Zanim zasnę, chcę zostawić drobny ślad. Póki istnieje moja świadomość, która umrze na chwilę, na kilka godzin, podczas snu. Wierzę, że powróci nad ranem, wraz z dzwonkiem budzika. Ale przecież to nie takie pewne. Lecz nawet, jeśli nie pewne, to nie biorę takiej możliwości pod uwagę. Ale nawet, jeśli nie biorę, to gdzieś tli się obawa, że jest ona jednak możliwa. Dlatego właśnie chcę zostawić drobny ślad, zanim zasnę.
Jeszcze grają świerszcze
Jeszcze grają świerszcze
na jeszcze nie otwartej obwodnicy miasteczka
w ciemności
w jeszcze serdecznym powiewie
lata
Na mostku kapitańskim
Wychodzę wieczorem na balkon. Ocalał, choć przez lata ojciec chciał się go pozbyć. Zamurować drzwi, pozostawić tylko otwór na okno. Chciał się go pozbyć, bo nikt na niego nie wychodził. Nikt nie wychodził dlatego, że kiedyś, na początku, na balkon wychodziło się ze strychu. Nie było mieszkań, był strych, bo „może kiedyś będzie tu mieszkanie”. Wprawiono drzwi drewniane o dwóch skrzydłach, podwójne, z szybami w górnej części. Wtedy wszędzie były okna podwójne, a szyby pojedyncze.
Potem powstało mieszkanie i ojciec z matką mieli tu sypialnię. Na balkon nikt nie wychodził, bo drzwi się spaczyły i nie dawały się otwierać. A jeśli już otwarte, to ledwo dawały się zamknąć. Nie było czasu wychodzić na balkon. Po co.
Potem zamieszkała tu młoda para, czyli moja dziewczyna i ja. Było zimno. Po dwóch zimach wymieniliśmy okna i drzwi balkonowe. Wtedy ojciec znów chciał zlikwidować balkon, na który nigdy nie było jeszcze balustrady. Jednak zrezygnował, nawet zafundował niezgorszą balustradę, za niezgorszą kwotę. „Coś ty, nie wiedziałeś, że to tyle kosztuje?” – powiedział. Nie wiedziałem. Balkon zastawiliśmy łóżkiem, szerokim, duży pokój podzieliliśmy na dwa, sypialnia była mała. Nie sposób przejść do balkonu. Przechodziliśmy może cztery razy w roku. Drzwi balkonowe uchylaliśmy by przewietrzyć, tyle. I tak były zasłonięte kotarami.
Wynieśliśmy się z sypialni, by spełnić marzenie córki o swoim pokoju z balkonem. Wreszcie drzwi otwierają się szeroko, prowadzi do nich prosta droga. Przechodzę przez nie, opieram dłonie o balustradę i patrzę przed siebie. W dole biegnie w poprzek ulica, oświetlona uliczną latarnią. Po drugiej stronie – pawilon i zarośla. Skarpa, krzewy, rosnąca radośnie trawa, drzewa, żywopłot. Dalej osiedle domków, jak nasz, tylko młodszych, dlatego ładniejszych. Grają świerszcze, nad głową przepływa w szumie samolot, schodząc do lądowania w Krakowie.
Balkon delikatnie drga, zaraz porusza się do przodu. Patrzę w lewo i w prawo, a oto krańce budynku ruszyły w ciemności z posad. Z balkonem wysuniętym jak mostek kapitański zbliżamy się do asfaltu ulicy, przepływamy niezmiernie wolno ponad, już majaczą kształty na drugim brzegu. Wznosimy się nieco, by nie zawadzić o dom lekarza i otaczające go świerki, pod nami dachy i latarnie. Dalej teren i droga opada mocno, przez osiedle. Tam mój brat, czteroletni, rozpędził się na rowerze i goniłem go, żeby zatrzymać. Trochę dalej – zjeżdżaliśmy na sankach, gdy ojciec Krzyśka, kuzyna, zabrał nas jednego, jedynego dnia. Dzień był słoneczny i mroźny.
Jeszcze dalej – ulica Powstańców, na której poganiałem mój nowy rower, w zapachu jaśminów i upalnej wiosny, porannej rosy i pary tchnącej z asfaltu i zarośli. Przepływamy nad wysokim budynkiem szpitala, ponad światełkami z okien bloku C, który długą ścianą ciągnie się ze wschodu na zachód. Pamiętam dobrze salę na czwartym piętrze, we wschodnim skrzydle, pozdrawiam ją wyciągnięciem dłoni, choć z pewnością nikt nie patrzy teraz za okno i nie widzi mnie na mostku kapitańskim.
Dalej już prawie pola, tylko minąć ścieg obwodnicy dziergany światłami samochodów, szkołę, boisko, posterunek policji, rząd domów i ten ostatni, przy którym świeci samotna lampa. Potem tylko pola, wiatr ciepły, na szczęście, o tej porze roku, szczekanie psów podnoszących pyski do naszego ciemnego kształtu, chciałyby z nami, ale nie mogą, zostają w tyle, rozpływamy się w ciemności.
O świcie balkon stanie tam, gdzie zawsze, granie budowli niewzruszone na fundamentach, o piątej rano przymkniemy balkon, gdy ruszają ulicą samochody.
Camping
Spacer wieczorem po campingu. Ciepła bryza, mrok, nikłe lampy tu i ówdzie i ludzie siedzący tu i ówdzie, w drobnym świetle lub mroku. Dzieci grają w zbijaka na placu między domkami, ledwo widać postacie, piłkę jeszcze mniej.
Jadą na camping, pod namiot, gdzie wszystko zależy od pracy ich rąk. Obok dużych przyczep, małe namiociki, jedni zwieźli cały dobytek, inni tyle, by przetrwać. Tymczasowość ludzkich planów, miejsca, posiadania: camping.
Bardzo blisko siebie, udają, że nie patrzą, ale patrzą przecież, tylko lepiej lub gorzej się z tym kryją. Wyciągają macki – kto pierwszy zagada, wszystko jedno o co, byle spojrzeć w nową twarz, niezobowiązująco, bo za dzień, dwa, pięć już nas tu nie będzie. Szansa zostawić po sobie dobre wrażenie, nie zepsute dłuższą znajomością, zresetować własne, zleżałe błędy międzyludzkie, wrócić z lepszym wizerunkiem siebie. Katharsis na campingu.
–––
Usnąć w miejscu, które nie jest moje. Które zobaczyłem tylko na chwilę i którego nigdy już nie zobaczę. Ale zostanie we mnie, nawet jeśli nie w uświadomionych wspomnieniach. To przyśni się jeszcze kiedyś, albo rozpoznam je podczas kolejnej wyprawy, do zupełnie innego miejsca, kraju, u innego, niepodobnego do innych człowieka.
Wewnątrz nie ma nic? To nie może być prawda
Grając na pianinie odkrywa nowe rejony. W sumie w życiu chodzi o to, żeby odkrywać. Tym razem – w sobie. Bo mimo, że od dawna pisze teksty, nie czuję się w nich tak, jak w graniu. W tekstach ciągle jeszcze nie za bardzo odkrywa, jakby nie złapał tej własnej nici, której by się chwycił i już nie puścił…
Podczas ćwiczenia, to wydaje się banalne, dziwne, ale na pewno jest znajome wszystkim, którzy ćwiczą na instrumencie, odkrywa się różne płaszczyzny, pola, rejony. Jednym z nich jest technika – typowa rzemieślnicza robota – którą trzeba odwalić. Ona nie jest taka sama każdego dnia, podlega tajemniczym wpływom – może zmęczenia mięśni, gorszego dnia, wynika może np. z niedoboru potasu w organizmie.
Inną płaszczyzną jest inspiracja – nastrój, empatia, dostrojenie do utworu, który zamierza grać. Czasem to dostrojenie nie wychodzi, w piersi jest pustka. Najgorsze podczas grania to czuć dwie fatalne rzeczy: że granie źle brzmi, bo technika nie dopisuje, oraz że granie nie ma sensu. Jeśli te dwie rzeczy zdarzą się podczas ćwiczenia, można z nimi walczyć, i warto: próbować coś zmienić, popatrzeć, poczuć od innej strony, dać sobie trochę wytchnienia – zwolnić tempo, grać lżej, może mniej dźwięków, jeśli pozwala na to utwór. Wyjściem jest dostroić granie do tego, co jest wewnątrz. Gorzej, jeśli wewnątrz zdaje się nie ma nic.
Ale to nie może być prawda, że nic. Przecież to, co wewnątrz, nie zniknęło nagle, choć było – jeszcze kilka dni temu. Z pewnością powróci, choć teraz wydaje się to nieprawdopodobne. Brak wyzwalacza, impulsu, który by ożywił, przypomniał, wydobył z głębszych czeluści duszy to, co na pewno nie zniknęło.
Czy można zagrać „nic”? Chyba można, ale nie na długo. Chyba, że grając „nic” spokojnie, pokornie, wyczekiwać na najmniejszą falkę, która może się pojawić na powierzchni, a musi się pojawić, bo idealnie spokojne morze nie istnieje. Byle tylko ją dostrzec, wskoczyć na nią (ostrożnie), popłynąć na niej, a zaraz urośnie, wesprze, podniesie, i już będzie dobrze.
Bliska twarz
Niezwykła chwila, w której twarz znanej ci osoby, tak z widzenia, z przelotnej znajomości, albo średniej znajomości, a nawet dobrej znajomości, ta twarz staje się któregoś dnia bliska… Tobie bliska. Staje się w pewnym sensie – twoja. Mówisz sobie wtedy – ona jest moja, może nie całkiem, ale w części… W tej części, w której ty na nią patrzysz, a wiesz, że tak nikt inny nie patrzy. I ona to wie.
Radość, oczywiście, że radość, czujesz, ale jeśli wiesz już, o co w tym chodzi, to czujesz pewnie też przestrach. Nie mów, że przerażenie. Oto kolejna osoba, która dla ciebie nie jest taka jak przedtem. Zmienia się wszystko, bo jeśli sposób myślenia, sposób odczuwania, to nie można rozmawiać tak, jak przedtem, te same słowa brzmią teraz fałszywie, albo przynajmniej muszą być inaczej powiedziane, z czymś innym, w głosie, spojrzeniu, uśmiechu, wyczekiwaniu – co nie zaprzeczy, że zmiana się dokonała.
Może właśnie dlatego rozstania są tak trudne, bo rozstań naprawdę nie ma. Mówisz komuś: musimy się rozstać, ale wiesz, że to nieprawda, to tylko takie udawanie, albo rozstanie na siłę, bo rozstać się z kimś nie ma szansy, chyba że przez amnezję.
Wschodni wiatr
Auto lekko chwieje się na drodze przy prędkości sto czterdzieści, w szpalerze ciemnych kształtów prowadzących od drogi w górę, im wyżej, tym ciemniej, wtapiają się w czerń, rozrzedzają w światłach z przodu, zagęszczają uciekłszy w tył, na drodze wspinającej się lekko, i bardziej, i znów mniej, falami, światła wspiąwszy się na kolejny pagórek odsłaniają więcej przestrzeni, potem znów krócej, przed kolejnym garbem.
Ciemno, ciemniej, to dopiero pierwsze dni ciepłej wiosny, dnia ciągle przybywa, ale jeszcze zbyt mało, choć tak ciepło, tylko skąd ten wiatr, który przesuwa auto na drodze (w lewo, w prawo), to musi być wiatr, czy rzeczywiście wschodni…?
Brama na podwórko opiera się prawą stroną o ścianę domu zwróconego na wschód. Przez nią otwartą wpada wiatr, rzeczywiście ciepły, naprawdę.
———
Nie ukrywam, że zamykając bramę, tuż przed północą, zwrócony w stronę wschodu, skąd spodziewam się, ranem, dojrzeć czerwonożółty blask, a teraz łapię twarzą powiewy biegnące właśnie stamtąd, właśnie teraz wschodni wiatr uważam za sens, podsumowanie, esencję całego dnia. Wszystko, co udało się dziś wykonać, niknie wobec zapachu ciągle schnącej, wiosennej ziemi, dotyku, muśnięć, ciepłych uścisków, objęć wiatru, wszystko, co zdarzyło się od rana było wstępem preludium, uwerturą do tej ostatniej chwili, którą można docenić teraz, w stanie wyczerpania. Dlatego wobec niepowodzeń, tragedii, dramatów, śmierci, cierpienia, ostatecznie wiatr zamyka moje istnienie, przy nim wszystko mogę wybaczyć, wszystkiemu uwierzyć, na wszystko zaczekać, zamyślić się, otrzeźwieć, zasnąć, przebudzić.
I ciemność. Nic tak nie wzmacnia poczucia wiatru, jak czerń, w której on staje się drogowskazem, towarzyszem…
Nic nie wiem
Mam napisać scenariusz filmu dokumentalnego. Kwestia wydaje się tym prostsza, im mniej się na ten temat wie i im niższe ma się aspiracje. Ale czytając o tym, czym charakteryzuje się film dokumentalny, taki ambitniejszy, nie z tej najniższej półki, zaczynam czuć na sobie jakby przymus, obowiązek. A obowiązek paraliżuje, albo, co najmniej, prowokuje sztuczność. Może warto założyć, że wyżej siebie nie przeskoczę, że jest jak jest, i pogodzić się z tym, że wyjdzie jak wyjdzie. Byle zrobić coś, zamiast nie robić nic, zastanawiać się, przymierzać, dywagować bez końca.
Jest takie zjawisko, w którym duża ilość wchłanianej teorii przeszkadza. Przeszkadza również nadmiar dobrych przykładów, na pewnym etapie. Inspirację trzeba sobie dawkować, nadmiar inspiracji wpędza w kompleksy. One może nie byłyby złe, gdyby nie hamowały, blokowały to, co najważniejsze – po prostu pracę i po prostu własne, wewnętrzne przekonanie, wizję, bez których największa praca traci sens.
Wierzę, że burza może poprzedzać wyciszenie i spokój. Że poczucie rozbicia, niemocy, znikomości, braku umiejętności, pustki, może być subiektywne, tymczasowe, wynikłe z przytłoczenia tym, czego się ostatnio dowiedziałem, co poznałem – świetne przykłady świetnych ludzi, którzy wykonali świetną pracę. Lecz przecież nie wszystkie ich prace były świetne, moje też nie muszą takie być. Byle by były. Żeby coś stworzyć, często wcześniej przychodzi odczuć otępienie, niemoc, jałowiznę.
Mapa wewnętrzna
Każdego dnia buduję wewnętrzną mapę. Ścieżki, drogi, drzewa, domy, chmury, a dzisiaj – mróz trzynastostopniowy, cztery dni temu wyjazd do Warszawy, przedwczoraj nowy aktor w starym spektaklu, dziś rano przeczytany artykuł, wczoraj obejrzany film i inspicjentka lekko wystraszona, przed nowym dla niej spektaklem. A! Kilka godzin wcześniej, oczywiście, śnieżyca, śliska droga, sznur samochodów, który pozostał z tyłu i szczęśliwa wolność i samotność. Zaś teraz słońce przenikające przez zasłony, poczucie, że do mojego prawego boku przytula się syn.
To wszystko buduje moją wewnętrzną mapę. Budowało przez lata, jeszcze chwila i minie pół wieku. Moja mapa to ja. Kiedy pomyślę, że wokół mnie też chodzą mapy i że każda jest inna, to wydaje się cudem, że one mają części wspólne, a poruszający się w nich ludzie czasem mogą się, choć na chwilę, spotkać.
Padasz, kobieto
Padasz ze zmęczenia… Staniesz przed lustrem w łazience i w zamyśleniu będziesz czyścić twarz. Powoli, zbyt długo, dłużej, niż to potrzebne. Potem usiądziesz w kuchni i zaczniesz przeglądać gazetkę. Przewracając powoli kartka za kartką, nawet nie patrząc na nie, nie za bardzo, w ogóle.
Nie idziesz spać, coś cię powstrzymuje. Jakiś mechanizm, jak w zegarze, który nie zdążył jeszcze dojść do końca. Dziś.
Przejdziesz do pokoju i po drodze zauważysz rzeczy, które nie są na swoim miejscu. Nie rozglądaj się, pomyślę, nie patrz, nie próbuj układać, sprzątać. Możliwe, że daremnie pomyślę, a nie śmiem powiedzieć.