Oddech lata…?

Tatry z Pyzówki fot. Piotr Kubic

– Przeczytałem, co nagryzmoliłeś na blogu.
– O…
–…i mam jedno pytanie…
–…słucham…
–…nie słuchasz, udajesz, że słuchasz…
– …bo się spieszę.

Szarpałem się z zamkiem auta, próbując się nie szarpać. Auto nie jest nowe, w zasadzie jest stare, mogłoby uczestniczyć w imprezach takich, jakich reklamę widziałem w sobotę we wsi koło Dobczyc: „wstęp od dwudziestu jeden lat”. Szarpałem się, bo zamek czasem się przycina, a próbowałem się nie szarpać, bo szarpanie może pogorszyć sytuację. A wtedy moje spóźnienie z pewnością się powiększy i na samą myśl o tym zaczynam szarpać mocniej i koło się zamyka. W takiej chwili naszedł mnie Wiesiek i oczywiście on gada swoje, a ja próbuję robić swoje.

– No więc powiedz mi kochanieńki skąd wiesz, że to jest oddech lata? Tylko nie ściemniaj, że to jest po prostu oddech lata taki, jak latem, no wiesz o co mi chodzi, pod koniec czerwca albo w lipcu. Z tego, kochanieńki, już niewiele zostało, nic nie zostało powiedziałbym. Ale tobie ciągle w głowie oddech lata, choć nic już nie pachnie tak, jak prawdziwym latem. To, że jeszcze kalendarz mamy letni, to o niczym nie świadczy. Nic też dziwnego, że tak lekko wieje, będzie jeszcze wiało, oj będzie. A tobie się w głowie roi, wydaje ci się, to się nazywa, mówiąc psychologicznie, projekcja. Ja wiem, że chciałbyś, że ci się marzy, nie możesz się pogodzić, to widać aż nazbyt wyraźnie. No chyba nie myślisz, że tego nie widać. Widać widać. Ale, kochanieńki, taka jest kolej rzeczy, trzeba ją przyjąć spokojnie. Lata, takiego jak było, już nie będzie.

Wiesiek pewnie idzie do pracy. Ja też. Szczęście, że nie jest nam po drodze. Kiedy zamek puści, będę mógł wsiąść, odjechać i uwolnić się od Wieśka. Krytyk artystyczny się znalazł. W końcu odkrywam, że mogę włożyć klucz do zamka po stronie pasażera, tamten się łatwiej otwiera. Obchodzę samochód w koło a Wiesiek dalej terkocze. Zanim wsiądę odwracam głowę i podnoszę w stronę słońca. Słońce za szybą auta już nie jest takie samo.

– No i powiedz, powiedz, dlaczego twierdzisz, że to ciągle oddech lata?
– Bo jest ciepły, głupcze.

Wsiadam i odjeżdżam.

Słabnący oddech lata w nasze twarze

Wiatr ciągnie polem przy ziemi. Opływa pręty ogrodzenia, opływa balustradę schodów. Zawija za rogiem. Resztki oddechu lata lato wydmuchuje prosto w samotną twarz pewnego człowieka, który przystanął w cieniu domu. Niepotrzebnie w cieniu. Słońce nie jest już tak gorące. Przystanął w cieniu, bo szedł z podwórka na ganek. W połowie drogi, trochę dalej, tuż przed gankiem, dopadł go oddech lata. Jego resztki. Już nie tak silne tylko słabnące, może z rezygnacją, albo powoli, naturalnie, bez zdziwienia. Przecież taka jest kolej rzeczy.

W Szeligówce

Jest szósta dwadzieścia rano. Zanim otworzę oczy słyszę rozmowę, targowanie się. Trzy osoby leżą w łóżkach, jedna z nich miarowo oddycha, druga mruczy coś prawie przez sen, trzecia z nich to ja. Targowanie odbywa się między osobą, która mruczy, a najmłodszym członkiem naszej rodziny. Ten, czwarty, jest już ubrany, w pozycji wyjściowej, i negocjuje warunki opuszczenia domu.

Wychodzę za nim na zewnątrz. Wyskoczyłem z łóżka, zbiegłem schodami na dół. Bosymi stopami zbieram poranną rosę, ramionami – poranny, sierpniowy, wstrząsający mną chłód. Jeszcze nie tak wstrząsający, jak ten jesienny, który już teraz zdaje się zapowiadać. Po pół godzinie, ubrani na wędrówkę, wspinamy się wąską, wiejską, wyłożoną asfaltem, bo współfinansowaną przez Unię, drogą. Za kilkanaście metrów droga się skończy i pójdziemy szlakiem.

Pyzówka fot. Piotr Kubic

W żółtym budynku mieszkamy od niedzieli, wraz z kilkunastoma rodzinami i w sumie ponad trzydzieściorgiem dzieci. Stamtąd wyszliśmy. W tle są Tatry. Śniadanie zaczyna się o ósmej trzydzieści. Zdążymy. Znajdziemy drogę na przełaj, przez łąki, slalomem między krowimi plackami i schylając się pod drutami elektrycznych pasterzy. Przy dojściu do domostw oszczekają nas psy.

Szeligówka w Pyzówce z Tatrami w tle, fot. Piotr Kubic

Upalne dni

Dzień upalny, stojący jak z otwartą i podniesioną twarzą prosto w słońce, przy bezwietrznej pogodzie. Następny – dzień bardzo ciepły lecz bez słońca, z prawie gorącym wiatrem. Warstwa chmur, również wieczorem. Wieczór jak zimowy, ciemniejący zbyt wcześnie. Tylko dalej ciepło. I to dziwne.

Wieczorem deszcz. Pada na zewnątrz, bębni o blachy na dachu.

Opuszczone

 

opuszczone.... fot. Piotr Kubic

Opuszczone gospodarstwo. Pewien przechodzień, w zasadzie rowerzysta, jeżdżąc po okolicy zabiera ze sobą mały, składany taborecik. Zatrzymuje się w takich miejscach, stawia krzesełko w każdej z czterech stron świata, siada, a potem przez pół godziny (może więcej) przywołuje w wyobraźni domowników. Spogląda na porzucone sprzęty, narzędzia, na pozostałe jeszcze resztki wydeptanych ścieżek, które owijają się wokół furtek, bramy, rogów domu, stodoły, stajenki. Widzi w wyobraźni świetność i rozmach obejścia, które przeszło do historii. 

Opuszczonych gospodarstw jest w okolicy sporo. Tak więc przechodzień (rowerzysta) ma zajęcie na kilka tygodni, może miesięcy, na pewno – lat.

Piaskownia

Upalnym latem, sześcioletni chłopak, w wiosce na Pomorzu, pogonił za małą brunetką, dziewięcioletnią dziewczynką. Obok wsi, dokąd prowadziła piaskowa droga, był nieduży teren, piaskownia. Ze złotego w promieniach słońca zagłębienia wybierano piasek. Ktoś zostawił tam kiedyś żelazne, zardzewiałe konstrukcje, wysokie na kilka metrów, wśród których kryły się, bawiły dzieci. Rozgrzany metal promieniował ciepłem i czerwienią, wśród piasku. Ani chłopak ani dziewczyna nie zastanawiali się, skąd ta piaskownia, skąd konstrukcje. W upale lata, w zapachu rozgrzanej, pomorskiej ziemi, wśród gorąca piasku.

Po czterdziestu latach kolejny sześcioletni chłopak jest gotowy wyruszyć w piaskownię. Znów upalne lato i znów piaskowa droga. Znów zapach piasku, żelaznych konstrukcji już nie ma, może rozpadły się w rdzawy pył. Ojciec uważa, że powinien móc coś powiedzieć, coś o tym: dlaczego, po co, w jakim celu – piaskownia. Nie umie. Czuje, że to porażka. Próbuje porażkę przekonstruować w normalność. Próbuje się pogodzić z tym, z czym nie przypuszczał, że będzie się godzić. Że niezadawanie pytań to stan przejściowy, a zadawanie pytań – jest jeszcze bardziej przejściowym stanem. I że kiedyś podejmował się pracy, by znaleźć odpowiedzi, a teraz podejmuje się pracy, żeby zagłuszyć brak odpowiedzi.

Brak odpowiedzi jest dotykiem nieskończoności.

boisko

Po dwa stopnie naraz

Dwudziestego maja zmarł w wieku 94 lat człowiek, dzięki któremu, dwadzieścia lat temu, mogłem spędzić wakacje w Stanach Zjednoczonych. Pamiętam go z tamtego czasu, jak idąc po schodach przeskakiwał po dwa stopnie naraz. Mały, drobny… Wspomniałem o nim we wpisie Grać naiwnością to nie wstyd.

Nie tyle upływ czasu, co świadomość nieuchronności… Mógłbym powiedzieć: przemijania. Lecz właśnie nie jestem pewien, że jest to przemijanie. To byłoby zbyt proste. Może inaczej – świadomość zbliżania się chwili konfrontacji. Z czasem topnieje liczba zadań, progów, drzwi, rzek, gór, egzaminów, z którymi przychodzi się mierzyć. Zostanie w końcu ten jeden próg. Zawsze intrygowało mnie nieznane. I tak sobie myślę, że gdyby nie dane byłoby mi się zmierzyć z tym ostatnim, twarzą w twarz (gdybym zbyt wcześnie stracił świadomość, pamięć, orientację), gdybym nie mógł zobaczyć, jak umieram, to czułbym się zawiedziony.

Nie ma prawa grać na pianinie

Jest wieczór. Wieszam pranie. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem wieszałem pranie. Kto zwykle wiesza pranie…?

Nie powinienem pytać. Powinienem raczej napisać: ktoś inny na co dzień wiesza pranie.

Ale zaraz. Przecież wiem, kto zwykle wiesza pranie, dlaczego więc nie napisać – kto?

Bo tym razem nie chodzi o to, kto wiesza pranie, tylko że nie robię tego ja.

Przewrotne. W ten sposób skupiam się na sobie, nawet jeśli to nie ja wieszam pranie. A to żadna zasługa. I to jest co najmniej dziwne. To nie fair. Ha, to nie jest dziwne, to po prostu egocentryzm.

Chciałem wieczorem grać na pianinie, lecz potknąłem się o miskę z praniem do wywieszenia. Potem okazało się, że aby je wywiesić, muszę złożyć to pranie, które zajmowało suszarkę. Bo nie było wolnego miejsca. Złożyć to nie tak łatwo, złożyć – nie tak hop siup. To posegregować na cztery osoby, włożyć do szafy każdej z nich, na półkę, do szuflady. Niosę pranie do pokoju, a tam sterta prania do prasowania. Psia kostka. I jak tu grać na pianinie…

Pianino w ogrodzie fot. Piotr Kubic

Moje miejsce

„To jest dom, to miejsce, w którym mógłbym mieszkać”. Zatrzymałem samochód, żeby sfotografować wierzby stojące w dwóch rzędach, w dolinie, podświetlone z tyłu niskim słońcem. Wracając do auta popatrzyłem na dom z białej cegły. Stał cichy, samotny – bez obejścia, bez stajni, stodoły, bez nawet śladu ogrodzenia. Za nim, w stronę lasu, wznosił się ostro pagórek, tak nagle, że wyglądając z okien na parterze można było dostrzec zapewne tylko trawiasty stok, w odległości już kilku metrów. Wokół ani śladu zwykłej, gospodarskiej aktywności – żadnych narzędzi, wiader, pojemników. Trawa nie wydeptana. Otoczenie domu zamykało się w rzędzie dużych drzew z lewej strony, za którymi stało gospodarstwo sąsiada. Zaś z drugiej strony przechodziła polna droga prowadząca pod las, wzdłuż niej znów rząd wysokich drzew.

Przy ścianach domu znalazły swoje miejsce młode drzewka. Tak blisko ścian, że gdyby ktoś w domu mieszkał, na pewno nie pozwoliłby, żeby odrosły od ziemi. Jedno z drzew zagradza podwójne, szerokie drzwi garażu, zarośnięte trawą. Na drzwiach wisi kłódka. Szyby w oknach są całe, choć z ram złuszczyła się niemal zupełnie farba. Były białe, kiedyś. W oknach – resztki zasłon, pomiędzy którymi prześwitują jakieś belki i podpory stojące krzywo. Rynny są całe, choć lekko pogięte, dach również bez widocznych ubytków.

Z balkonu od strony drogi zaczął odpadać miejscami beton, balustrada przyrdzewiała. Można by ją odnowić, podobnie jak okna. Ale bez zbytniej ingerencji, by nie sprawić wrażenia, że oto człowiek wziął tu sprawy w swoje ręce, rozsiadł się rubasznie i podporządkował sobie wszystko, co w granicach obejścia może podporządkować. Zrobił to, bo nie podobała mu się trawa taka, jak sama rośnie, krzewy jakie zwykle są i drzewa, bo urosły tam, gdzie chciały, a nie gdzie zaplanował człowiek. 

W ogóle nie ma tu granic między tym, co moje, gospodarskie, a tym, co zewnętrzne i co mnie nie dotyczy, więc nie obchodzi. Brak tu płotu z lichego, ale kształtnie wyciętego w fabryce drewna, malowanego nowoczesną farbą, przypominającą plastik. Brak zielono-pastelowej siatki ogrodzenia, brak jaskrawych odcieni drzwi, okien, dachu, ścian, brak podjazdu do garażu i kostki brukowej przed drzwiami. W tym ukrytym, cichym domu, chciałbym mieszkać. No tak, ale on jest taki, bo w nim właśnie nikt nie mieszka…

Robię zdjęcie od strony lasu i wracam do auta. Wtedy słyszę odgłos, szczęk. Na pierwszym piętrze ktoś otwiera okno balkonowe. Czekam i patrzę, aż wychodzi mężczyzna, chudy i stary, człowiek w czapce z daszkiem o wyblakłej czerwieni. Mówię „dzień dobry” i czekam, co odpowie. Możliwość w zasadzie jest jedna – zapyta mnie, co tu robię. Lecz ciekawi mnie ton jego głosu, bo widzi w moim ręku duży aparat fotograficzny, a to powoduje różne emocje.

Zaczynamy rozmawiać. Pokazuje mi, że myliłem się myśląc, że nikt tu nie mieszka, bo przecież z lewej strony jest wyraźnie wydeptana ścieżka prowadząca do drzwi. Nie sprawdzam, przyznaję mu rację. Widzę, że ponad jego głową wystaje ze ściany wspornik z dwoma izolatorami, do których zwykle dochodzą kable z energią elektryczną. Mówi, że radzi sobie bez prądu. Zimą pali w piecu i wskazuje ręką w głąb mieszkania. Na moje słowa, że mógłbym tu mieszkać odpowiada, że jest do kupienia działka tuż obok. Nie, ta działka nie jest jego.

Mieszka tu od urodzenia. Ten dom został zbudowany w 1980 roku, poprzedni nie istnieje. Nie miał żony ani dzieci. A reszta rodziny rozeszła się daleko stąd.

Cichy dom

jestem…

Jestem wśród żywych… Gdy zacząłem dochodzić do siebie, siedziałem na podłodze na portierni u mnie w pracy. Była godzina 5:30. Straszne jest uczucie wychodzenia z czarnej dziury. To niepamięć, której towarzyszy potworny strach. Uczucie strachu bierze się nie tylko z reakcji organizmu, ale też z poczucia, że nie wiem kim jestem, co robiłem wczoraj, gdzie byłem, co mam zrobić dziś. Mam nudności oraz bolą mnie mięśnie i odmawiają posłuszeństwa. Jakby jakaś wielka łapa złapała mnie i tłukła o ziemię…Czuję, jakby już mnie nie było na tym świecie, ale jednak, jakimś sposobem wrócił.

Już nie żyłem, ale żyję znowu… Dziękuję Pani pracującej w ochronie na portierni. Pierwsza rzecz, jaką pamiętam, to podawany mi plastikowy kubek, wyjęty z podajnika obok wielkiej butli, napełniony wodą i cukrem.