Krótki kurs języka rumuńskiego

By uniknąć nieporozumień chciałbym wyjaśnić niektóre sformułowania, które można tu usłyszeć np. na ulicy.

După masa
Będąc na ulicy albo w autobusie w porze południowej nie zdziwcie się bardzo, kiedy usłyszycie powyższe słowa. Nie mają one żadnego związku ani z masażem ani z tylno-środkową częścią ciała. Oznaczają po prostu "po obiedzie".

Fak (rum. fac, np. eu fac)
Rumuni bardzo często używają tego słowa, ale znów nie ma ono prawie nic wspólnego z jego tak samo brzmiącym odpowiednikiem amerykańskim. Oznacza zwykłe "robię", np. "robię pierogi" albo "robię porządki".

Kupa Europiana (rum. Cupa Europiană)
Zbliżają się Mistrzostwa Europy w piłce nożnej i te dwa słowa można ostatnio usłyszeć częściej. Ich polskie tłumaczenie to "Mistrzostwa Europy".


Pamięć

Moja żona właśnie siedzi naprzeciwko mnie w kuchni i mówi (po rumuńsku): "Pamięć, co oznacza pamięć?" Jest z nami cała rodzina – jej ojciec, matka, brat.

Od siódmego kwietnia jestem w Rumunii. Tutaj obchodziłem swoje czterdzieste urodziny, w które zresztą nie wierzę, i tłumaczę je sobie na różne sposoby. Zostałem bowiem na stałe dwudziestolatkiem – beztroskim i nieświadomym tego, że życie upływa i trzeba np. spoważnieć. Poważnieję tylko dlatego, że po prostu nie mam siły być tak energicznym, jak kiedyś, i że to staje się jedynym sposobem na przeżycie. Że często czuję się zmęczony – cukrzycą, tym, że muszę jakoś znosić różne swoje emocje, że wstając rano drętwieją mi na przykład nogi i kręci się w głowie. Ale do "spoważnienia" nie prowokuje mnie w ogóle mój umysł ani sposób patrzenia na świat.

Nie mogę też uwierzyć w to, że pierwszy raz stanąłem w przedpokoju tego mieszkania już szesnaście lat temu, w grudniu. To było jakby wczoraj – mówię "dzień dobry, jestem Piotr i przynoszę wam świąteczne pozdrowienia, a to dlatego, że wasza córka jest szczególną osobą, dla mnie". Tłumacz – mój rówieśnik, Rumun, tłumaczył z mojego angielskiego na rumuński nie czekając aż skończę, równolegle – tak się umówiliśmy – z czego zdał zresztą egzamin na szóstkę, bo wraz z bratem byli świetni na studiach zarówno w angielskim jak i francuskim. A teraz mieszka w Austrii i narzeka na język – a cóż to dla niego jeszcze jeden obcy?

Patrzę na moje dzieci, które snuły się dziś rumuńskimi ulicami, i oglądaliśmy muzeum zoologiczne, dotykaliśmy białego niedźwiedzia i lwa. Wiem, że niedługo wyremontują to muzeum, znikną plamy i dziury w tynku, stare gabloty, okna o wielu skrzydłach do których otwarcia trzeba drabiny, i te kręcone schody – bo są niezgodne ze obecnymi standardami budownictwa, nie mówiąc już o Unii Europejskiej. Ich dzieciństwo porównuję z moim – plaża nad Bałtykiem, Pcim pod Myślenicami, w ciemności dalekie światła na horyzoncie, gdy starą Skodą Octavią (ktoś ją pamięta?) jechaliśmy na kolejną wyprawę. W Polsce.

Rumuńskie ulice były dla mnie kiedyś całym kosmosem, przechodziłem nimi z lękiem, by ich nie naruszyć moimi myślami, by pozostały nietknięte – ja jak w skafandrze kosmicznym nie należałem do tego świata, choć chłonąłem go z drżeniem. Pozostały kosmosem do dziś – nie zrozumiałym do końca, którego trzeba przeżywać tylko nań patrząc, próbując jedynie przeglądnąć na wskroś jak przeszkloną gablotę, pozostawiając go w tym szacunku, że nigdy nie zrozumiem.

Zapach

Zapach schnącego błota to sprawia. Na naszym podwórku – nie pokrytym żadną nawierzchnią, tylko przed laty ojciec z wujkiem wysypali to jakimś żużlem czy czymś podobnym. Więc nie tonie się po kostki, ale i nie można przejść suchą stopą. Kluczymy więc, trochę bo chodniczku, trochę w lewo i trochę w prawo. I planujemy (wszyscy oprócz mnie), że kiedyś będzie tu beton, raczej nie kostka. Ale to plany takie tam.

Zapach sprawia to. To zapach, nic innego, odkryłem. Dopóki schnie, będzie ten zapach, potem gdy obudzi się trawa, będzie inny, a kiedy wreszcie ziemia wyschnie na proszek i przejazd byle dziecinnego rowerka wzbudzać będzie letnie tumany kurzu – zapach zmieni się znów.

Zapach byłby słabszy, gdyby podwórko wybetonować albo pokryć kostką. Na szczęście na kostkę nas nie stać, na beton może też nie, zresztą… Z błota wyszliśmy i w błoto prędzej czy później wpadniemy, co reszta to tylko złuda chwilowa i przyjemność przejściowa. A zapach zdaje się wieczny, jak uczucie – jak miłość, dajmy na to.

Informacja

Chciałbym Was poinformować, ze tutaj można przeczytać mój autodialog na sprawy codzienne i przyziemne, z samokrytyką i samopocieszeniem jednocześnie.

Nie stać mnie w tym momencie na pisanie o czymś. Właśnie przed chwilą skasowałem trzy akapity, jakie tu wkreśliłem. No i dobrze, człowiek powinien wiedzieć, kiedy się wycofać. A i tak nie wie. Smutek ostatnich dni mija przy pracy, więc pracuję. Wrzuciłem kilka zdjęć na stronę tutaj, kolejne – już się kopiują z archiwalnych płyt DVD… Jak mawiał dawny znajomy, basista, Romek Ś.: na kaca najlepsza jest praca. Powtarzam to sobie w takich chwilach, w których nie musi chodzić o kaca alkoholowego, ale każdego innego, włącznie ze zblazowaniem.

Dobranoc, może większość z Was już śpi…. Oczywiście nie liczę tych za Oceanem…

Kiedy kiedy

Z wiosennego szukania… "Szukam drogi, tropię czas". Rośniemy jak drzewa, może raczej stoimy, czekając na wiosnę, kiedy nas ulistni? W rozświetlonym słońcem lesie nie mogę otworzyć oczu – niedospane, czy raczej uparte, nie chcą patrzeć. Zamiast nich obrazy rzuca nostalgia, i pamięć o sanatorium w Jarnołtówku, gdzie mając jedenaście lat spędziłem dwa miesiące. Wiosenne zapachy wilgotnego, ale już nie zimowego powietrza. Las jeszcze bez liści, spacery wzdłuż rzeki. Ach, mnóstwo wspomnień – duża jadalnia, stoliki na cztery osoby – 8-klasista, 6-klasista, 4-klasista i malec z 2 klasy. Tak nas sadzano, żeby był większy spokój. Prysznice w grupach starszaków i tych młodszych. Poobiednie leżenie na salach, obowiązkowe, nudne i tak trudne do zniesienia. Zajęcia w klasach sześcioosobowych i popołudniowe "odrabianki lekcji" – kiedy spędzeni do ławek szkolnych bardziej rozrabialiśmy z dziewczynami niż uczyliśmy się. No i nocne straszenie, ukryte porachunki między "bandami", jak to zwykle bywa – w szatni. Zabiegi – inhalacje, naświetlania. Gry planszowe i w piłkę. I pamiętam – zanim odkryłem, gdzie jest pianino, chodziłem po korytarzach w rytm nuconych po cichu melodii. Ale to wszystko – nostalgia…

Wczoraj przez cały dzień zmaganie z czymś…. Nie wiem. Ot z nadkwasotą żołądka spowodowaną nerwami, jak to się mówi. Tyle wiem, że na to nie ma lekarstwa, że najlepsze lekarstwo, to przeczekać. Kiedy sama myśl o ekranie komputera wzbudza nudności, które jednakowoż szybko mijają, gdy już się zacznie na niego patrzeć i coś na nim robić… Najgorsze jest to, co najlepsze – wejście w kanał, tunel, uskrzydlenie czasem jakby było przeklęte… Bo wydobyć się z niego bez szarpnięć i zadrapań – przeważnie nie umiem. Jeszcze.

Jutro, w zasadzie już dziś – rusza kolejny tydzień.

Rocznica

Wczoraj była rocznica mojego wypadku. Niektórzy uważają (jak na przykład laryngolog i jednocześnie chirurg głowy, leczący mnie od trzydziestu lat), że wtedy urodziłem się na nowo, ale oczywiście to takie medialne teksty, które znam już na pamięć np. z radiowych reklam, których słucham w busie jadąc do pracy. Tymi tekstami przesiąkają już nawet najbardziej konserwatywni obywatele naszej społeczności. Zresztą, może rzeczywiście on akurat coś na ten temat wiedzieć. W końcu pokazałem mu opis tomografu zrobionego zaraz po tym, co się stało. No bo ja sam to niewiele pamiętam. Nie było tak źle… Leżało się, i nawet się nie nudziło…

– Matole!!!

Kto to powiedział? Wiesiek?! Ale skąd on tu? Przecież siedzę sam w moim pokoiku w pracy. To się zdarza, że czasem dochodzi jakiś odgłos zza drzwi, kiedy, dajmy na to, sprzątaczki się o coś sprzeczają. Otwieram – nikogo nie ma. Czasem słychać też coś ze sceny, albo przez radiowęzeł – koledzy sceniczni robią sobie żarty. Ale to też nie teraz…. Dziwne…

O jednym momencie

W pracy nadszedł dziś taki moment, w którym opuścili mnie wszyscy, którzy czegoś ode mnie chcieli. Wreszcie mogę spokojnie zająć się pracą, podczas której można swobodnie oddychać, nie ścigać się z niczyją myślą. Empaci mają takie problemy, że czują ambicję szefa, który chce więcej i szybciej, i ciągle jest z czegoś niezadowolony. A część szefów traktuje pracowników jak podręczne narzędzia – niczym klucze (francuskie lub szwedzkie), które można w każdej chwili wziąć do ręki i otwierać nimi butelki z wodą mineralną. Po czym stwierdzają, że otwarcie butelki z wodą mineralną nie było dobrym pomysłem i żeby klucz (francuski lub szwedzki) tę butelkę z powrotem zamknął, a otworzył butelkę np. z winem, albo szampanem. Jak już klucz (francuski lub szwedzki) zamknie tę otwartą butelkę z wodą mineralną, to już jego problem, ale to "po prostu ma zostać zrobione", "koniecznie dzisiaj", bo "tak nie może zostać", to "jest nieprofesjonalne" i tak dalej… I "na przyszłość" będziemy otwierać "tylko butelki z szampanem", a klucz (francuski lub szwedzki) myśli sobie po cichu, co pocznie, gdy i te trzeba będzie potem zamykać. I czy chodzi tu o to, żeby naprawdę coś zrobić, czy żeby się (szefa) wykazać, czy żeby się zwolnić, bo szef ma już inny klucz w zapasie i tylko czeka, aż się zwolni miejsce – dla młodszego i sprawniejszego, który w tylcu ma wmontowaną zatyczkę do wszelkiej maści butelek.

Sobota wolna od pracy (prawie)

Dziś często wracam myślą do wczoraj. Dzień jak tydzień…. Upływ czasu czuje się poprzez zmiany emocji, w najprostszej postaci – z pozytywnych na negatywne i odwrotnie. Im częstsze zmiany, tym subiektywny czas płynie szybciej. To dlatego w utworach mistrzów (teraz przypominam sobie np. te organowe, Bacha) gęsto po sobie zmieniają się akordy dur i moll, ze zmniejszonymi pośrodku (tak z grubsza rzecz biorąc, oczywiście). Po piętnastominutowym utworze ma się wrażenie, że minęły lata. (To dlatego niezainteresowani nudzą się koszmarnie.)

Wczoraj mollowe było zmęczenie, zaś akordy zmniejszone (te niosące porządne ciosy) grała przypadłość paraliżująca mięśnie i zmuszająca – raz do przebywania w zasięgu białej miski z łazienki, innym razem – do długiej literatury starych gazet na odosobnieniu, którego symbol składający się z dwóch literek łatwo możecie odcyfrować. Szczęście – że dało się choć czytać.

Dobrze, teraz przejdźmy do tonacji majorowych. Do fryzjera spóźniliśmy się tylko pięć minut, zresztą i tak jeszcze nasze miejsce było zajęte. Beniamin pokornie dał się ostrzyc, jego ojciec – też pokornie. Potem, na lodowisko powstałe na czas ferii w naszym miasteczku, przybyliśmy pierwsi. Zaraz po nas przydreptał jeden pan (dwudziestokilkuletni chłopak), który podnosząc żaluzje w oknach małego baraczka wystraszył Beniamina. Ten zaczął się śmiać: lodowisko jednak będzie. Bo kto to wiedział – ani kartki z godzinami, ani ogłoszenia, tylko numer z kierunkowym do Warszawy.

Otoczone bandą boisko do koszykówki – to samo, na którym dwadzieścia pięć lat temu Piotr grywał z kolegami w nogę piłeczką tenisową – teraz zostało skute lodem. Te same drzewa, ten sam budynek liceum, te same korytarze, w których z drżeniem Piotr czekał na kolejną imprezę (klasówkę) z chemii czy fizyki, te same ławki, gdzie kolega pierwszoklasista dawał popis palenia tytoniu.

Sara na łyżwach jeździ, Beniamina się nosi, i co chwila – podnosi. Piotr na łyżwach jest trzeci raz, ale teraz opiekuje się dziećmi, więc musi umieć wszystko i bez dyskusji i od razu, i nie ma mowy o traceniu przytomności, padaniu na twarz łamaniu sobie czaszki (jak to już bywało). Czasem tylko wizja białej miski mu powraca, a wtedy po prostu zostawia Beniego na lodzie i łapie kilka oddechów. Ale zaraz wraca. I tak aż do następnej wizji. Wizjoner.

Przed i po obiedzie na przemian akordy mollowe i zmniejszone – wizja białej miski (jeszcze nie: myszki) oraz solo (odosobnienie z lekturą), wreszcie dłuższa pauza z fermatą – drzemka. Potem, w largo zachodzącego słońca, wyprawa do podmiasteczkowej wsi, której jeszcze cztery lata temu prawie nikt nie znał, gdzie teraz w śnieżne dni zmierzają karawany pojazdów z deskami na dachach. Mróz szczypie bardziej, coraz trudniej ruszać żuchwą, coraz trudniej dogadać się z dziećmi, które rozwijają własną filozofię narciarstwa. Wizję miski zastępuje wizja dziewczynki z zapałkami, a konkretniej – chłopczyka z nartami, któremu rodzice nie założyli na stok pampersa, i który podczas pewnej czynności, nie dopilnowanej do końca, pomoczył na mrozie spodnie. Wsiadając do samochodu odczytują z wyświetlacza – minus siedemnaście.

Najwyższy czas pojechać do pracy, wszak to już dziewiętnasta. Piotr, zauważywszy, że tak jak długo coś robi, wizja miski oddala się (kiedy zaś odpoczywa – miska powraca), zabiera się za wymianę filtru kabinowego w swoim samochodzie. Zapchany filtr to brak ciepła.

W pracy – wiadomo – robi się, co trzeba. Tym razem – fotografuje się i filmuje się, ale nie się, tylko innych, uważając, by obraz nie drgał za bardzo, i oburzonym wzrokiem mierząc przeszkadzających w robocie. W pracy to w sumie była premiera. Pani reżyser szczęśliwa, aktorzy też, widzowie – jak najbardziej. No, naprawdę jest OK. Wino w kieliszkach, podświetlone na zielenie, pomarańcze i błękity, brawa, ukłony, pytania i odpowiedzi. Miło, sympatycznie, osiągnięcie, sukces. Nie, naprawdę było dobrze. Ale mimo wszystko – wracając po 22.00 do auta Piotr pomyślał, że największym osiągnięciem tego dnia był nowy filtr kabinowy na swoim miejscu. To rozbieranie tapicerki – przy kilkunastostopniowym mrozie, nurkowanie pod deską rozdzielczą, gdzie zwykle przebywają czyjeś buty, rozczesywanie kolorowych kabli, rozświetlanie zakamarków, które wyszkolony serwisant z pewnością zna na pamięć i na dotyk (ale nie Piotr). Tak więc nie lodowisko, nie łyżwy ani narty, nie premiera, nie filmowanie i zdjęciowanie, nawet nie zwycięstwo nad wizją białej miski (nie: myszki). Człowiek, prędzej czy później, wraca do tego, co jest mu bliskie, co tak naprawdę sprawia przyjemność, kim naprawdę jest. Nawet, jeśli wychodzi, że jest kretem. (Jeszcze nie pomyślał o tym, że kretynem, ale kto wie…)

……

– Proszę pana, ale co to za bełkot tutaj…?!
– A taki.

Wolność

Mój komputer osobisty jest w serwisie, znów. Ale tym razem nie mam palącej pracy, a sądzę, że jutro będę go miał już z powrotem. Tak czy inaczej – miło jest nic nie robić, przynajmniej nic nie robić na komputerze. Zanim zacznie się znów coś robić 🙂

Pozdrawiam Was i kończę, bo pisanie na obcej klawiaturze jest trudne. A zwalczanie tej trudności właśnie teraz nie ma sensu. Zresztą, muszę iść popracować (ale nie na komputerze).

Dobrej soboty! Bo to teraz sobota, przecież….

wieczorem…

Głowa składana do poduszki ma czelność się podnosić. Zajęcia dnia, spędzane w biegu, nie pozostawiają czasu na pytanie o ich sens. Moment na to pytanie nadarza się, gdy wreszcie należy przestać myśleć o czymkolwiek.

Ostatnie dni to wytężona praca, przynosząca zadowolenie, a z drugiej strony – to jak jedzenie nałogowe czekolady – w końcu odbija się czkawką. Tutaj możecie zobaczyć moją pracę z dzisiaj. Kolejny montaż – wideo relacja. Zajęła godziny pracy, bo prowadzona równolegle z wieloma innymi sprawami koniecznymi "załatwienia". Tutaj – kolejna praca, którą się zajmuję. Z tym filmem walczyłem dzisiaj i przegrałem – żenujące, że Apple nie odtwarza dźwięku w niektórych filmach MPEG2. To woła o pomstę do nieba, ale umiem już nie zważać na takie "bzdurki". O 20:00 wieczorem zadzwonił mój telefon – to Straż Miejska znalazła kartkę z numerem za szybą mojego samochodu. W Krakowie od lat stoję na zakazie ruchu pod "moją firmą", podobnie jak kilkanaście moich kolegów i koleżanek z pracy, bo nie mam wyboru. Dojeżdżam 40 kilometrów i musiałbym kilkaset złotych miesięcznie wydać tylko na postój. Straż omija takie miejsca, chyba, że jakiś "uczciwy obywatel" zgłosi, że rażąco są naruszane przepisy. Tak, do niedawna też byłem takim obywatelem, dopóki nie zauważyłem, że władza kpi sobie z ludzi, którzy wierzą w prawa przez nią wydawane. Jedyne, w co warto wierzyć, to porozumienie człowieka z człowiekiem – z tym, z kim się spotykamy na co dzień. Strażnik też jest człowiekiem, i całe szczęście. Jedyne, co się liczy, to uśmiech i porozumienie z kimś kto zwrócił do nas swoją twarz, z kim przyszło nam funkcjonować. Cała reszta – innowacyjność, postęp, wzrost gospodarczy – to bzdura.