Przyczynek do poprawy bezpieczeństwa na drogach

Napisałem tekścik Kierowcy, do raportu! na portalu Wiadomości24.pl.

Główna myśl, trochę ukryta, przekazana na końcu, sprzeciwia się ogólnemu pojęciu, że bezpieczna jazda to głównie wolna jazda. Wszędzie i zawsze mówi się o nadmiernej prędkości, jako przyczynie wypadków. Ha, jest to oczywiste, bo cechą samochodów jest to, że jadąc, mają prędkość, ale też nikt nigdy nie wie, jaka jest ta nadmierna prędkość, zanim nie dojdzie do wypadku…

Nie wyrywaj się!

– Słuchaj, żyjemy tyle lat, ale mam wrażenie, że teraz dociera do mnie coś zupełnie nowego.
To Wiesiek. Przyszedł. Zastanawiałem się, czy otworzyć piwo, ale zaproponowałem śliwowicę, pędzoną przez mojego teścia. Czy jego brata – nie pamiętam dokładnie.
– Po ostatnich wydarzeniach, o których zresztą wiesz, teraz kombinuję z nią inaczej. Nie ćwierkam, nie podskakuję z entuzjazmu. Jestem, że tak powiem, powstrzymany.
Patrzę na Wieśka spod oka. Widzę, że jest na pędzie, trochę mi to nie bardzo na rękę – brać na siebie jego historie. Prawdę mówiąc po urlopie jeszcze dobrze nie wróciłem duszą do tego codziennego kieratu, który mnie pogania, za którym nie nadążam, i moje zmartwienie to dziesiątki spraw. Ale słucham Wieśka, uważnie, na ile mogę.
– No i wiesz, co się okazało? Że ona chyba nie znosi tego mojego entuzjazmu, tego uśmiechu, tego ćwierkania: "jak się czujesz", "co robiłaś", "w czym ci pomóc". Nie. Wszystko idzie lepiej, jak siadam i… czekam. Słucham, przyglądam się. Wcale nie pomagam. Nosi pranie – niech sama nosi. Sprząta? Dobrze. Ja spokojny. Przyciszonym głosem odpowiadam na pytania. Jak coś nie tak – nic nie mówię, milczę. No i od tego czasu wszystko idzie lepiej. Nie uwierzyłbyś.
– Nie uwierzyłbym.
Obiecaną śliwowicę wygrzebują z szafki, która jest w rogu kuchni. Trudno tam sięgnąć. Śliwowicę wypić trzeba, a przynajmniej przelać, bo teściu, jak się rozpędzi, to wlewa do czego popadnie. Ostatnio – do butelki po coca-coli… uffff, nie dość, że plastikowa, to jeszcze dziecko może wziąć do zabawy.
– Wiesiek, ty tak na poważnie o tej twojej kobiecie? Siadasz, nic nie robisz, i jest lepiej?
– Nie, tak to nie. Robię, nawet więcej, powiem ci. Ale się nie wyrywam. To nie ode mnie wychodzi. No słuchaj, swoje muszę odrobić, nie ma wyjścia. Ale przestałem tłumaczyć, wyjaśniać. Myślę sobie po cichu: "i tak zaraz sama do tego dojdziesz". No i dochodzi. Nawet jak za dwa dni, to dochodzi. I jeszcze patrzy na mnie łaskawie.
Znalazła się butelka, po occie co prawda, ale dobra, szklana. Tylko dobrze wypłukać… Niestety, z tej plastikowej nie wszystko weszło, więc resztę musimy sami zutylizować. Wiesiek łyknął i skrzywił się.
– Mocne. A ta destylacja to chyba taka sobie.
– Mocne. Dasz radę jeszcze trochę? Szkoda zostawiać w plastiku.
Wchodzi moja kobieta, jej wzrok pada na butelkę, którą natychmiast podrywa.
– Tyle już wypiliście?!
Mając w pamięci świeże zwierzenia Wieśka – nie puszczam pary z ust. Patrzę to na niego, to na nią, w niezdecydowanym wyczekiwaniu.
– Acha, przelaliście do tej szklanej. No dobrze. To miłego wieczoru!
Pomyślałem, że jak często słucham opowieści Wieśka jednym uchem, tak wcale one nie są pozbawione pewnych elementów, że tak powiem, osadzonych w rzeczywistości i dotykających realnego doświadczenia…

Migawki z odjazdu

Kiedyś miejsce pobytu rodziny wyznaczało ognisko domowe, zapalało się go wkrótce po przybyciu na miejsce, gasiło tuż przed wyjazdem. Dziś jest to… router Internetowy, takie małe pudełeczko z anteną, które wozimy ze sobą wszędzie, a do którego wpina się końcówkę miejscowej sieci. Zaś pudełeczko jest na tyle sprytne, że potrafi poradzić sobie z większością konfiguracji w różnych miejscach. Jako że dziś pakujemy się już definitywnie, to ostatni zostanie zapakowany router.

Jeszcze o jednym genialnym przedmiocie, tak o nim myślę, za każdym razem, gdy po niego sięgam – to dziecięce łóżeczko normalnej wielkości, wytrzymałe i bezpieczne, rozkładające się w piętnaście sekund, a po złożeniu zajmujące objętość nieco pogrubionego futerału od skrzypiec. Co tam Nagrody Nobla, co poezja i proza światowa, wynalazki i odkrycia! Takie łóżeczko – jakie tam są zawiasy, jakie wsporniki – tego nawet nie widać, bo ukryte pod ciemnoniebieskim materiałem, na którym namalowano tylko znaki – tu nacisnąć a tu popchnąć (ang. push, pull). A siateczka, delikatna, a której ciekawskie i szarpiące pazurki Beniamina nie były w stanie naruszyć…!

No i wreszcie, przedostatniej nocy, ukradziono nam pod blokiem antenę od CB radia. Przyznaję, traktowałem to jako pewnego rodzaju test… Bo antena na magnesie, aż się prosiło, ja nie schowałem, a z drugiej strony – bodaj najtańsza na rynku, i ktoś nie bardzo się znał, sięgając po tę taniochę i tnąc kleszczami kabel; będzie go musiał wymieniać, a to nie bardzo niemożliwe, bo antena raczej nierozbieralna, sztukowanie zaś nie ma sensu, więc, żałuję, nie na wiele mu się przyda. Amator – żeby kradł choć tak, by coś z tego mieć, a tak ani on ani ja.

No ale mam za swoje, przez chwilę myślałem naiwnie, że wreszcie kupię lepszą antenę, ale zaraz potem przypomniałem sobie, że mam gdzieś starą i niewiele lepszą, tyle, że nie na magnesie, więc ktoś nie od razu ukradnie, za to ja, gwoli oszczędności, nie kupię nic nowego i lepszego, więc będzie tak, jak było, tylko że teraz mam kłopot, bo trochę zajmie podłączenie tej nowej (starej), no i dziurę w samochodzie muszę zrobić… Choć auto stare to i tak wszystko jedno… Ale jednak… dziura to dziura, trochę szkoda…

Wściekłości…

Rozmawiałem dzisiaj z Michaelem, kilka godzin po tym, jak napisałem to, co wcześniej. Michael to emerytowany, pełnokrwisty Amerykanin – zarówno w narodowości jak i swoim fachu. Znam go od lat, również od tej strony, że nieco z nim współpracowałem. Oczywiście, nie omieszkałem podzielić się moimi najświeższymi wrażeniami na temat zarządzania. Ogólnie rzecz biorąc zgodził się ze mną, jednakże z jednym ważnym wyjątkiem: tym związanym z moją wściekłością. No dobrze, ale chyba musiałoby mi być wszystko jedno, mówiąc wprost – musiałbym olewać. Jak tu się nie wściekać, kiedy mi jednak zależy? Widzisz, ty jesteś Polakiem, my Amerykanie, jesteśmy spokojniejsi, ja po prostu jestem inny. Zresztą, każdy jest inny, ale zawsze można coś poprawić. Jest jeszcze taki ciekawy mechanizm – ludzie nie zapamiętują tego, co im mówisz ani tego, co robisz, lecz uczucia, które wzbudzasz. 

Proza

Prozaiczna rzecz – oddałem mój laptop do serwisu. Teraz okaże się, na ile jestem uzależniony. Eksperyment wymuszony. Trzecia, najbardziej prawa ręka obcięta. Piszę na gościnnych klawiaturach, palce nie trafiają, wyskakują jakieś okna dziwne co chwilę. Żona popędza: hej, mam robotę do zrobienia. No to kończę. Zatem podczytam trochę rozpoczęte książki. 

Przeprowadzka

Oto epokowy moment! Pierwsze chwile po podłączeniu sieci i Internetu w moim nowym pokoju, w pracy. Stworzenie nastąpiło wcześniej, kiedy po raz pierwszy zabrzmiały dźwięki muzyki. Działa też głośnik, który podaje odsłuch ze sceny. Muszę podłączyć jeszcze telefon, i to będą już wszystkie niezbędne linie łączące mnie ze światem zewnętrznym.

Nie lubię przeprowadzek, wydają się zupełnie bezproduktywne. Tyle energii zużytej na planowanie, rozwiązywanie trywialnych problemów, układanie na nowo warsztatu, a praca stoi w miejscu. Choć pamiętam, jakaś książka o zarządzaniu zalecała częste remonty i zmiany w biurach, jako bardzo stymulujące pracowników.

Już się nie przejmuj, wszystko załatwimy

– Mam do ciebie prośbę – powiedział cicho.
– Tak?
– Możemy porozmawiać? – krótko spojrzał w stronę drzwi biura.
– Tak.
Biuro zamknięte dzisiaj. Niedziela. Korytarzem drepczą powoli ludzie, przystanęliśmy więc z boku, tuż za półeczką, zamontowaną specjalnie do tego, by dźwigała listy obecności. Białe, obfite włosy, białe brwi, uniesione tym bardziej, że duże, przerośnięte. Twarz, o wyrazie ciągłego zmartwienia, zbliżył do mnie, trochę się pochylając, a skoro niższy, to musiałem pochylić się tym bardziej, żeby dosłyszeć cichy, nachalny szept.
– Za dwa tygodnie będzie pogrzeb.
– Tak?
– Tak. Dlatego mam prośbę. Żebyś mi pomógł i się tym zajął.
– Za dwa tygodnie?
– Za dwa tygodnie. Tak ci mówię wstępnie, bo jeszcze się będziemy widzieć.
– Ale czyj pogrzeb?
– Mój.
– Na pewno? Skąd wiesz?
– Wiem. Bo już tak nie da się dłużej.
– …
– Więc jak, pomożesz?
– No dobrze…
– No to jeszcze się zobaczymy. Ja dzisiaj tak wstępnie, jeszcze powiem ci co i jak. Tam trzeba będzie otworzyć furtkę, bo zamknięta na skobel.
– To się załatwi.
– Tam nie ma nikogo, trzeba otworzyć, żeby goście mogli wejść.
– Nie martw się, to wszystko zrobimy. Ty już się niczym nie przejmuj, wszystko będzie jak trzeba.
Moja dłoń na jego niskim, bardzo grubym ramieniu. Twarz może trochę mniej zmartwiona. Może.
Na zewnątrz, dziś, jasno, prawie słońce. Podwórko wybrukowane czerwoną kostką. Wsiadam do samochodu.
– Weź mnie, muszę tam zaglądnąć, tam nikogo niema, czy wszystko w porządku.
– Zostań tu. Musisz zostać.
Na ulicy czekam chwilę, aż dokładnie zamknie się automatyczna brama.

Komórka

– Byłaś w sklepie? I jak? Udało się? No, mówiłem. Dużo wydałaś? Nawet nie tak źle. Ale to ciężkie było, przyniosłaś jakoś do domu? Dałaś radę? Dzielna jesteś, ale wiesz, że nie powinnaś tyle nosić. Jeszcze dzieci nosisz. No, przynajmniej tego małego. Mały darł się? Czego on tak się drze? Młoda się tak nie darła. Aha, nie spał. I nie jadł. Nie jadł, bo nie chciał. Wiem, spodziewam się. Uparty. Ale już nie ma odwrotu. Trudno, kiedyś przestanie. W sumie niegłupi chłopak, szybko się przekonał.

– Nie spałaś. Kiepsko. Może po południu. Jak przyjdzie mama. Nie przyjdzie? Dopiero wieczorem… A ojciec by…? Nie. Ale ty i tak się nie położysz. A jak położysz, to nie uśniesz. No chyba że już naprawdę… Stukają? Stukają za ścianą. Zmieniają kran i coś tam poprawiają. Wiem, nie uśniesz. Mam stopery, ale tobie stopery nie pomogą. Stukanie słychać. Tak, pranie mogę powiesić. Tak, miałem iść, ale przecież pół godziny to nie problem. Powieszę, he, na pewno nie tak dobrze, jak ty. Zdążysz. Na wpół do piątej zdążysz.

– Małemu zmieniłem pampers. Wsadziłem do wanny, jak przedwczoraj. Tak chyba łatwiej. Zresztą, lubi to. Nie, nie było mu zimno. Sprawdzałem. Ciepłe ręce i nos. No pewnie, że nie chciał wyjść. No i chciał stać na pralce, uparciuch, o mało się nie poślizgnął. Koszulka nie chciała przejść przez głowę, wrzeszczał wniebogłosy. Myślałem, czy nie naciąć, ale przeszło. Tak? Nie. Przewrócili kwiatek, kazałem sprzątać, ale jasne, że nie posprzątają. Młoda mu ustępuje. Oboje darli się: moje! Nie, nie wiem, kto pierwszy.

– Wracam. Może pięć kilometrów. Do apteki? Której? Naprzeciwko pomnika… po dwudziestej pierwzej. Nie wiem, czy sprzedadzą. Jak nie sprzedadzą, to doniesiemy. Boli bardzo? Swędzi. Już wolę, jak boli. No to na razie, jakby co jeszcze, to dzwoń…

Gdzieś…

Lekkość słonecznej, wiosennej, lekko wietrznej niedzieli.
Odgłosy dzieci, nie tak bliskie. Nawoływania.
Wróble.

Poczęstunek w ogródku, w centrum wielkiego miasta, pod ażurowym parasolem liści rozłożystego kasztanowca.