Karol

Odszedł Karol. Człowiek już niemłody. Można powiedzieć, za przeproszeniem, że stary. Może nie stary, ale starszy. Ile miał lat? Dziewięćdziesiąt jeden. Zaraz zaraz, to przecież stary. Ale nie wyglądał na takiego.

Odszedł myśliciel. Ależ to brzmi! Cokolwiek napisać, zabrzmi banalnie. Np. to, że był oczytany ponad przeciętność, w historii, geografii.

Miał wadę wymowy tak silną, że trzeba było wprawy, żeby go zrozumieć.
Znał angielski i esperanto.
Siadał w parku z gazetą i podnosił ją wysoko do oczu, zasłaniając swoją niewysoką postać. Mały człowieczek na ławce w parku, z żaglem z gazety zamiast głowy.

Kilka lat temu ciosem była dla niego śmierć syna, zmarł na serce, co nie jest rzadkie u ludzi z zespołem Downa.

Może chodzi o nieustający ton fascynacji w jego głosie? O zamyślony wzrok, który parzył obok tego, co widać tak po prostu?

Pielęgniarka, późnym wieczorem, przyszła zmierzyć mu ciśnienie. On wcześniej zasnął. Gdy przyszła, już nie oddychał. Z punktu widzenia medycznego, powikłanie po zapaleniu płuc. Praktycznie starość. Logicznie wszystko się zgadza. Ale coś wydaje się nie tak. To nie jest tylko coś. To jakaś niepozorna, ale w istocie gruba sprawa, jakaś skucha jest w tym, jakieś draństwo.

Choć przecież wielu chciałoby tak skończyć, może i każdy. Usnąć. To jak nagroda. Czym sobie na nią zasłużyć? Nie ma opcji „zaznacz twój wybór”, więc to jak łaska dla wybranych.

Na Rondzie Ofiar Katynia

Wiesiek nie mógł przestać myśleć o tamtej dziewczynie. To nie był pierwszy raz, kiedy myślał o dziewczynie, ale rzadko zdarzało mu się myśleć o właśnie takiej, w taki sposób, i tak długo.

Było to na Rondzie Ofiar Katynia. W sumie można powiedzieć, że tam się kończy Kraków. Tak, praktycznie się kończy. Autobusy jadąc ulicą Josepha Conrada skręcają w Armii Krajowej, jakby nawracały. Bo dalej jadą głównie te z numerami powyżej 200. Tuż za rondem ludzie, jak mrówki, wysypują się z miejskich autobusów, przechodzą na drugą stronę i czekają na podmiejskie. I na małe, międzymiastowe busy, jadące w stronę Krzeszowic.

Dziewczyna, która wysiadła, miała podkręcone rzęsy. I to była jedyna rzecz, która zasługiwała na uwagę. No może jeszcze starała się zachować spójność koloru: czarny t-shirt i czarne dresowe spodnie. Dwie części garderoby (to słowo zdawało się Wieśkowi na wyrost), opinały jej szeroką postać, duże biodra, nieproporcjonalne uda, talię, która wylewała się na boki. Kiedy dotarła na drugą stronę ulicy, stanęła i czekała na przystanku. Wiesiek jeszcze raz na nią spojrzał. Nie dowierzał, że widział te podkręcone rzęsy. Dziewczyna, może siedemnastoletnia, przed swoją szeroką, kwadratową buzię, podniosła smartfon. Wyraz twarzy miała na tyle straszny, że Wiesiek nie mógł oderwać od niej oczu, sam nie wiedział, co się dzieje.

Udając, że chce coś przeczytać z rozkładu jazdy, podszedł bliżej i rzucając okiem na ekran telefonu zobaczył wyraźnie jedno słowo: „spierdalaj”. Chwilę potem, patrząc błędnym wzrokiem na godziny odjazdów, które wcale go nie interesowały, Wiesiek zastanawiał się, kto kazał dziewczynie „spierdalać” i dlaczego. Kimkolwiek był ten ktoś, zasługiwał, żeby odpowiedzieć mu tym samym. Wiesiek nawet był pewien, że dziewczyna zaraz wystuka podobne słowo w odpowiedzi. Ale patrząc na jej jakby zdechłe oblicze zrozumiał, że tego nie zrobi.

Za miękka jest, pomyślał Wiesiek. Jak tamten jej pisze „spierdalaj”, to niech sam spierdala, skurwysyn jeden. Tylko ten ktoś, po tamtej stronie, mógł sobie pisać, żeby spierdalała, a ona nie. I taka była między nią a tamtym różnica, że on by spierdolił od razu, niechby napisała tylko pół słowa: spie…, i już by go nie zobaczyła. I nie miałoby znaczenia, że tego dnia podkręciła rzęsy, bo wszystko inne i tak miała do dupy, a rzęsy i tak były żałosne.

I tak się Wiesiek zastanawiał, co by na jej miejscu mógł odpowiedzieć, kiedy oprzytomniał: dziewczyny już nie było. Pięćdziesiąt metrów dalej rozpędzał się ciężko zdezelowany bus, zostawiając za sobą chmurę niebieskiego dymu.

Nokaut w białych rękawiczkach

– Tylko nie potknij się o moje buty.

Grzesiek otwiera drzwi od mieszkania. W zasadzie – od kawalerki. Kawalerka nie jest jego. Ale Grzesiek szuka mieszkania. Kupi najprawdopodobniej w ciągu pół roku. Zadłuży się do końca życia. Grzesiek nie jest młody.

W mieszkaniu, w którym nikt nie przewiduje obecności kobiety, nie warto utrzymywać porządku. Nie ma takiej potrzeby. Zwłaszcza, kiedy mieszkaniec jest jeden. Samotny, jak to drzewo w na trawniku, przed wejściem do budynku, otoczone niskim, żelaznym płotem. Rozłożyste drzewo, bo żadne inne nie przeszkadza mu w rozpościeraniu konarów.

Za drzwiami wejściowymi i wąskim korytarzykiem otwiera się pokój w kształcie litery L. Jakby dwa pokoje, choć jeden. Z prawej strony futryna bez drzwi, prowadzi do kuchenki. Do łazienki wchodzi się z przejścia, po jego drugiej stronie umieszczono szafki na ubrania.

– Pod ścianą stanie pianino, będzie przychodzić córka, uwielbia grać. To mieszkania załatwiła mi Aśka. Po tym, jak okazało się ostatecznie, że mam się wynieść. To bardzo ładnie z jej strony.

Centralne miejsce w pokoju zajmuje stolik turystyczny, a na nim sprzęt do odtwarzania muzyki dawnej. Głośniki szeroko rozstawione, na dużym stole pod oknem i ruchomym stoliczku przy kuchni. Obok dwa pudła z płytami CD, muzyką głównie Bacha.

– To nawet nie jedna dziesiąta moich zbiorów. Jeszcze nie zdążyłem przenieść.

Otwieramy piwo i słuchamy. Sprzęt ma dwadzieścia pięć lat, został zaprojektowany do odtwarzania nagrań kwartetów smyczkowych, orkiestr symfonicznych, klawesynu i klawikordu. Nawet dawne płyty Jean Michelle Jarre’a czy Tangerine Dream, te nawiązujące do motywów baroku, brzmią szlachetnie. Co dopiero dobry fortepian, którego dźwięk brzmi nieziemsko tutaj, w pustych ścianach, stosów książek na podłodze, wśród czasopism, rachunków, zaświadczeń z banku i ZUSu. Na stole dobre słuchawki i laptop. 

– W zasadzie rzadko tu bywam, przecież pracuję. Ale mam wszystko, ogrzewanie, ciepłą wodę, działającą lodówkę i pralkę, internet. Wróciłem do biegania. Kiedy nie mogę spać, nawet o czwartej nad ranem, wychodzę i biegam. Wiesz, ten nokaut w białych rękawiczkach, który dostałem, ma swój powab.

Słuchamy prostego utworu Bacha granego na fortepianie. Wydaje się banalny, ale Grzesiek opowiada, że napisano na jego temat całe tomy analiz. Siedzimy milczący, jest pierwsza w nocy, my nieobecni ciałem, podróżujący duchem, i staje się jasne, że obcujemy z czymś, czego umysł kobiety nie jest w stanie ogarnąć.

Przyzwoita noc

Napisać kilka słów, pozostawić ślad, zanim usnę. Kiedyś będzie będzie to ostatnia moja wola. Odkryją ją niektórzy, przypadkowi internauci, ale nie dowiedzą się, że jest ostatnia.

Dziś nie wieje wiatr i agregat chłodniczy nie warczy za oknem, jak zwykle. Nie pada śnieg. Na asfalcie nie jest mokro. Czyli to zwykły, porządny dzień, przyzwoita, sumienna noc.

Sumienna noc, sumienna noc. Gdy przy klawiaturze pianina, przez chwilę, nie mam pomysłu, co dalej zagrać, powtarzam przez chwilę ten sam motyw.

Chomik biega w kołowrotku, teraz, za moimi plecami. Skrzypi druciana klatka.

Tyka zegar w kuchni. Wisi przy lodówce na ścianie, poraniony, bo czasem, gdy ktoś szerzej otworzy drzwiczki, trąca nimi zegar, który spada; tani, plastikowy krążek, ciągle się nie zepsuł. Nowego nikt się nie spieszy kupować, bo należałoby przewiesić w inne miejsce, a co ze starym gwoździem zrobić? Zrobi się, przy malowaniu kuchni, ale kiedy pomalować, może teraz, skoro wiosna idzie.

W piątek gram

W piątek gram recital. Trudno opisać drogę, którą się przechodzi, by zagrać przed publicznością. Nie mam nawet siły pisać, bo angażuję się w ćwiczenie. Ile drobnych decyzji trzeba podjąć, nawet jeśli chodzi o same nuty – co, jak, w którym momencie. Oddzielna kwestia to zmaganie się z sobą – własną fizycznością oraz duchowością, obie potrafią być genialne, a czasem zadziwiające tępe.

Zapraszam – piątek 3 marca, godz. 19.00, Teatr Barakah, ul. Paulińska 28, Kraków.

Czyste, nieskażone piękno

Żaby zachować w sobie wspomnienie czystego, nieskażonego piękna, przeczytam książkę tylko raz. Tylko raz posłucham utworu muzycznego. Przyjdę na spektakl tylko raz.

No może dwa razy – to się udaje, gdy dzieło jest naprawdę niezłe. Gdy jest dobre albo bardzo dobre, można sobie pozwolić na trzy.

Co innego, kiedy chcę się czegoś nauczyć. Wtedy czytam, słucham, oglądam wiele razy. Aż zaczynam dostrzegać szwy. Tak, jak w świetnie skrojonym i uszytym garniturze.

Kiedy zaczynam dostrzegać, jak to jest zrobione, przeważnie przestaje już być piękne. Jak kiedy idę ulicą i z daleka, naprzeciwko, widzę fantastyczną twarz. Ale kiedy się z nią mijam, gładkość, kolory i linie ust, brwi, okazują się zrobione.

Okazuje się, że Chick Corea wcale nie gra tak idealnie. Że się powtarza, że ma swoje zapchajdziury, że czasem się waha, dźwięki brzmią nierówno. Znika wrażenie o ideale, ale pojawia się wiedza – jak to jest zrobione.

Może genialne dzieło polega na tym, że nie traci czaru, nawet po nicowaniu?

Ratuj mnie od wspomnień

Staszku, kuzynie, ratuj! Ojca nie będę prosił, to byłoby nie fair. Dość już ojciec mnie ratował. Teraz sam siebie pewnie ratuje… od wspomnień. A może właśnie jego powinienem zapytać? Już to przerobił? I jak?

Na stoku, ojciec i córka

Wkładałem talerze do szafki, gdy…

Wkładałem talerze do szafki, gdy usłyszałem za sobą głos: tato, wyglądam dobrze?

Stałą przede mną córka, na ramieniu miała szkolny plecak. Na blado-ciemnogranatowym golfie, na którym w poprzek biegły z rzadka cienkie, białe paski, zobaczyłem naszyjnik z jaskrawymi, różnokolorowymi paseczkami z miękkiego tworzywa, nawleczonymi na rzemienny, wąski pasek. Zlustrowałem ją wzrokiem i znów popatrzyłem w twarz, a wtedy wyciągnęła do mnie rękę: popatrz, umyłam też zegarek. Plastikowy pasek był liliowy, z białym obramowaniem. Liliowy kolor przebijał też między czarnymi floresami na plecaczku.

– Jest okej. Fajnie. Może tylko golf ma trochę za słaby walor, taki trochę wyszarzały. Ale włosy spięte inaczej niż zwykle – dopiero teraz zobaczyłem.

Dzięki! – uściskała mnie – cześć!