gdy przechodzimy poprzez drobne uliczki, na Mały Rynek.

W wypożyczalni dzieci same załatwiają swoje sprawy, ja nieśmiało przesuwam wzrokiem po półkach. Widzę pojedyncze egzemplarze serii, które czytałem kiedyś. Tak sobie wyciągam tom Antologii Poezji Polskiej 1914–1939. Otwieram, przebiegam wzrokiem. Dzieci do mnie:

– Idziemy?

Czytam na głos:

W wierszu burza i morze,
włosy kobiet i komet.
Wicher okno otworzy!
Rtęć rozsadzi termometr!

Wybuchamy śmiechem.

Ach! Jak z żyły otwartej
krew tym wierszem się sączy.
Świt przypełznie o czwartej.
Bromu! Światła! Czas kończyć.

– Tata, chcesz, mogę ci pożyczyć tę książkę na moje konto – mówi Beniamin. Zaniemówiłem. Próbuję przeanalizować, czy ja będę miał czas do niej zajrzeć, że to jeszcze jedna rozpoczęta, a nie zakończona książka, lecz te wszystkie pytania zamierają wobec faktu: moja odmowa będzie jak świętokradztwo. Stłamszę w siedmioletnim człowieku jedną drobną iskrę życia. Zgadzam się. Muszę się zgodzić, to mój obowiązek; potem obowiązkiem będzie zaglądnąć do książki i jeszcze opowiedzieć o niej dzieciom. Obowiązkiem ojca, który stał się ojcem, nie przez przypadek, co więcej. Beni bierze tom, idzie do bibliotekarki i mówi:

– Proszę jeszcze to na moje konto.
I do mnie, gdy wraca:
– Tata masz czas do szóstego marca.

W sklepie spożywczym kupujemy bułki, siadamy na ławce i gryziemy je, obserwując kręcące się w kółko, po naszym rynku, samochody. Potem droga powrotna prowadzi wzdłuż muru cmentarnego na wysokiej skarpie.

To październik już czarnym
palcem puka do okna.
Zapach liści — cmentarny.
Wieczność — pusta, okropna.

Mam niewiele czasu, zbieram się do pracy mimo, że sobota. Szybki obiad, pakowanie sprzętu, drobne porządki, dziesiątki małych czynności potrzebnych, by tak po prostu wyjść z domu. I by potem do niego powrócić. Na podwórku patrzę mimochodem…

Spojrzysz w niebo: to przedświt,
otchłań sina i martwa.
Wtedy wylej we wszechświat
wiersz — jak łyżkę lekarstwa.

 

przytoczony wiersz to „Poeta” Władysława Broniewskiego

Błogosławić pustkę

Pustkowie ciągnie się stąd aż do granic Sorblewa. Równoległe bruzdy o długości, której nie można stwierdzić, przecinają się z łagodniejszymi, szerszymi wgłębieniami, tworzącymi linie skręcające tutaj lekko na północny zachód. Myliłby się jednak ten, kto wziąłby je za wart zaufania drogowskaz. Opowieści świadczą o wędrowcach, którzy po tygodniach na pustkowiu, posuwając się wzdłuż tych miękkich i sprzyjających stawianiu kroków śladów, powrócili w to samo miejsce, rozpoznając odciski własnych stóp.

 

Gramofon

Tata kupił gramofon. Było to jakoś po południu. Był tak podekscytowany, że nie kupił płyt. Wyciągnął z pudełka, podłączył głośniki, a wtedy okazało się, że nie ma co grać. Mama powiedziała, że może by skoczył do miasta i kupił. I kupił, tuż przed zamknięciem księgarni. Przyniósł dwie płyty. Jedna to „Supernova” zespołu Exodus, tytuł drugiej tonie w ukrytej pamięci. To był polski zespół, męski kwartet wokalny, śpiewał po angielsku, w stylu trochę Bee Gees, między innymi piosenkę „Banana song”.

Tata nie miał zupełnie pojęcia o tym, co kupuje. Kupił, co było. Dziesięcioletni chłopak nie miał pojęcia, czego słucha. Poznawał niektóre utwory z tej drugiej płyty, bo grano je w radiu, choć nieczęsto. Ale „Supernova” była dla niego dziwactwem, a może nawet nie stać go było na tę ocenę, na jakąkolwiek ocenę. Kompletny przypadek, że akurat jej słuchał i zaczął odkrywać, sekunda po sekundzie. Gdyby mógł się zastanowić, gdyby ktoś go zapytał, dał wybór, nie chciałby tej płyty. Ale ponieważ była jedną z dwóch, nie miał wyboru. Te dźwięki były jakoś krzywo nagrane, a może falowanie brało się z kiepskiej jakości gramofonu. Początkowo nie wzbudzały zaufania. Dopiero z czasem zaczął podejrzewać, że tam jest więcej, niż myślał. Bo mimo słuchania utwory nie kończyły się, nie przemijały, nie przestawały być ciekawe. Przejmowały nastrojami, których do końca nie znał, ale które rezonowały powoli gdześ wewnątrz, coraz bardziej.

 

 

Chłopak znał słowo „exodus” tylko z Pisma Świętego, wiedział, że to nazwa jednej z ksiąg. I spodziewał się, że płyta będzie opowiadać o biblijnych historiach. Bardzo się zdziwił, kiedy usłyszał ostre dźwięki gitar. Nie pasowały do tego, czego uczono go o Biblii i pobożnym życiu. Ciekawość mieszała się z zaintrygowaniem, a odkrycia nie deprecjonowały utworów. Zresztą trafił na utwór o proroku i o dekalogu:

 

 

Po latach chłopak wie, że ta płyta ma wiele wspólnego z Pismem Świętym. Tak, jak każdy dobry utwór, muzyczny, poetycki, malarski i jakikolwiek inny…

 

Exodus, legendarna grupa grająca rocka symfonicznego

Exodus to była muzyka intelektu i ogromnych emocji – artykuł na stronie Polskiego Radia Program Trzeci

Jak ocalał nasz dom

Było to ostatniego dnia roku. Przed północą Beniamin spał w najlepsze i próby obudzenia go były jak wyprawy w inny świat. Jego świat, tak przypuszczaliśmy. On usiłował dostać się do naszego świata, budził się, jednocześnie śpiąc, i spał, podczas gdy najwyraźniej jakaś drobna część jego świadomości zamierzała wyrwać się z czeluści niewidzialnych kazamatów, głębin duszy, do których została wtrącona bez nadziei na wyzwolenie, przed świtem.

Beniamin siadał i kładł się, mówił i milczał, ruszał rękami by zaprzeczyć, a potem – się zgodzić, te wszystkie gesty dobrze nam znane, z jednym wyjątkiem – nie otwierał oczu.

Za oknem powstawały już czerwononiebieskie pióropusze, i słyszeliśmy wystrzały.

Dziadek przysięgał, że nie pójdzie do ogrodu, jeśli Beniamin się nie obudzi. W ten sposób bieg wydarzeń zatrzymał się, to my go zatrzymaliśmy, my wszyscy, bo nie potrafiliśmy przekonać dziadka, uzależniliśmy się od Beniamina, od jego budzenia, od najmłodszego członka naszej rodziny i mieszkańca naszego trzypokoleniowego domu. Najmłodsi rządzą! Nawet jeśli o tym nie wiedzą, bo śpią, a ich świadomość błąka się w labiryncie ich duszy. Oto do czego doprowadziliśmy.

Pamiętam następny obraz – dziadek z latarką w ręku przemyka przez podwórko, okrągłe, białawe światło liże pomarańczowe ściany garażów, które były kiedyś stodołą, tak po prostu. Tam, z prawej ich strony, jest furtka, i dalej – ogród. W ciemności wydaje się bez końca. Stoimy przy oknie, Beniamin z nami, na pierwszym piętrze, wśród grzmotów i czerwonych i niebieskich pióropuszy, rozkwitających nad posiadłościami naszych sąsiadów. Jedynie nasz ogród jest ciemny, te stare, nieliczne już drzewa, których teraz nie widzimy, ale przecież wiemy, że tam są, znamy prawie na pamięć liczbę kroków między nimi, chropowatość kory, rozłożyste konary i miejsca, w których trzeba się schylić, by nie oberwać w głowę, przechodząc.

Światełko zatrzymuje się niedaleko. Potem kołysze, bo dziadek dzwoni do nas z komórki zapytać, czy nikt nie zasnął. Nie! Potem podpala paczkę, domyślamy się, że podpala, bo co innego miałby robić, przecież po to tam poszedł. I kiedy odchodzi na kilka kroków, race strzelają w górę.

Ale nie tak, jak u sąsiadów. Takich nikt nie ma, jak my. Fruną pod stromym kątem w lewo, potem w prawo, seriami, ostro, piskliwie, przenikliwie, przeszywająco, zapalone już przy samej ziemi. Drzewa podświetlone od dołu świecą niebieskimi konturami, jakby zajaśniała za nimi wielka lampa rentgenowska ukazująca nam istotę ogrodu, jego historię, i naszą. Oto dziadek z pradziadkiem sadzą w rzędach drzewa, potem pożyczają konia i zaorują przestrzeń między nimi. Z tyłu rozrasta się gęsty maliniak, a warzywne poletka skaczą to tu to tam, na przestrzeni lat, jak w ruchach szachowego skoczka. Widzę tam siebie, z prawej, przy cmentarnym murze, gdy ojciec kazał mi prowadzić konia, a on sam, pochylony nad pługiem, raptownie szukał stopami oparcia w miękkiej glebie, próbując nadążyć.

Widzę, mam poharataną dłoń piłką do drewna, chciałem pomagać przy wycince gałęzi, potem matka obwiązała mi ją bandażem. Słyszę w upale sygnał „Lata z radiem”, z tranzystora rzuconego gdzieś między krzaki kolczastego agrestu. Czuję mróz, bo wujek obwozi nas po ogrodzie na sankach, śnieg sięgał mu wtedy do kolan.

Wspominam właśnie twarde jabłka „kosztele”, gdy Beniamin zaczyna się trząść. „Co będzie, jeśli któraś raca nie wypali i spadnie na nasz dom?” – pyta. „Nic nie będzie” – odpowiadam. Nie przestaje być zaniepokojony. Nie udaje się zaprzeczyć jego słowom ani ich uspokoić. Najmłodszy dzieciak wypowiada proroctwo, a my nie mamy sposobu, by mu się przeciwstawić. W taką noc jak teraz, życzenia najmłodszych się spełniają, nawet jeśli oni sami by tego nie chcieli i boją się. Zaczynamy rozumieć, że jeśli nie uspokoimy najmłodszego, nie odsuniemy przerażających myśli, to spełni się jego obawa.

Ostatnia raca wzleciała, poznaliśmy ją po krótkim dźwięku wybuchu, ale nie rozbłysku… „A nie mówiłem” – szepnął Beniamin i domyśliliśmy się, że leci ona gdzieś nad nami. Za chwilę osiągnie najwyższy punkt, a potem zacznie spadać – czarna, zimna, twarda – wprost na nasz dom. „Tylko ty możesz ją odczarować” – mówię do syna – „proszę zrób to, po prostu pomyśl, że to robisz”. Przez chwilę jakby nie rozumiał, potem zamyka oczy i jeszcze może sekunda, w której nie wiem, czy śpi, czy ucieka w siebie, aż tuż przed oknem, przed nami rozbłyska parasol iskier biegnących w różne strony. Jaśnieją czerwono na naszych twarzach, w oczach wyzwalają ogniki radości…

Beniamin, fot. Piotr Kubic

Mistycznie w Rumunii

Rumunia wita nas mgłą. Przejście graniczne, w ciemności, rozświetlają światła wjeżdżających ciężarówek, samochodów, rozproszone w powietrzu o zabarwieniu mleka. Snopy świateł, między którymi przemykają strażnicy graniczni i celnicy. Niech was nie zmylą zagraniczne tablice rejestracyjne – z Niemiec, Anglii, najwięcej z Włoch. W tych wszystkich autach jadą najprawdopodobniej Rumuni — spędzić Święta w ojczyźnie.

W kolejnych miejscowościach, wioskach i miasteczkach, ulice, nawet drzewa i krzewy przybrane są świecącymi lampkami. Droga krajowa łączy te miejsca jak gwiezdne galaktyki zawieszone w próżni, bo krajobraz Transylwanii ciągle pozostaje dziki, niezamieszkany, z wyjątkiem nielicznych miejsc. Wielkie pagórki, góry wręcz, rysują się w świetle księżyca, w odróżnieniu od położonych wzdłuż drogi miejscowości – te lśnią sztucznym światłem, na wzór innych krajów Unii Europejskiej.

W Rumunii nigdy nie byłem na tyle długo, by kraj ten przestał dla mnie leżeć na pograniczu mistycyzmu. Za każdym razem podróżuję tu w inny świat, magiczny. W którym odnajduję tak wyraźne echa mojego dzieciństwa. Który jest na tyle prostolinijny, prostoduszny albo przynajmniej prosty, że można poczuć się w nim spokojnie, mimo oczywistych niedociągnięć, nawet wad.

Tak, ja zawsze kibicowałem słabszej drużynie. Dlatego Londyn, Hamburg, Paryż – to dla mnie ciekawostki. Dobrze czuję się w miejscach, w których wyraźnie, bez ukrywania i skrępowania można dostrzec niedoskonałość.

Wlot do miasta Cluj Napoca, fot. Piotr Kubic

Wlot do Cluj NapocaCalea Florești — godzina pierwsza w nocy

Wiesiek walczy, ale zasypia

Wiesiek przymyka oczy. Gdy je otwiera tak, jak zwykle, zaczynają go piec. Wtedy je zamyka, musi je zamknąć, bo pieczenie staje się nieznośne. Kiedy zamyka czuje, że obezwładnia go sen. Więc otwiera je znowu. Po kilku razach otwierania i zamykania oczu Wiesiek próbuje je półprzymknąć, na tyle, aby nie piekły, ale również by nie popadać w sen. W ten sposób Wiesiek przedłuża stan czuwania, choć sam przed sobą przyznaje, że nie widzi w tym sensu. Przeciwnie. Sensowne byłoby poddać się obezwładniającej fali, co potrwa nie dłużej niż pół minuty i jest całkiem bezbolesne.

Wiesiek mógłby sobie życzyć i nawet życzy sobie, by po obezwładnieniu rozpocząć senne podróże, które odbywa ostatnio regularnie, każdej nocy. Podróżował nawet wtedy, kiedy sobie tego nie życzył, a konkretnie – kiedy nawet nie pomyślał o tym, że chce podróżować. Nie pomyślał, bo nie przyszło mu to do głowy. Tym bardziej więc, kiedy sobie tego życzy a nawet pragnie, podróż będzie na bank, Wiesiek wie o tym, bo ma zadziwiającą moc realizowania swoich życzeń i marzeń. Moc ta jest na tyle zadziwiająca, że Adela, żona Wieśka, przeraża się od razu, jak tylko usłyszy, że Wiesiek mamrocze kolejne życzenie. Adela podejrzewa też, że Wiesiek nie wypowiada wszystkich swoich życzeń, a przynajmniej nie w jej obecności. Podejrzenia Adeli biorą się stąd, że wokół Wieśka i samemu Wieśkowi przydarza się zbyt wiele spraw, które go cieszą. Jej, Adeli, nie zdarza się nawet połowa przyjemności, których doświadcza Wiesiek, więc jej podejrzenia mają swoje uzasadnienie. A to nieszczęście i niech szlag to trafi, żyć z człowiekiem, któremu marzenia się spełniają, bo kiedy jednemu się spełniają, to drugiemu przeciwnie. Takie na świecie jest prawidło.

Wiesiek przymyka oczy zbyt szczelnie, otwiera więc leciutko, na tyle, by widzieć przed sobą ciemny prostokąt zasłony na oknie, otoczony jaśniejszymi trapezami ścian i sufitu. Owe figury geometryczne, dopóki Wiesiek je rejestruje, są rękojmią jego czuwania, ostatnim czujnikiem niesnu. I jeszcze ta cisza, a dokładniej – cichy szum w uszach, który Wiesiek nazwał ciszą już za pierwszym razem, gdy go usłyszał. Wiesiek próbuje zanotować w pamięci moment, w którym przymyka oczy po raz ostatni, ufa, że to tylko kwestia ćwiczenia, wyczuć i zapamiętać ten moment. Tymczasem zasłona faluje, zza okna wdziera się powiew, niezdarna resztka szkwału z zewnątrz, zaraz potem przenika przez nią mgła, zielonkawa, może z powodu odcienia światła lampy ulicznej za oknem.

Wiesiek przysiągłby, leżąc rozparty w szerokim łóżku, że ma zamknięte oczy, a jednak mgłę widzi, i ciemny kwadrat zasłony w jej tle; Wiesiek stwierdza, że oczy nie pieką go już, zdziwienie jego rośnie, podejrzliwość i niedowierzanie, aż nagle… tak! Zaczęła się podróż!