Kiedy mówię mojej żonie…

"Kiedy mówię mojej żonie, że jest piękna, to często się obraża i pyta, czego ja od niej właściwie chcę. A wydawałoby się, że to kobieta rozsądna i doświadczona, więc powinna wiedzieć, że mężczyźni czasem mimo woli mówią prawdę"

Alosza Awdiejew "O tak zwanych brzydkich kobietach", Charaktery, luty 2006

Spełnienie

Niech wszystkie dobre duchy towarzyszą Ci dziś w nocy. Dziś przeżyłeś coś, czego jeszcze nie rozumiesz, co wykracza poza to, co dotychczas. To uczucie jak po obejrzeniu sztuki teatralnej, która trochę Cię przerasta, ale jednocześnie fascynuje, dlatego ciągle myślisz o niej, powtarzasz w wyobraźni te sceny, zastanawiasz się, co z czego wynikło i jak do tego doszło.

Obcowanie z fascynującym nieznanym, które już się dotyka. Krok jeden – poza granicę tego, co znane dotychczas. Towarzyszy mu przeważnie nieuzasadniony strach, że tam – przepaść. Albo może – zamiast strachu – to właśnie podniosłe uczucie, że to poznanie, ten krok, można zrobić tylko raz. Ten pierwszy. Za drugim razem – stanie się już czymś zwyczajnym…

Zamknięta przestrzeń, cztery ściany. Nic ciekawego, a jednak – cos tam ZDARZA SIĘ. W umysłach ludzi, przygoda, akcja, przemiana. Po tym już nie jest jak przed tym… I nigdy nie będzie.

Życie człowieka jest nieodwracalne.

Jeszcze jedna migawka, z przedwczoraj… Na Rajskiej – młody człowiek wybiegający z biblioteki, z fascynacją w oczach… Mgnienie oka… Już go nie ma… Co przeżył? Coś przeczytał? Kogoś spotkał? Nie wiem… ale impuls dla mnie. Wspominam go – jego frunący krok i głowę, jakby w chmurach.

Udało się – znów Nowy Rok

Zabrzmi pewnie idiotycznie – udało się, jesteśmy w Nowym Roku…

Nawet nie pamiętam day ostatniego wpisu. Wstyd mi trochę, nie przed
Czytelnikami, o ile tacy się tutaj zjawiają, a przecież pisałem na
początku, żeby nie liczyli oni na to, że będę się z nimi jakoś liczył.
Wstyd może przed samym sobą, wstyd brakiem konsekwencji, bo skoro już
coś takiego założyłem, i skoro moje myśli płodzą jakieś przemyślenia,
to właśnie tutaj znalazłem sobie miejsce, żeby je opisywać. Opisywać w
sposób ładny, na ile mi się to uda, opisywać, żeby próbować artykułować
to, co w głowie pojawia się niekształtne. Żeby ćwiczyć to
przekształcanie – z materii nieuchwytnej, w nieuchwytną – z myśli, w
ciągi bitów zapisane gdzieś, na dysku serwera blox.pl.

Przecież wiarę w to, że potrafię cokolwiek napisać, wskrzesiła Magda,
pierwsza osoba, z którą zaprzyjaźniłem się przez internet. Kontynuacja
tego pamiętnika to też konsekwencja wobec Magdy – uzdrawiacza i
wspieracza wielu ludzkich dusz. Dziś sama Magda potrzebuje wsparcia,
zmagając się z chorobą…

Konsekwencja wobec tego pamiętnika to też kontynuacja, choć w
pojedynkę, rozważań prowadzonych z Krzyśkiem, człowiekiem, z którym
"dotykaliśmy się wzajemnie myślą", który w moim życiu zaistniał w
szkole podstawowej, z którym początek znajomości ginie w naszej
niepamięci…

Nie nauczono mnie prowadzić notatek, tego narzędzia, które potrafi
usystematyzować ludzki postęp, naukę, wiedzę, i uczucia. Panowania nad
erupcjami adrenaliny – gdy zgłębiam coś nowego i snuję kolejne plany –
uczę się dopiero teraz. Po nich przychodzi nieunikniony dołek, w którym
szukam drogi jakby w ciemności.

Patrząc na moją prawie siedmiomiesięczną córkę widzę, że zachowuję się jak ona – z rana pełna energii, wieczorem – pomimo rosnącego zmęczenia i rozdrażnienia – wyciągająca
ciągle i uporczywie rączki po nowe zabawki, i odrzucając je zaraz. Nie
są w stanie wywołać kolejnego uśmiechu, czas zwolnić, odpocząć, spać.

Zacząłem pisać ale… nie mam siły skończyć. Nie mogę już ogarnąć myśli i jakoś spuentować. Do następnego…  

Znów się uczyć

Patrzę na moją sześciomiesięczną córkę, siedzie obok mnie w "leżaczku". Dzisiaj po obudzeniu nie zobaczyła matki, jak zwykle, ale ojca. Jest teraz ciągle jakby zdziwiona, może dlatego, że sytuacja jest nowa, a ona nie do końca rozumie, dlaczego.

Patrzy znów na mnie – znów z tą dziwiącą się obserwacją, przez moment poruszyła ustami, prawie zupełnie tak, jak Michał Wołodyjowski (gdzie ona to widziała)…? He he…

W jej życiu codzień zdarza się coś. Nawet jeśli otoczenie to samo, to ona postrzega je inaczej – każdego dnia. Każdego dnia jej zmysły przenikają o jeden szczegół więcej, jeden metr dalej, łączą w całość i w ciąg logiczny kilka kolejnych elementów.

Każdy dzień w jej życiu to wydarzenie, święto wprost, zdarza się i stwarza się oddzielnie.

A w moim? Zdawać by się mogło, że już poznałem, już połączyłem w mojej głowie wszystko co było do poznania i połączenia.

Ale przecież to nieprawda.

Spróbować posuwać się do przodu choć w części tak, jak moja córka.

Cień Lema

Między trzydziestką a czterdziestką, bliżej tej drugiej: smuga cienia – kiedy już przychodzi akceptować warunki nie podpisanego kontraktu, narzuconego bez pytania, kiedy wiadomo, że to, co obowiązuje innych, odnosi się i do ciebie, że z tej reguły nie ma wyjątków: chociaż to przeciwne naturze, należy się jednak starzeć. Dotąd robiło to po kryjomu ciału – tego już nie dość. Wymagana jest zgoda.


Z żalem przerywam cytat, choć przecież kontynuować, to byłoby przepisywać jeszcze i jeszcze, i zakończyć pewnie nie tyle kilka akapitów, co stron dalej. Wróciłem na chwilę do moich lat nastoletnich, w których fascynacja nauką pchała mnie do fantastyki. Nie znosiłem fantazy – tych bajek, w których nie było nic naukowego. Za to opisy fizycznych zjawisk, dopiero co odkrytych, a w fantastyce już dawno wykorzystanych w nowych wynalazkach i broniach, opisy nieznanych i przez to cudownych fenomenów, przyciągały moją wyobraźnię, mając obok lektury – jedyny dostępny mi wtedy "naukowy" podręcznik, który mógł rzucić nikłe światło na owe tajemnicze cuda – słownik wyrazów obcych.

Mając tak w pamięci, być może po lekturze Eden, że w anihilacji powstają mezony, zapytałem o nie o wiele starszego przyjaciela. Odpowiedzią, że o tym będę się uczył na studiach, tyle zaostrzył mój apetyt, co rozczarował.

Właśnie wróciłem to tych kilku kart, z których pochodzi cytat, i wiem, że nie muszę się wstydzić tego, co czytałem. Choć wtedy przelatywałem błyskawicznym wzrokiem nad owymi rozważaniami, łowiąc paragrafy posuwające akcję do przodu, to teraz właśnie te introspektywne, w których myśl przewija się w kunsztowny sposób, z niezliczonymi odblaskami skojarzeń, porównań, z wewnętrznym, własnym, wewnętrznym dramatyzmem, są moją dumą.

Kunszt twórcy objawia się w wielopoziomowości dzieła, które tworzy. To jak budowa okresowa w muzyce, i w literaturze istnieje mistrzostwo w połączeniu dwóch wyrazów ze sobą po to, aby w końcu zbudować zdanie. W połączeniu zdań, by otrzymać myśl. W połączeniu myśli, by stworzyć ciąg napięć i ich rozładowań. Za każdym razem, gdy tworzy się kolejna składowa dzieła o szerszym zasięgu, dostrzec w niej można ich własne wzajemne zależności, celowość. To jak spoglądać na fraktal w coraz to większym powiększeniu i stwierdzać, że choć badamy coraz to mniejsze cegiełki, to każda z nich jest zbudowana z kunsztownym rozmysłem.

I nie tylko w treści, które dzieła przekazują, ale i w aurze, atmosferze, jak i w sposobie, w którym owa treść i aura jest budowana, tkwi mistrzostwo. Misternie tkana sieć nie tylko zdarzeń "zewnętrznych", ale również wewnętrznych przemian bohaterów, zazębiają się ze sobą, tworząc ostateczny kształt, coś jakby fabułę, tyle że obejmującą nie tylko akcję powiększoną o to, co przedtem i potem, ale całość dzieła, ze wszystkimi jego ekspresjami i niedopowiedzeniami.

Na koniec jeszcze jeden cytat. To nic, że dotyczy starości, nie to jest najważniejsze, ale celność, skrótowość i giętkość wypowiedzi, której nie można wydedukować – mistrz może ją tylko wydać z siebie jednym tchem, tak po prostu.

Starzejemy się bowiem jak dzieci, to znaczy odmawiając zgody na to, na co zgoda nasza jest z góry niepotrzebna (…)

Stanisław Lem "Opowieści o pilocie Pirxie" – Ananke

Jak najmniej stłamsić

Pisałem już o tym – nikt nie uświadomił mi wcześniej, że prawie każdy dzień życia z niemowlakiem przynosi niespodzianki. To ogromna nieprawda, że dzicko to głównie pieluchy, nieprzespane noce i zmartwienia zdrowotne.

Sara wczoraj zaczęła śpiewać. Z powodzeniem można tak nazwać jej długo przeciągane sylaby. Zaczęła bez niczyjej zachęty, leżąc sama w łóżeczku. Trwało to długą chwilę.

Pamiętam, kiedy po raz pierwszy się uśmiechnęła. Ten uśmiech już został. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy złożyła niepewnie, nieśmiało ręce, żeby posiąść podawaną jej szmacianą zabawkę. Zaczyna przyglądać się przedmiotom, których do tej pory niedostrzegała. I mam wrażenie, że patrząc na coś długo, przeciągle, "programuje" sobie ten widok w pamięci.

Jak odpowiedzieć na pytanie – dlaczego ona to zaczyna robić? "Chce" to za dużo powiedziane. Po prostu tak jest. Jest tam gdzieś w niej zapisany jakiś program, który prowadzi ją dzień po dniu.

Patrząc na Sarę przypominają mi się zajęcia z pedagogiki, na których odkrywaliśmy to, co sami czuliśmy gdzieś tam wewnątrz. Każdy ma swój sposób poznawania świata. Rozpoczynając naukę w szkole zostajemy wtłoczeni to systemu. Z pewnych względów jest to dobre, gdyż całe życie będziemy tkwić w jakimś systemie. A jednak zła szkoła potrafi zrobić z uczniów ludzi podobnych do obywateli systemu totalitarnego – biernych, "nie wychylających się", którzy chcą byle przetrwać gdzieś w kącie. Wrażliwe osobowości mają szansę być stłamszone przez prostackich nauczycieli. Akademia Pedagogiczna w mieście, w którym studiowałem, była postrzegana jako miejsce odpadowe dla tych, którzy nie dostali się na inne prestiżowe uczelnie. W tej sytuacji nic dziwnego, że nietrudno o spotkanie ucznia, który nauczyciela przewyższa inteligencją, bystrością i zdolnością analizy, odkrywania, choć nie przewyższa suchą wiedzą.

Spotkałem wspaniałych nauczycieli. Liceum – nauczyciel polskiego (dziękuję za wrażliwość!), matematyki (dziękuję za miłość do królowej nauk), szkoła muzyczna – lekcje rytmiki (chyba mój pierwsza pani nauczyciel z prawdziwego zdarzenia), lekcje, które przygotowywały mnie do egzaminów z fortepianu do średniej muzycznej – Panie Piotrze – chcę Panu podziękować, że uświadomił mi Pan tak wiele z muzyki. Przez wiele lat uczyłem się biegania palcami po klawiaturze. Pan pokazał mi tego sens, który zrozumiałem po kilku latach.

Wykładowcy na studiach – niektórzy świetni ludzie. Niektórzy – uczyli bardziej tego, jak radzić sobie z nimi, niż samego przedmiotu. Typowe przykłady pomyłek pedagogicznych, merytorycznych.
Tak wiele dowiaduję się o sobie patrząc na dziecko. Przypominam sobie to, czego nigdy jeszcze sobie nie uświadomiłem, nie odczułem tak wyraźnie. Tak jak w medycynie mówi się "jak najmniej zaszkodzić", tak w wychowaniu możnaby powiedzieć "jak najmniej stłamsić" z tych chęci poszukiwania i odkywania piękna i wszystkiego, co dobre.

Dzień, w którym przyszła jesień

Jesień nadeszła kilka dni temu. Trudno tak jednoznacznie opisać, po czym można ją poznać. Pewnie ktoś powie, że pory roku przechodzą jedne w drugie bez wyraźnych momentów przełomowych. A jednak – wychodząc pewnego ranka z domu już wiesz – że nadeszła jesień. To kwestia pierwszego chłodu, pary wydobywającej się z ust, choć jeszcze przecież nie tak zimno. Ale jeszcze bardziej – to kwestia zapachu, wyraźnie innego, przybywającego gdzieś z daleka, zapachu który w mgnieniu oka przywołuje pełen zestaw skojarzeń.

To dni w szkole przy instrumencie, to zbliżający się nowy semestr na studiach, wraz z poprawkową sesją. To bój ponownego przesiadywania w audytoryjnych salach, i jeszcze większy – na ćwiczeniach i laboratoriach, w przerabianiu materiału, który nie wiadomo po co i dlaczego. To wyrywanie się po zajęciach do pierwszego lepszego autobusu i jazda do końca linii, byle dalej – od poczucia obowiązków.

Jesień to zauroczenia przeżywane w coraz zimniejszej atmosferze Krakowa, to szalone noce na rowerze o drugiej nad ranem na Rynku. To coraz bardziej nieruchomiejące tęsknoty za wolnym latem. To kurs żeglarski, stawianie masztów, wiązanie lin, klarowanie żagli. Ciche chwile w parku, wraz z cichnącymi drzewami.

Jesień – to dziś – nasza wyprawa na pola w trójkę. Ściernisko, przeschłe już trawy, osty. To przemierzające z wiatrem nitki – wraz z ich twórcami – pająkami. Wylądował na nosie Sary.

Sto razy wolę pracę od szkoły. Wiem, co robię, po co i dlaczego. Widzę efekt – coś komuś służy, ktoś się cieszy. Od kilku lat piszę na nowo historię moich jesieni – teraz bez zniecierpliwienia i ucieczki. Trochę bardziej świadomie.

„…bezowocnie tracę czas…”

Gdzieś pomiędzy przyjazdem z pracy a kolacją przeglądałem książkę. Natknąłem się na kilka słów o pracy Michała Anioła – w Kaplicy Sykstyńskiej, nad zdobieniem sklepienia. Oto cytat:

Jadał nie przerywając pracy, a na niespokojny sen schodził do położonej niedaleko pracowni, gdzie rzucał się na posłanie nie zdjąwszy nawet butów i ubrania. Cierpiał prawdziwe fizyczne i psychiczne męki. W styczniu 1509 r. napisał do ojca: "Nie proszę papieża o nic, ponieważ nie uważam, żeby postęp mojej pracy na cokolwiek zasługiwał. Jest tak, ponieważ dzieło jest trudne, a to, co robię, nie jest moją profesją. W efekcie bezowocnie tracę czas. Oby Bóg mi pomógł".*

Oby więcej było tych, którzy w ten sposób tracą czas.

Oby mniej było tych, którzy tracąc czas, zaliczają go do pracy dla dobra innych.

*Przegląd Reader’s Digest, Warszawa 1996

Ostatnie dni lata

Lato, podobnie jak młodość, to nie kwestia dat. Lato w środku zimy – dlaczego nie. Zgrzybiały młodzieniec – proszę bardzo 😉

Dziś z pewnością było lato. Może jego ostatnie tchnienie. Błogosławione, wszechogarniające ciepło, błogosławiony szelest liści drzew, naszych braci, trawy, naszej siostry. Rzut oka na wycofywujący się ogród – to już nie ten wiosenny entuzjazm. Odarte już dawno ze swych owoców czereśnie, poszarzałe porzeczki, za to śliwki brzemienne i dumne. We wszechogarniającym, spokojnym cieple.

Leżąc na kocu w pierwszych minutach porażał mnie wiatr w szeleście liści. Złowrogo…? Przypomniałem sobie ostrzeżenie taty – mówili (w telewizji 😉 że będą srogie burze. Może właśnie się zbliża…? Znów zapomniałem, jak to jest – leżeć na kocu, na prawdziwej, nie zasianej trawie.

Znów obraz, raczej uczucie z dzieciństwa. Nasz ogród kończył się płotem, za którym powoli zaczynał róść cmentarz. Chyba ze cztery wysokie drzewa znaczyły tamten rejon. To zza nich wyłaniały się czasem złowrogie, czarne, burzowe chmury – z innej przestrzeni. Te drzewa to był wtedy dla mnie koniec wszechświata, jak kwazary, nieosiągalne, najstarsze rejony, których nigdy jeszcze nie przekroczyłem. Przestrach wywoływały ponaglające głosy babci lub rodziców – Idź do domu! A gdyby tak zostać…?

Wpominam to poszerzanie granic poznania. Tajemnica, coś jeszcze niepoznanego, pociąga. Choć teraz zyskałem już świadomość, że nie można poznać wszystkiego. Ale z drugiej strony – mechanizmy i zasady powtarzają się, jak fraktalne motywy, we wszystkich dziedzinach, które człowiek dotknął nie tylko swoim poznaniem ale i twórczością. Cokolwiek nie rozpocząć – rozmienia się na coraz drobniejsze i mniej uchwytne elementy, informacje, odczucia, wrażenia… Poznać miejsce i prędkość elektronu? Stwierdzić, dlaczego zdjęcie, obraz, rzeźba mają tę doskonałość, którą nie tylko da się opisać, ale która porusza do głębi…? Opanować ten idealny ruch skalpelem, który nie uszkodzi zdrowego narządu, a uzdrowi chore miejsce…? Wykonać ten jeden ruch kierownicą, który wyprowadzi z poślizgu, nie wprowadzając w kolejny, przeciwny uślizg. Drgnienie stołu pod Twoim dotknięciem nigdy nie zgaśnie do końca, Twój krok po Ziemi gdy spacerujesz powoduje jej mikroruch w przeciwnym kierunku. Fala dźwiękowa Twego głosu odbiła się od ścian i przekazała im energię, ogrzewając ją o mikrostopień. Wyważony gest aktora w komedii sprawi, że widz wybuchnie śmiechem, a nie dostrzeże kiczu. Odrobina przyprawy da tajemniczy, nie wiadomo skąd pochodzący smak.

Granica pomiędzy geniuszem a chłamem jest tak cienka, i właśnie dlatego potrafią ją dotknąć i obronić tylko nieliczni.

To chyba koniec lata. Jutro, a właściwie dziś, zaczyna się nowy tydzień zarabiania pieniędzy. I pewnie nie dostrzegę momentu, kiedy ono się naprawdę skończy.

Blogowisko – nie musimy być interesujący :-)


Blogi to nie tylko efemeryczne dzienniki nastolatek i skomercjalizowane
dzienniki pracowników różnych instytucji. Blogi to też źródło
niebanalnych opinii, bardzo odświeżających dla kogoś przyzwyczajonego
do systematycznego obcowania z dość przewidywalnymi mediami.
Oczywiście, o ile trafi się na właściwe blogi.


Dzisiaj przeczytałem jakiś stary artykuł w ComputerWorld ("Blogosfera", 4 lipca 2005 – skądinąd cenionym przeze mnie tygodniku) o blogach. Autorka Dorota Konowrocka stwierdziła,
że 80% blogów to śmieci, efekt zakompleksionych, zapatrzonych w siebie
i grafomanów-internautów, którzy niepotrzebnie marnują zasoby
internetu.
W zamian autorka podała za wzór blogu – zabawne, z dowcipem i konsekwencją poruszanie tematów, może mniej związanych z refleksjami z osobistego życiem, ale za to bardzo "informacyjnych". Nawet wychowywanie dziecka można potraktować informacyjnie, a wtedy taki blog do czegoś się komuś przyda. Nie mówiąc o blogach programistów, dziennikarzy itd.
Autorce też świetne wydaje się poruszanie zagadnień polityki (omawianie osoby np. Rywina) – oczywiście w sposób zabawny i dowcipny, a przy tym – mniej standardowy niż masowe media. Według autorki dobry blog to źródło niebanalnych opinii, lecz na jakiej podstawie wysnuwanych i czy ich autorzy mają do tego kompetencje (zwłaszcza w dziedzinie polityki, gospodarki) – w to już autorka nie wnika.

Za to zwykły pamiętnik np. "o moim smutnym życiu" to wg autorki typowy przykład blogowego śmiecia.

Mała "polemika".
Blog to przede wszystkim autentyczny i osobisty przekaz człowieka. To nie jest inny rodzaj dziennika telewizyjnego. Blogi piszemy tak, jakimi sami jesteśmy. Czy nie byłaby słuszna implikacja, że jeśli 80% blogów to śmieci, to również tych 80% autorów to ludzie z problemami, uczuciami które jako śmieci nie zasługują nie tyko na uwagę, ale również na to, aby zajmowały te parę kilobajtów na serwerze?

Blogowisko to przede wszystkim miejsce spotkań ludzi – z pewnością nie genialnych, ale podobnych sobie, których łączą podobne uczucia, przeżycia. To kontakt, społeczność, choć ograniczona, ale jednak, a tym samym zasługująca na szacunek i wsparcie.

Mam dość informacji, która każdego dnia atakuje mnie ze wszystkich stron. Mam dość problemów Lwa Rywina, Kaczyńskiego, Cimoszewicza i wielu innych. Żadna, najbardziej dowcipne ich potraktowanie nie osłodzi mi tego kręgu. Siadam w moim spokojnym pokoju i otwieram bloga nie po to, żeby uczyć się jeszcze programowania, nowych sposobów obróbki zdjęć i słyszeć żadnych komentarzy o tym, że np. "paskudni Niemcy dogadali się z Rosjanami ponad naszymi głowami".

Prawdziwe życie jest zupełnie gdzie indziej. To najbliżsi ludzie, najbliżsi współpracownicy, te same drogi do pracy, te same drzwi i ściany. W prawdziwym życiu to chwila zatrzymania, refleksji, niekoniecznie "dowcipna". Życie to nie tylko dowcip, choćby najinteligentniejszy, ale też inne, mniej przyjemnie wrażenia, które równie a może nawet jeszcze bardziej wzbogacają. Nie wymieniam ich, żeby nie być posądzonym o powtarzanie sloganów i banał.

To prawda, że mało osób umie pisać pięknie. Ale nie tylko treść oraz forma jest wartością w blogu. Oprócz wspomnanej przeze mnie wartości społecznej jest jeszcze rozwój samego autora. Dzięki blogom uczymy się wyrażania siebie i kontaktu z innymi. Nikt przy zdrowych zmysłach nie nazywa raczkowania dziecka bezsensownym, banalnym i niewartym uwagi działaniem. Po prostu co dla jednego jest banałem, dla drugiego bywa odkrywcze – zawsze tak było i jeszcze długo tak będzie. Są jeszcze tacy, którzy potrafią cieszyć się z pierwszej miłości nastolatki (banalnej? nawet jeśli efemetycznej).

Podsumowując – spodziewałem się bardziej wyważonej i dogłębnej reflekcji na temat zjawiska blogów – w moim ulubionym tygodniku komputerowym