Rytm cięć

Mam przed sobą wstępnie zmontowane ujęcia krótkiego filmu. Będzie trwał około pięciu minut, jest migawkową opowieścią, w której zaznaczonych jest tylko kilka momentów, a wyobraźnia ma dopowiedzieć resztę.

Nie ja napisałem scenariusz i w zasadzie reżyseria nie jest moja. I w zasadzie byłoby dobrze, żebym nie realizował tego filmu sam, a niestety teraz przyszło mi to do zrobienia. Niestety, ponieważ film jest tak bardzo wrażliwy na pojedynczą, konkretną, autorską wizję. Dobieram teraz efekty i zdaję sobie sprawę, jak wiele zmienia wybór np. odgłosu wiatru. Albo rytm cięć w scenie, w której dwaj mężczyźni mierzą się wzrokiem. Do tego nie da się przyłożyć prostej linijki, odrysować ołówkiem i uciąć. To znaczy – można tak zrobić, ale to już lepiej nie tworzyć żadnego filmu.

I często pojawia się to pytanie – po co to robię, co ma to powiedzieć, co bym chciał, a co rzeczywiście mówi. Będąc świadom, że dzieło odkrywa zupełnie twórcę…

W Warszawie

Śpię w Warszawie, w niedużym hotelu. Nawet nie wiem gdzie. Oczywiście znam nazwę ulicy, zresztą jakoś tu dojechałem, ale przy pomocy nawigacji samochodowej i tak naprawdę nie wiem, co więcej, w tym momencie nie chcę wiedzieć, gdzie jestem.

Duże, nieznane mi miasto kojarzy się z potworem. Chyba dlatego, że go nie znam. Znam tu kilka miejsc, ale nie łączą się one w jakąś całość. Pod względem wielkości nie ma co porównywać Warszawy do innych miast w Polsce. Kraków znam i pewnie dlatego nie mam wrażenia, że jest bezimienny i bez końca. Warszawę znam z koniecznych załatwień w ambasadzie rumuńskiej i pojedynczych wypadów związanych z pracą oraz zwiedzaniem. Wszystko jest tu inne, nie swojskie…

Ciekawe, lecz nie pamiętam tego wrażenia „potworności” w odniesieniu do innych miast – Paryża, Hamburga, Nowego Jorku. Może trochę – Chicago. Nie wiem dlaczego. Może zawodzi mnie pamięć, a może jestem po prostu tendencyjny. Bo kilka razy błądziłem po polskiej stolicy, próbując przedostać się przez nią w dość prostym kierunku – z Białegostoku na Kraków i odwrotnie. Kiedy błądziłem biłem się z myślami – czy to ja jestem wyjątkowym w tym kraju idiotą, czy robią ze mnie idiotę (nieumyślnie oczywiście), służby drogowe ustawiające drogowskazy.

Dopóki nie wiem, gdzie dokładnie jestem, szum, huk, po prostu nocny, niekończący się zgiełk tego miasta dobiegający zza okna, nakreśla w mej wyobraźni kształt nieskończonego, wiecznego stwora, w którym ja jestem zagubioną przez przypadek, nieznaczącą drobnostką. Jakoś ta rola bardzo mi teraz odpowiada.

Druga burza

Już druga burza przeszła dziś nad nami. Nawet nie wiem, z jakiego kierunku. Czy z zachodu, zza wysokich drzew na końcu ogrodu. Może z północy, ponad mogiłami cmentarza. Ale nie pamiętam burz nadchodzących z południa lub ze wschodu. Może dlatego, że okna kuchni wychodziły na zachód, i jako dziecko właśnie tam uciekałem, pod skrzydła czuwającej babci.

No jeszcze zgodziłbym się na kierunek południowo-zachodni, tam otwierała się przestrzeń nieba, między wysokim dachem stodoły a wysoką, rozłożystą jabłonką, zasadzoną przy wjeździe na podwórko. A raz, przypominam sobie, burza szła z południowego wschodu, ponad wysokim domem po drugiej stronie szerokiego skrzyżowania. Ciemne chmury wzbierały nad pierwszym w rzędzie budynkiem. Dziś, za jego plecami, stoli całe osiedle domków. I nie ma już wysokiej lipy rosnącej na trójkątnej wysepce, na środku, między schodzącymi się ulicami.

Dziś, po południu, zaczęły szumieć liście. Jest taki moment, przed którym jest jeszcze cisza, choć oczywiście o tym nie wiadomo, dopóki nie zacznie szumieć. To nie wiaterek, jaki błąka się czasem wśród upału, to coś na tyle innego, że może i niewiarygodnego. Zwłaszcza, gdy uda się nie przegapić jego narodzin, i wiadomo dokładnie, że właśnie teraz, trzy sekundy temu, powstał on, ten, którego nie słyszeliśmy od tygodni (nagle zdajemy sobie sprawę).

Okno naszej obecnej kuchni wychodzi na wschód. Babcia, kiedy żyła, zawsze mówiła, że nie chciałaby mieć okna kuchni wychodzącego na ulicę, bo „łatwo można się zapatrzyć, a na piecu wtedy kipi”. Nas, małych, rzecz jasna, bardziej interesowały przejeżdżające samochody. A dziś, gdy zacinało deszczem, nawet chyba nie przejechał żaden samochód. Zresztą nie wiedzieliśmy, że zacina, dopóki nie wyjrzeliśmy na drugą stronę domu, właśnie na zachód. Stamtąd wiało, unosiło całe fale kropel i uderzało nimi po szybach…

Pędzimy

Jedynka – dwójka – trójka – czwórka – piątka. I prosta. Prosta w dół, potem w lewo, i w prawo na wznoszeniu. Dalej droga prowadzi grzbietem wielkiego pagóra. Z prawej i z lewej ciągną się nasze polskie pola, plecione pasemka, mnożą się coraz bardziej, im bliżej horyzontu, daleko. Pędzimy grzbietem, prostą, a z prawej przed nami, świeci w twarz czerwone, zachodzące słońce. Z gładkiego asfaltu wpadamy w połatany i pofalowany, zaś na szczycie, nie wiadomo czemu, zakręcają czerwone strzałki – to ostry, zdziurawiony zakręt w lewo. Ziemski padół.

Pędzimy, jakbyśmy nie mieli nigdzie dotrzeć. Pędzimy dla samego pędzenia, bo tak wylosował dla nas wielki automat, z którym, na szczęście, nie mamy co dyskutować. Pędzimy, już nie szukając sensu w tym pędzeniu, co najwyżej – drobnego szczęścia, gdy na poprzecznych garbach i ściegach unosimy się na ułamek sekundy, choćby na milimetr, w stronę pierzastych cirrusów.

To już mnie nie dotyczy

Spadają skądś z góry duże krople, jak piłeczki do pingponga. Chwytam je dłonią, chcę złapać wszystkie, nie pozwolić żadnej z nich upaść. Wyciągam prawą rękę przed siebie, a one osiadają miękko, dokładnie tu, w zagłębieniu dłoni, każda jest o wiele lżejsza od wody, a tylko trochę cięższa od kuleczek z puchu.

Spada ich coraz więcej, a mnie coraz trudniej nadążyć. Z każdą chwilą mam ciągle nadzieję, że przecież to nietrudne złapać je wszystkie, trzeba tylko trochę bardziej się skupić. Gdy wreszcie się nie udaje, najtrudniej pogodzić się z tym – świadomie oraz na tyle wcześnie, by powstrzymać nagłą wściekłość, zanim będzie za późno. Miękkie, ciepłe piłeczki rozpryskują się na kostce, jaką brukuje się podwórka pod otwartym niebem. Jak siebie przekonać, że to już nie moja wina, i że w zasadzie – to mnie nie dotyczy?

brzoza

Poddaję się

Czasem miotam się między stanem, aby robić dużo, bardzo dużo, a tym, by nie robić nic. No, zupełnie nic – to raczej niemożliwe. Mam na myśli to, że kontemplowałbym – ja, tylko ja, na własny użytek, wewnętrzny.

Tak jak dzisiaj, spotkanie z… ojcem mojego przyjaciela, z którym jednak krótka rozmowa udowodniła, że nie jest po prostu ojcem przyjaciela, albo raczej – że zupełnie jasne, dlaczego jego syn jest człowiekiem, którego… bardzo dobrze, blisko czuję.

Czy potrzebuję pisać, komponować, fotografować? To oczywiście pytanie retoryczne, na które odpowiedź wydaje się twierdząca. A jednak przenika mnie silne wrażenie, że mógłbym się bez tego obyć. Więcej. Że najważniejsze i jedyne, co można zyskać, zabrać ze sobą, zapisać w sobie (nie wiem po co, chyba jednak nie dla dobra przyszłych pokoleń), to jest to, co zapamiętam, przeżyję, odczuję. Wszystko inne, czy zapisane na papierze, wydrukowane, nagrane – jest wtórne, przetworzone, i tak naprawdę bez większego znaczenia.

Przeglądam internet, patrzę, jak znajomi urządzają premiery wystawy, piszą teksty, tworzą dużo, tworzą nieustannie. Teraz, w tym momencie, jestem od nich daleki. To ich wybór. Pęd w stronę pracy, osiągnięcia, dorobek… Proszę bardzo.

Lecz czy jestem w stanie opisać takie spotkanie, jakie widzicie poniżej? Czy ktokolwiek jest w stanie – opisać, sfilmować, przedstawić na fotografii – w sposób niezależny od żadnych konwencji, trendów historycznych, kulturowych, znaczeniowych i tak dalej? Znaczenie ma to, co jest bezwzględne. Reszta jest tylko tymczasowa, umowna, i dlatego poddawana dyskusji krytyków i znawców.

Nie tak rzadko chce mi się powiedzieć: NIE. Nie będę wchodził we współtworzony przez was system znaczeń, symboli, systemów, nie będę tworzył własnego systemu. Interesuje mnie tylko to, co trafia do człowieka wprost. Co jest uniwersalne. Reszta przeminie.

 Ojciec

Powtórka

Wczoraj i dziś obejrzałem dwa razy ten sam spektakl. A w zasadzie pełne jego próby, dwa przebiegi. To adaptacja „Idioty” Dostojewskiego. Spektakl mi się podoba, widzę konsekwencję i spójny kształt, to, że reżyser wie, co robi, ma wizję. Podoba mi się adaptacja, która podkreśla esencję, a sposób jej konstrukcji jest mi nawet bliski. Obydwie próby wywarły na mnie spore wrażenie, które ciągle się utrzymuje.

Meczy mnie za to co innego. Przeświadczenie, że chyba poznałem z grubsza wszystko, co dało by się poznać w zakresie konstrukcji tego świata. Spektakl mówi to, co już wiem, a interesujący może być dla mnie sposób przedstawienia, czyli forma (chylę oczywiście głowę przed wykonawcami, znów widać ogrom włożonej pracy). W tym kontekście napisałem poprzednią notkę tu na blogu – trzeba mieć fioła, by być aktorem, by ciągle to robić, i chcieć wypruwać z siebie kolejne, ciężkie emocjonalnie role. To okropnie trudne, a ewentualne profity nie wynagradzają włożonego wysiłku.

Fascynujący jest dla mnie sam tekst Dostojewskiego, z którym mam ostatnio kontakt, pomijając ową adaptację spektaklu. Lecz fascynujący znów nie dlatego, że jest odkrywczy, tylko…. z prozaicznego powodu – że Dostojewskiemu chciało się o tym pisać, z drobnymi szczegółami, które jednocześnie poświadczają swoją prawdziwość. Chciało mu się tkać tę rzeczywistość, która jest przecież kopią znanej mu rzeczywistości, przyprawioną solidnymi dawkami celnych konkluzji, włożonymi w usta bohaterów. Konkluzje są ciągle aktualne, tak jak były aktualne tysiąc i pięć tysięcy lat temu, tylko nośnik – czyli schemat społeczeństwa w szczegółach, jest inny.

Mówiąc krótko – seks, władza i pieniądze. Plus idiota, czyli ten, który jakimś trafem znalazł się w środku i jest po prostu…. ludzki. Ta mieszanka musi doprowadzić do kulminacji i…. tragedii.

Niestety, to nic dla mnie odkrywczego. Po co więc pisać, adaptować, wystawiać, i więcej – malować, fotografować, opowiadać, filmować – coś, co jest wiadome od tysięcy lat? Po pierwsze dla tego, o czym pisałem wczoraj – bo ktoś, twórca, ma taką potrzebę, i to wystarczy za wszystkie usprawiedliwienia.

A jeśli już silimy się na drugi powód – może za każdym razem jest to jednak coś choć trochę innego. Bo zapomnieliśmy, albo uwierzyliśmy, albo się łudzimy, że nie jesteśmy tacy sami, jak nasi przodkowie sprzed setek lat. Powtórka wykonana przez aktorów, w kostiumach, które wyglądają dokładnie jak nasze codzienne ubrania, nie pozostawia nam złudzeń. Jesteśmy tacy sami.

Teraz czas na szczerość wobec samego siebie. Dlaczego poszukuję tych powodów? Chyba dlatego, że dopada mnie rezygnacja. Co ja miałbym robić? Czy mogę jeszcze wnieść coś nowego? Gdybym postawił siebie w roli twórcy (co jawi mi się kusząco), to o czym miałbym opowiadać? A może twórca nie zadaje sobie takich pytań. Jego wewnętrzny imperatyw nie pozostawia wątpliwości…

Syn, studium przypadku

Patrzę jak przez szybkę do wnętrza terrarium. Żywa istota kręci się wewnątrz. Ma oświetlenie, pożywienie i zestaw potrzebnych rzeczy. Biega, krzyczy, śmieje się, i płacze, kiedy jest smutna albo dozna bólu. Patrzę na nią jak przez szkło powiększające, bo zdumiony widzę nadzwyczaj wyraźnie to, co pozostawało mi nieuświadomione przez lata.

Czuję, kiedy się boi.

Nagle widzę obrazy sprzed lat, kształty ludzi dwa razy wyższych ode mnie, w ciemnych miejscach – sklepach, przychodni dziecięcej. Przy warzywniaku, do którego lady ledwo sięgałem brodą. Kupowałem coś, ale nie mogłem wyjąkać, więc udawałem, że zapomniałem. Gdy wreszcie się udało, ludzie w kolejce roześmiali się: Aha, on nie mógł powiedzieć!

I wszystko staje się jasne, strach mojego pięcioletniego syna i mój, tamten strach, to te same. Wtedy nie rozumiałem dlaczego. Dlaczego nigdy nie lubiłem książki, której okładka miała namalowanego zajączka; jego widok powodował we mnie rozpaczliwy smutek. Bo nie tę książkę chciałem! Gdy po wizycie u dentysty, z przygryzionym tamponem w ustach, poszliśmy do sklepu kupować obiecaną zabawkę na pocieszenie.

Dziś w kuchni, wieczorem, gdy dzieci poszły już spać, znalazłem samotny czerwony samochodzik, którego nie chciał przyjąć mój syn. Było to tego dnia, gdy opuszczał szpital. Pytam Ioanę: „bawi się nim?”. Ona przytakuje głową.

samotne dziecko

Dni – cd.

Nie zdawałem sobie kiedyś sprawy z tego, że koncert można odegrać zupełnie bez emocji. A może jednak się mylę? Może to ja nie poczułem emocji. Wspominam koncert Kory i Maanam, albo Kazika z zespołem, i jeszcze parę innych. Fotografowałem wtedy, a będąc pod sceną, włożyłem do uszu stopery. Mimo tego trudno było mi wytrzymać z powodu szalonego wręcz poziomu dźwięku. Wspominam te koncerty jak wizytę w hali fabrycznej, a nie uczestnictwo w wydarzeniu kulturalnym. Po prostu – żadnych emocji, żadnych. Po co więc grać? Po co wchodzić na scenę? Kiedy po koncercie ktoś powiedział, że „to było fantastyczne i wzruszające”, na szczęście nie odezwałem się słowem.

Rzucałem raz po raz okiem na stanowisko realizatora dźwięku, który w centrum, między głośnikami i nie tak daleko sceny, leniwie, jakby w spowolnieniu, w nudzie, zajmował się nagłośnieniem. W nim nie widziałem też nic, żadnych emocji, nawet skupienia. A może to znów moje złudzenie? Myśląc o nim byłem pewien, że jest na wpół głuchy.

Wspominam koncert Brathanków. W niewielkiej, niskiej sali konferencyjnej ustawiono wielkie głośniki. Zanim zaczęli grać pomyślałem, że zdmuchną nas, słuchaczy, i od pędu dźwiękowego, przyjętego na klatę, zatrzymamy się dopiero na tylnej ścianie sali.

Nic podobnego. Przyznam się, że nie spodziewałem się po koncercie czegoś, co by mnie zachwyciło. Może właśnie dlatego mnie zachwyciło? Muzyka, którą znałem z radia, zdawała mi się prosta, nawet prostacka i nie wciągała mnie. Znając zaś techniki nagrywania płyt nie spodziewałem się czegoś wielkiego na koncercie. Różnice między muzyką z płyt, a muzyką na koncertach bywają zatrważające. Nie mówiąc już o tym, że na koncertach grywają wirtualne instrumenty, a nawet wirtualni wokaliści. Nagrany, mechaniczny podkład to jeszcze drobnostka. Nie ma znaczenia to, że sam wokalista stoi na scenie, trzęsie mikrofonem przed rozdzierająco otwartą twarzą. Sorry….! Sam nagłaśniałem pewnego artystę, który na próbie surowo nakazał mi wyłączyć mikrofon na drugiej zwrotce. Pot spływający mu z czoła był prawdziwy (chyba).

Czy muzycy rzeczywiścia grają i czują – to się prędzej czy wie. Kiedyś myślałem, że to oszustwo, ale jest to oszustwo tylko dla tych nie za bardzo doświadczonych i jeszcze niewprawionych. Przy okazji potwierdzam – Brathanki naprawdę tak grają, jak na płycie, a nawet lepiej. Najwyraźniej zespół poczuł i popłynął na fali słuchaczy i grali fantastycznie.

Kolejne wspomnienie. Przechodząc przez Rynek w Krakowie zobaczyłem wielką scenę, a na niej zespół przygotowujący się do koncertów. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, jak to i na Dniach Miasteczka, o których pisałem – zwykle słychać jeden łomot, huk, gromy przetaczają się, a już szczególnie na Rynku Głównym w Krakowie, gdzie dźwięk krąży zamknięty między ścianami wielopiętrowych kamienic.

W pewnym momencie zespół zaczął grać. I od pierwszych dźwięków słyszę, że ludzie w zespole czują się – od razu, od jednej chwili. Że każdy dźwięk ma swoją intencję, mieści się wśród innych, zarówno tych blisko jak i tych daleko. Bez łomotu! Po minucie czy dwóch przestali grać, i pożałowałem, że była to tylko próba.

A może właśnie dlatego, że była to próba?
Bo pamiętam próbę pewnego jazzującego zespołu z miłą, znaną w Polsce wokalistką. Próba była fantastyczna, płynęła od emocji do emocji, z właściwym ich rytmem, prosto, otwarcie, z zabawą. Zaś koncert stał się drętwy. I jakby napuszony, pełen zgrywy, pozowania. Nie mogłem tego słuchać i dziwiłem się, gdzie zginął ten luz, szczerość i prosta zabawa…

Ostatnie wspomnienie. Stoję w kulisach opery w Stuttgarcie. Za chwilę rozpocznie się Czarodziejski flet. Jeszcze nie wiem, co mnie czeka. Przy zamkniętej kurtynie orkiestra gra uwerturę. Potem podnosi się kurtyna, na scenę wchodzi artysta ubrany w zwykłe ubranie, nie różniące zbytnio się od tego, jakie noszą ludzie na ulicy w Stuttgarcie (taki kostium i scenografia). Jeszcze kilka sekund, a ja dalej nie wiem, co za chwilę poczuję. Zaczyna śpiewać, a mnie coś się nie zgadza. Bo słyszę dźwięki solisty i towarzyszącej mu orkiestry dokładnie tak, jakbym właśnie włączył świetne nagranie opery. To nagranie dobiega jednak wprost od wykonawców. Nie ma żadnych głośników, ani realizatora, który w razie czego wyłączy śpiewakowi mikrofon na drugiej zwrotce. Oni to robią naprawdę.

Chodzić wolniej

Słońce rozlewa się w końcu po ulicach, chodnikach, trawnikach, parkingach Krakowa. Po Wiśle też, jej przystaniach, wałach rzecznych. Pod Wawelem, gdzie na skarpie studentki ściągnęły bluzki i leżą. Na brzuchu, na plecach, potem znowu na brzuchu, a czasem któraś podniesie i głowę i rozgląda się, po czym znowu leży. Towarzyszą im, zdaje się, nieliczni studenci, zresztą w tym ostrym słońcu trudno dostrzec.

Ludzie chodzą wolniej niż przedwczoraj, kiedy było zimno i mżył deszcz: skoro świeci, to nie ma się do czego spieszyć. Nic nie ucieknie, a co miało uciec, już uciekło. Zresztą to nieprawdopodobne, aby cokolwiek mogło uciec w przyrodzie. Wszystko wraca do tego samego punktu, z którego wyszło, więc ze zdumieniem można odkryć, że nie spiesząc się do niczego, i spóźniając się prawie na wszystko, zdąża się właściwie na czas.

Tak więc czarno na białym wychodzi, że innowacje służące przyspieszeniu, ułatwieniu, okazują się w końcu nic nie warte. Jedyne, co ma sens, to chodzić wolniej, gdy pali słońce, zresztą to się samo narzuca. Podobnie jak chodzenie szybciej pozwala rozgrzać się w pochmurny, wietrzny dzień. I to wszystko.