Dlaczego cierpię

Trzeba powiedzieć sobie to wprost, bez ogródek: jeśli w ogóle cierpię, to głównie dlatego, że mam tak wiele. A skoro ta myśl mnie wcale nie uspokaja, to najprawdopodobniej chciałbym mieć jeszcze więcej. Jedyny zatem wniosek – potrzebuję kilku żyć, aby to wszystko, co mnie spotyka, rozważyć, poczuć tak do końca, by mogło narosnąć i spokojnie opaść, zanim nadejdzie następna fala.

Pisz, do jasnej anielki

– Pisz, pisz pisz.

Do jasnej anielki! Ale o czym? Ten ostatni tekst o statku spaskudziłem. Statek nie płynie, ani tekst tym bardziej. Wizja zwiotczała zanim wyszła spod palców. Pisać o suchym wietrze, obeschłych chodnikach w centrum miasta? O poszukiwaniach w ciemności i po omacku? O wypływaniu z przesmyku na szersze wody, a tam jeszcze ciaśniejszy przesmyk? O wspomnieniach z dzieciństwa, zapachu ogórków kiszonych? To już było. Myśl rodzi się banałem, konstrukcje zdań zbrzydły porządnie, wewnętrzny krytyk zaciera ręce.

– Pisz, jasny gwint!

 

Dostał pierwszego maila. Przeczytał i od razu zaczął pisać. O tak, szło mu szybko, kursor skakał wzdłuż wiersza i przechodził do następnego. Przeszedł tak dwadzieścia, trzydzieści linijek, gdy postawił wreszcie końcową kropkę. A potem swoje imię.

Odpowiedź nadeszła po dwóch dniach. Już w trakcie czytania zaczął odpisywać, szło mu nie gorzej niż poprzednim razem. Postawił kropkę, a po niej swoje imię, i nawet odniósł wrażenie, że mógłby pisać dalej. Powstrzymała go zwykła przyzwoitość. Po dwóch dniach otrzymał odpowiedź, i odpisując sam nie wiedział kiedy napisał trzy razy więcej niż ostatnio. Trudno, pomyślał, tak wyszło jak wyszło. Gdy dostał cztery razy dłuższą odpowiedź nie zastanawiał się długo, tylko po prostu odpisał. W międzyczasie, nie wiadomo jak i kiedy, nadszedł jeszcze inny mail. To dopiero wyzwanie, pomyślał, i zabrał się za odpowiedź. Szło mu sprawnie, najsprawniej ze wszystkich razy, a pisząc unosił palce ponad klawiaturą i wzrok jakby też zawiesił, nie patrząc na ekran. Gdy odpisywał już każdego dnia, nie licząc listów, i nawet nie zauważając, że przyplątał się jakoś trzeci adresat, zdał sobie sprawę, że oprócz chodzenia do pracy, jedzenia i spania, to głównie odpowiada na listy. To mu się nie spodobało, marnuję się, pomyślał, i powziął usilne postanowienie, że skoro pisanie już idzie mu tak dość regularnie i składnie, to mógłby napisać coś więcej, niż list, a na przykład małe opowiadanie.

To byłoby całkiem możliwe, pomyślał, musiałby tylko trochę przyspieszyć pisanie, żeby oprócz pięciu listów codziennie, posuwać akapit po akapicie naprzód taką niewielką, niewinną akcję. Bohaterowie pojawią się sami. Lekkie przyspieszenie pisania nie stanowiło problemu, pamiętamy przecież, że on w pisaniu radził sobie całkiem dobrze, a przecież opowiadania nie pisze się miesiącami. Po dwóch tygodniach tekst zakończyła kropka, a wtedy, mimochodem, przypadły mu do głowy, zupełnie niespodziewanie, dwie inne historie, z prawie gotowym już zakończeniem. Przysiadł więc godziny nocy, i machnął je oba, tak sobie, po prostu.

Nim się obejrzał, miał zbiór opowiadań, lecz to niczym mu się zdało, bo przecież prawdziwym wyzwaniem tego, kto coś już pisze w miarę regularnie, jest powieść. Zauważył już wtedy, że tempo pisania podwoiło się od czasów pierwszego opowiadania, co przyjął z zadowoleniem, no przecież bez zdziwienia. Powieść ciągnęła się trochę, to prawda, ale przetykał ją sobie odpowiadaniem na listy, co wobec powieści było zajęciem relaksującym, i jakby nie-zajęciem, rozrywką, wypoczynkiem, coś jak pobyt na plaży w upalny letni dzień, gdy niczego się nie robi, wsłuchuje tylko w szum morza, bo i mewom nie chce się latać.

Zauważył wtedy, że mógłby prawie pisać na dwóch klawiaturach naraz, na przykład pierwszy i ostatni tom trylogii, tylko że serce miał jedno, rozdwoić się nie chciało, a początek historii był wesoły, koniec zaś tragiczny. Pozostał więc na pisaniu powieści wraz z instrukcjami obsługi, z których to miał na chleb i czynsz, gdyż do pracy, ma się rozumieć, przestał chodzić jakieś trzy lata temu.

W międzyczasie zaczęli pisać do niego czytelnicy pierwszych piętnastu tomów opowiadań oraz siedmiu powieści. Sam nie wiedział jak, aż wśród listów napotkał znany skądinąd podpis – to jego brat zawiadamiał, że konserwując kopie zapasowe starych plików wybrał niewielką ich część do publikacji.

Że pisarz był solidny i uparcie odpowiadał na listy, korespondencja z czytelnikami zaczęła ograniczać czas przeznaczony na pisanie, i nasz bohater zastanowił się chwilę. Wyszedł do pobliskiej ciastkarni, zamówił ptifurkę z białą kawą i zamyślił się. Dłonie w tym czasie próbowały coś pisać, schował je naprędce, bo goście z sąsiednich stolików już się przyglądali. Nadmieńmy mimochodem, że nagrody literackie, Noble i inne uznania nawet nie pojawiły się w rozważaniach naszego pisarza, on tylko chciał sprostać zapotrzebowaniom jego czytelników i jego duszy, która była najpierwszym i najbardziej nieustępliwym czytelnikiem. Dusza czytała czasem szybciej, niż sam nadążył pisać. Pierwotnie więc zwiększył tempo, by ją przede wszystkim zaspokoić, z czego był wewnętrznie bardzo dumny, nie przyznawał się jednak do tego nikomu. Ponieważ jednak z nikim już od dawna się nie spotykał, niebezpieczeństwo przyznania się mogło zaistnieć jedynie na papierze, a tam nikt nie musiał wziąć przyznania się na poważnie, więc czuł się bezpiecznie. Ostatecznie było tylko jedno wyjście, by zaspokoić niespokojną i zachłanną duszę, która czytała szybciej, niż pisał.

Zebrał się w sobie. W ostatnim opowiadaniu wyjaśnił bratu powody swojej decyzji i podjętego kroku: „nie spotkamy się już nigdy, chyba, że na kartach powieści”. Musiał pisać szybciej, niż potrafił, pisać zanim jego umysł wymyślił, co ma pisać. Palce i klawiatura były zbyt niedołężne, należało się ich pozbyć, a może raczej – ominąć, zacząć pisać całym sobą, innymi słowy – każdą chwilą, pisać drgnieniem, mrugnięciem, bezruchem, każdym impulsem neuronu. Tak, zebrał się w sobie po raz drugi, choć był to kolejny krok, jak poprzednie kolejne, z których każdy wynikał z pozostałych, naturalny, konsekwentny, oczywisty. Zatrzymał palce nad klawiaturą, zamarł, a myśl mu przebiegła, że gdy wskoczy, już nie powróci. I naraz tysięczne, milionowe przyspieszenie, otchłań i miliardy znaków, do tej pory uwięzionych w stawach palców i magnetykach klawiatury, trysnęło strumieniem. Piszący stał się pismem, a pismo stworzyło piszącego, gdzie spojrzał, gdzie się odwrócił, chmary znaków, wyrazów, akapitów całych nadążały za każdym gestem. Czy były nim, czy on nimi, pozostawmy to znawcom, o ile będą uważali za interesujące tym się zająć.

Tak pisze do dziś. A naprawdę – JEST pisany. No dobrze, o to już nie będziemy się sprzeczać. Najważniejsze, że już się nie martwi, że kiedyś będzie musiał postawić ostatnią kropkę.

Nasz statek

Na naszym statku chodzę od burty do burty i wyglądam. Na wschodzie mieszanina niebieskiego i białych połaci chmur, właśnie odsłoniła je ustępująca, czarna, wielka chmura. Na zachodniej burcie bielą się kamienie cmentarnego muru, daleko, ich widok przenika przez gąszcz ogrodowego gałęziostwa. Oświetlił je promień słońca, który wychylił się spoza ustępującej czarnej chmury. Wracam za wchód – czarna chmura znika powoli za horyzontem. Ale ale, horyzontu stąd nie widać, bo zasłaniają go nadbudówki innych statków obok, oraz drzewa. Powinienem więc napisać, że chmura znika za nadbudówkami statków, widzianych na wschodniej burcie.

W zasadzie wolałbym, żeby statek był ułożony inaczej. Mianowicie – tam, gdzie jest zachodnia burta, bardziej mi pasuje dziób. Wtedy stojąc przy oknie, na mostku, mam wrażenie, że przede mną rozciąga się dwieście metrów dość sporego tankowca. Ze zbiorników przede mną wyrosły już rośliny, tak długo płyniemy. Biały mur na końcu to spotykające się burty, lewa i prawa, właśnie na dziobie. Zaś wschodnia burta przypomina mi rufę, jest za nią skarpa, a na dole droga przecina ją w poprzek, zupełnie jak na rufie.

Dość mocno wieje dzisiaj, tak z pięć stopni w skali Beauforta. Wiatr przepędza chmury, i w ślad za tą wielką i czarną, która właśnie odchodzi, a zostawiła przez chwilę trochę niebieskiego, nachodzi kolejna ponura, siwa. Pomiędzy nimi przeciska się od czasu do czasu słońce. Dokładnie tego nie widzę, ale spodziewam się, że wygląda to tak, jakby gdzieś z wysokiej rampy świecił wielki teatralny spot, i omiatał okolicę.

Okolicę, która pokryta jest falami, na których kolebią się statki. Gdyby tak znaleźć się w odpowiednim miejscu i właśnie tym a nie innym momencie, to słoneczny spot rozegrałby tam małe widowisko, z dramaturgią według własnego pomysłu, niepowtarzalne. Może by tak wybrać się szalupą? Nad mostkiem przechodzi kolejny zestaw chmur, tym razem jak zestaw bagietek ułożonych skośnie na półce w markecie. Dziś morze żyje, i choć w kokpicie ciepło i tylko szum dociera, to na zewnątrz dzieje się dziś tajemnica.

Szukam ciągle

Ciągle szukam ekwiwalentu trzech, czterech dźwięków – w słowach. Może w jednym, dwóch zdaniach. Nie mogę teraz usiąść przy pianinie i nacisnąć klawiszy, wszyscy śpią. Zamiast tego – mógłbym napisać. Ale nie potrafię napisać tak, jak potrafiłbym nacisnąć te klawisze, a potem tylko czekać, aż z czasem zamilkną…

Śnieg się trzyma

Śnieg się trzyma mocno. Śnieg w ogrodzie, śnieg na podwórku. Śnieg za oknem się ściele daleko, i jeszcze dalej niż widać, z pewnością. Śnieg na drzewach też, na gałęziach raczej. Śnieg na aucie, śnieg jak lód, odpada płatami. Śnieg na drodze – klną kierowcy, na chodniku – klną dozorcy. A dzieci się śmieją.



Spacer o północy

Wychodził przez drzwi na zewnątrz i usłyszał szum. Nie liści. „Igieł i konarów” – pomyślał. Sam szum by wystarczył za powitanie, liczył też, że poszuka stopami schodów w ciemnościach, lecz ojciec zamontował na ganku czujnik, i skoro tylko wychylił głowę za framugę, zajaśniało światło. „Szkoda, zupełnie niepotrzebnie”. Szum uciekł dalej, poza granicę jasności. Uciekł do ogrodu.

By podążyć za szumem musiał przejść podwórko. Pokrywał je mokry śnieg, tak jak i ogród. Furtka prowadziła w białą przestrzeń, w której wznosiły się zmartwiałe drzewa. Szumiały one, ale i te dalej, wysokie, za kamiennym murem. Szczęście, na ogrodzie nie było czujników i lamp, lecz i tak nie było w nim ciemno. Przylegał do cmentarza, na którym w oddali lśniły podświetlone ściany wysokiej kaplicy. Z innych stron dobiegało światło pojedynczych lamp. Na końcu, za kamiennym murem, za który wyglądnął, świeciły cmentarne lampki, gdzieniegdzie, wśród ukwieconych sztucznie nagrobków.

Szumiały tu wysokie drzewa, rosnące wzdłuż muru. To wśród nich poranił sobie dziecięcą rękę, tak bardzo chciał pracować jak dorośli przy obcinaniu gałęzi. Kilkanaście metrów dalej zaczynała się pustka pól, opadająca w dół i daleko dalej wznosząca się znów, w kolejnym wale jak wielka fala. Wiedział o tym bardziej, niż teraz widział, tam zaczynała się ciemność.

W ogrodzie pozostały jeszcze drzewa sprzed trzydziestu lat. Jedno z nich niosło kiedyś w swojej koronie latawiec, który miał namalowaną na foliowej powierzchni czarną postać – Zappa. Ojciec zawiesił go na czereśni, bo od zawsze walczył z plagą czarnopiórego ptactwa gnieżdżącego się w wysokich koronach cmentarnych drzew. Ptaki obżerały owoce. Ojciec zawiesił latawiec bez pytania, ale przeszło to bez większej przykrości. Latawiec przetrwał zimę, i choć podarty i wypłowiały, dotrwał do następnego lata.

Przyciężkawy, mokry śnieg nieco chrzęścił przy stawianych krokach. W niektórych miejscach przecinały go rzadkie tropy, prowadzące w poprzek ogrodu. „Ogród żyje swoim powolnym życiem”, którego ślady są i teraz, o wpół do dwunastej w nocy.

Na ulicę z drugiej strony domu wychodziło się przez małą bramkę. Klucz tym razem lekko przesunął rygiel. Buty były już przemoczone po spacerze w ogrodzie, lekko ślizgały się po asfalcie. Prowadziły do niego betonowe schody, jakoś niezwykle wytrzymałe, niezniszczone przez trzydzieści lat. Po drugiej stronie ulicy był niegdyś spożywczy SAM (niegdyś czyli znów trzydzieści lat temu). W ostatnim czasie szczęścia próbowali w tym budynku różni handlowcy i przedsiębiorcy, ale okolica nie należy do aktywnych klientów. Jedyne, co tak naprawdę handluje, to niezbyt duży market spożywczy.

Pięćdziesiąt metrów poniżej znów schody, tym razem szerokie, z żelazną bramą na ich szczycie. Tej bramy nikt nie zamykał od lat. Chyba kiedyś próbowano ją zamykać, lecz nie weszło to w zwyczaj. Za bramą rozciągała się szersza alejka wyłożona płytami chodnikowymi. Po jej prawej stronie stał nagrobek z dwiema lampami. Podszedł tam. W owalach umieszczono zdjęcia. Na jednym z nich był Przemek, ten sam, którego historii bał się będąc dzieckiem. Jak to dorośli opowiadali – Przemek umierając na białaczkę mówił „mamo ratuj”. Wyobrażał sobie tę sytuację wiele razy. Patrzył teraz na Przemka, a on pozostał ten sam, na zdjęciu, którego nie niszczą deszcze ani mrozy, jak nieśmiertelny i wiecznie młody.

Szumiał tu wiatr, wysoko nad głową, w nagich konarach; szumiał narastając w ekspresyjnym crescendo, i szybko potem milknąc w jeszcze bardziej nagłym diminuendo subito.

Może to koniec

Wczoraj siedziałem chwilę przed pustym okienkiem na tym blogu. Miało ono tytuł „Treść wpisu”, i pozostało puste. Może dlatego, że wczoraj była mgła, a wiadomo, że kiedy jest mgła, to nie ma wiatru. Dlaczego wiatru? Dlatego, że zgodnie z wpisem Wiatr… pisanie idzie mi wtedy, kiedy wieje.

Może chodzi o to, że wiatr mojego życia się uspokaja. Do pisania ciągnęło mnie, gdy nie mogłem usnąć. A wczoraj Ioana zaproponowała, żebym tak po prostu poszedł spać, i poszedłem. I usnąłem.

Brzmi niepokojąco? Chyba tak. Bo jeśli tak dalej pójdzie, ten blog przejdzie do historii. A przecież dopiero co zgłosiłem go do konkursu. Cóż, nie pierwszy to raz w moim życiu zdarzy się, że kiedy próbuję wypłynąć na szersze wody, wyprawa raptem się kończy.

Ale zaraz, konkurs ma tytuł „Blogu 2012 roku”, więc w zasadzie mogę przestać już pisać. To, co napiszę, albo czego nie napiszę, w tym roku, ani w żadnym kolejnym, nie powinno mieć wpływu na wynik konkursu.

Ale zaraz! Przecież i tak powiedziałem sobie, że nie walczę o nagrodę, a zgłosiłem się z powodu nagłego, niewyjaśnionego impulsu. Nie mam zamiaru nikogo agitować i wygłupiać się wpisami na facebooku, twitterze, na trzech portalach na których zamieszczam swoje materiały ani na dwóch innych blogach: głosujcie na pk.blox.pl!

Ale….. teraz zdałem sobie sprawę, że może tamte blogi miałyby większe szanse niż ten….. Może źle wybrałem, pod wpływem niewyjaśnionego i nagłego impulsu… Wietrze, przybądź! Wskaż drogę, ratuj, uspokój!…

Wyglądam za okno. Niepewne kształty w ciemności, czy to drzewa? Czy się chwieją?

Tak…. tak. Tak!

Zmiana ról

Dziś, koszuli flanelowej, którą nosiłem chyba z dziesięć lat, obcinałem rękawy. Położyłem ją na stole, poszukałem pachy, i… ciach. Czułem, jakbym sobie obcinał ręce. Potem przeciągnąłem nożyczkami po grzbiecie, na kołnierzyku trzeba było mocniej nacisnąć. Koszula od dziś będzie służyć do wycierania reflektorów w samochodzie. Wiadomo, że w zimową pluchę reflektory brudzą się najszybciej, a nie ma to jak dobra widoczność. To sprawa bezpieczeństwa.

Koszulę ciąłem, bo trzeba się pozbywać starych rzeczy. Szczególnie, gdy kupuje się nowe. Albo para-nowe, jak te dwie koszule i spodnie, które ważyły jakieś półtora kilograma. Tak więc dla równowagi pozostaje mi pociąć jeszcze jedną koszulę oraz jakieś spodnie. Ale za drugim razem już nie będę miał tego wrażenia, że kaleczę sam siebie, to było tylko na początku. Dlatego Wam o tym piszę – zanim wyleci mi z głowy.

PS. Dotychczasowe spodnie, a w zasadzie ich kawałki, służące do czyszczenia reflektorów, przydadzą się teraz do wycierania plam oleju z silnika.

Koncert fortepianowy

Kap, kap, kap…

Zagrać muzykę na jednym dźwięku. Biorę taki fortepian, bo jest mi najbliżej. Oczywiście nie mam na myśli prawdziwego fortepianu, gdyż niewiele fortepianów miałem do mojej dyspozycji. Raczej było to okazjonalnie, bo cóż to znaczy fortepian nawet na godzinę dziennie… Biorę więc fortepian sztuczny, albo nawet pianino. W oktawie razkreślnej wybieram jeden dźwięk – tak najprościej. No i zaczynam… Inne klawisze nie istnieją, mogę naciskać tylko ten jeden. I okazuje się, że dźwiękiem z jednego klawisza można opowiedzieć całą historię życia.

A gdybym miał napisać tekst…. na przykład jednym słowem? To za mało. Jak znaleźć literacki odpowiednik jednego klawisza w fortepianie? Może ktoś podpowie…

Próżne myślenie, pozostaje po prostu spać. Może jeszcze piwo, albo jeden rząd okienek czekolady. Tylko po co to? Po nic. Po prostu spać, nic więcej. Na jednym klawiszu gra ktoś, chyba za ścianą, w mieszkaniu obok. A może na zewnątrz, na ulicy, tam gdzie skarpa kończy się asfaltem drogi; lub może po drugiej stronie szosy, tuż za ogrodzeniem, w ogrodzie sąsiada. To niemożliwe? Ale ja słyszę, że gra. Że co, że grudniowej nocy nie ma pianin w ogrodach, a tym bardziej kogoś, kto chciałby na nich zagrać, bez rękawiczek, albo w rękawiczkach z wyciętymi palcami? W moim miasteczku, w co drugim ogródku, ktoś gra na pianinie, jednym klawiszem, lecz każdy – innym. I gdyby posłuchać z daleka, to mimo szumu ciężarówek na miasteczkowej obwodnicy dałoby się usłyszeć mały koncert fortepianowy.

Termin przydatności do spożycia

– Wiesiek, powiedz mi, czy facet jest w stanie zjeść na kolację jeden cały serek puszysty, 140g netto?
– Coś ty. Coś ci się stało?
– Zapomniałem dodać, że przeterminowany o pięć dni.
– …???
– No więc ja ci powiem: jest w stanie.
– …zjadłeś?
– Prawie. Właśnie kończę.

Cisza.

– Zawsze patrzysz na terminy ważności?
– Tak. I jem to, co akurat wychodzi.
– A ja nigdy nie patrzę.
– Twoja kobieta się tym zajmuje.
– Chyba tak. To znaczy – ufam jej.
– I nigdy się nie zawiodłeś?
– No nie. Biorę z lodówki i jem. A jak czuję, że coś jest nie tak, to wyrzucam i tyle.
– I nie rozchorowałeś się, nie miałeś, no wiesz….
– Nie. Chyba nie. Zresztą nie pamiętam. Nie wiem.
– To ja może też przestanę sprawdzać.
– No pewnie, co się przejmujesz.
– Masz rację. Głowa wolna od zmartwień. A pleśń i tak zdążę zauważyć.
– Jasne stary. Jedz, nie przejmuj się.
– To może chcesz trochę tego serka? Jeszcze zostało…
– Nie nie, dziękuję!……… A wiesz….. No to daj….