Podpisuję też czasem

– Chodź, podpisz tutaj.
To zdanie nie zdziwiło mnie, jestem wszak w sekretariacie, a przecież w tutaj, jak i w okalających pokojach, to, co głównie robię, kiedy już tu jestem, to właśnie podpisuję. Dokumenty.

Podpisać to brać na siebie odpowiedzialność, której sąd ostateczny jest jednak odłożony w czasie. Po cichu jednak my wszyscy, którzy podpisujemy, liczymy na to, że ów sąd nigdy nie nadejdzie. To oczywiście naiwność tzw. typowa, pospolita, dotkniętych jest nią 99% społeczeństwa. Ale z drugiej strony, gdybyśmy aż tak bardzo się przejmowali, to niczego byśmy nie podpisali, a wtedy byłoby, oj byłoby!  Nikt z nas, podpisowiczów, tak naprawdę nie liczy swoich podpisów, dlatego też trudno stwierdzić, w jakim procencie będziemy cierpieć męki. I czy w grę wchodzą ewentualne przedawnienia, lub co gorsza, scedowanie na potomków rodzinnych.

Podpisywać przychodzi ciężko, gdy składany właśnie bazgroł jest osamotniony, zaś dużo lżej, gdy dziewiczą niegdyś kartkę na tyle upstrzono innymi bzgrołami, że aż trudno znaleźć miejsce. Do dobrego tonu należy jednak spojrzeć na dokument, który się podpisuje, lecz nie za długo, akurat tyle, żeby odczytać nagłówek i ślizgnąć się po treści, czy aby przypadkiem nie zrzekamy się naszego jedynego mieszkania, samochodu lub psa. Pozostałe kwestie nie mają w praktyce większego znaczenia.

Tym razem – miałem się podpisać w rubryce podzielonej poziomymi liniami. Oprócz mojego tkwiło już tam kilka bazgrołów, lecz pozostało jeszcze sporo miejsca. Po podpisaniu, mój wzrok spokojnie lecz stanowczo skierowano na mały stosik książeczek. Tym razem więc nie są to instrukcje BHP ani zawiadomienia o kolejnym spisie z natury, lecz… literatura!

Etyka. Żeby pokryć zdziwienie i wynikające z niego zmieszanie, złapałem za obwolutę  i przyciągając do oczu zapytałem:
– Czyja? A! Stanisławski!
I to, zdaje się, ten Stanisławski! Ciekawe, że pierwsze skojarzenie, jakie mi się nasunęło (jestem człowiekiem upadłym), to potrzeba upłynnienia zbyt dużego nakładu, jakie to metody pamiętam sprzed prawie trzydziestu lat, z tamtego okresu. Ale to tylko takie luźne skojarzenia.

Książeczka przeleżała na stoliku kilka dni. Czas na czytanie mam raczej tylko w trakcie obiadu, jednakowoż dzisiaj nadarzyła się okazja. Po nastawieniu kuchenki mikrofalowej na dwie i pół minuty, mam czas, żeby zerknąć.

Przedmowa

Etyka Stanisławskiego nie jet ani etyką ogólną, opartą na uniwersalnych teoriach etycznych, ani systematyczną etyką szczegółową, formułującą konkretne zasady kodeksowego postępowania.

Koniec tego zdania rozmył mi się przed oczami. Usłyszałem czyjś śmiech, w zasadzie – wybuch śmiechu, jak zza ściany, a ścianki u nas niektóre z regipsu, więc możliwe, że to gdzieś dalej, niekoniecznie obok. Śmiech zwalniał w swojej czkawce, wreszcie przerwał, ale tylko po to, aby padły słowa "panie dyrektorze, komu pan to kupił?". I znów śmiech. Poznałem, to był jednak mój głos. Milcz kpiarzu!!

Zacząłem się zastanawiać, kto przejdzie w lekturze poza to pierwsze zdanie. Zespół techniczny? Czyli Brygadier sceny, oświetlacz, czy może rzemieślnik teatralny-akustyk? Dla kogo to… Może dla administracji, ale na pokusy narażony jest jednak przede wszystkim marketing… Czy jednak księgowość…? Może więc zespół ak…. Nie nie, o tym nawet nie śmiem pomyśleć.

Mam nadzieję jednak, że ów śmiech będzie wybaczony. Przecież teatr to jedna wielka sala prób, teatr ciągle trwa, musi żyć swoim życiem, bez przerwy, bez wytchnienia – nie możemy wypaść z roli. Pamiętam, jak z przyjaciółmi dawno temu przygotowywaliśmy kabaret. Intrygująco było podczas tworzenia, a potem, na scenie – to już jakiś efekt, mały, i może wcale nie najciekawszy 😉

Zmiana obsady ze ściereczkami

Kiedy rok temu przetarg na sprzątanie naszego zakładu wygrała kolejna firma, oferująca jeszcze niższe koszty, my, stali pracownicy, kręciliśmy z niedowierzaniem głową. W tym roku ta sama firma zaoferowała jeszcze niższą cenę, pomimo zauważalnej inflacji, lecz i tak przegrała, bo ktoś inny zaoferował jeszcze-jeszcze niższą cenę. Aby uniknąć zmian obsady na przełomie grudnia i stycznia, co rok temu zalazło wszystkim porządnie za skórę (Sylwester, Nowy Rok, długie weekendy i tak dalej) (a jak wiadomo, czystość dla nas to nie tylko kwestia zakurzonych dywaników pod biurkami, ale sprawa zasadnicza – wizerunku wobec przychodzących do nas gości), tak więc tym razem zmiana pałeczki (dokładniej – ściereczki) nastąpiła z listopada na grudzień. Czyli od dziś – mamy nową obsadę ról ze ściereczkami, czemu, w sumie, nie dziwimy się aż tak bardzo, bo przecież w jakiej branży jak nie w tej zwykło się mówić, a jeszcze częściej – słyszeć: pani (panu) już dziękujemy.

Wczoraj ze wzruszeniem pożegnaliśmy poprzednie, a dzisiaj witamy nowe kreacje. Kompletnie nieświadome ani scenografii, ani reżyserii, nawet scenariusza… Reżyser zresztą też będzie się dopiero uczył. Bo tutaj to nie osiem czy dziesięć godzin, po których obsada idzie do domu. Tu każdy show rządzi się innymi prawami – czasu, przestrzeni, osób, zależności. A role ze ściereczkami grają w każdym z nich – ściślej – przed i po każdym z nich, i nie tylko na scenie, ale we wszelkich czeluściach show-maszyny. 

Niektórzy uważają, że skoro teatr to i tak fikcja, to wszystko zniesie. Tak, tylko prawdziwy dramat w teatrze zaczyna się tam, gdzie fikcja niebezpiecznie zbliża się do rzeczywistości. A niestety, do kosztów przetargu (czyli castingu) nie można doliczyć wielotygodniowego, a może i wielomiesięcznego szkolenia nowych ludzi, ich w międzyczasie rozczarowań, walki o przetrwanie, walki z warunkami, ze stosem niepisanych tu, specyficznych praw, których łamanie jest bolesne i odbija się skandalami. Bo tutaj nie każdy chce pracować, ale jak już ktoś zechce, to zostaje na lata. To znaczy – zostałby, gdyby nie te coroczne przetargi. Z pewnością, gdyby doliczyć wszystkie niepoliczalne koszty zmian obsady ze ściereczkami, to wynik castingu byłby inny. Ale nie jest.

Odrobina

Jako antidotum na poprzedni wpis – trochę "odlotu". Co mnie cieszy  – przeświadczenie, że oto w tych zdjęciach powstał świat, którego nie było i nie ma. I którego nie będzie, bo nawet jeśli przyjdziecie na spektakl, to już będzie coś innego…


 

Anna Branny podczas prób do spektaklu "Do ciebie szłam" w reżyserii Janusza Szydłowskiego. Scenografia i kostiumy – Urszula Czernicka. Teatr Bagatela, premiera – 13 listopada 2009.

Jest nad zatoką dąb zielony…

Przy okazji 90-lecia naszej placówki kulturalnej miałem okazję przygotowywać płytę z muzyką, która służyłaby jako podkład pod to i owo – wernisaż, obchody, akademię, bankiet i tak dalej.

Kiedy wreszcie przyszli goście, z głośników sączył się fragment z naszego spektaklu "Trzy siostry" Czechowa, w reżyserii Andrzeja Domalika. W spektaklu utwór ten zaczynał się, gdy Czebutykin nastawiał gramofon. Na początku więc słychać trzaski. Wyłania się z nich klarnet. To melodia, na którą później będą śpiewać:

Jest nad zatoką dąb zielony,
Na dębie złoty łańcuch lśni;
I całe noce, całe dni
Wędruje po nim kot uczony;
Zwróci się w prawo – śpiewa pieśni,
A w lewo – bajki opowiada.


Co kilka lat udaje mi się wrócić do tej muzyki, zwykle wspominam przy niej Stanisława Radwana. Gdy przyszedł na nagranie do naszego studia i zasiedliśmy do pracy, powiedział do mnie:
– Niech mi pan da jakiś glockenspiel.
Znalazłem w naszym elektronicznym pudełku coś tam, pierwsze z brzegu. On dotknął klawiatury.
– Nagrywa pan?
– Tak.
Dwoma palcami coś tam wybrzdąkał. Pomyślałem, że próbuje dźwięk.
– Może być? Mam jeszcze kilka innych – spytałem.
– Nie. Już gotowe.
I tak nagraliśmy jeden z utworów.

Inny utwór miał w tle odgłos żołnierskich kroków, maszerujących w rytm muzyki. Druga wersja tego utworu miała grać pod koniec spektaklu i Kompozytor poprosił, żeby zmienić tempo – nie pamiętam już czego – czy muzyki, czy kroków.
– Ale przecież to się rozsynchronizuje – powiedziałem.
Popatrzył na mnie z triumfem.
– I właśnie o to chodzi.

Wracając do utworu z gramofonem – zaczyna się od trzasków, z których wyłania się klarnet, z leciutkim drobieniem walczyka – kwartetu smyczkowego. Zaczynają grać – nierówno, nieczysto. Pamiętam, wtedy myślałem sobie – cóż to jest, co to za muzycy…? Zacząwszy od nostalgii, kwartet płynie, przechodzi z pizzicato na arco, muzyka przeobraża się w wesołość, na modulacji – podskakuje wariacko, natarczywie kończy frazę, i znów ląduje na miękkich smyczkach – znów nierówno, byle jak.

Z czasem zauważam, jak ta muzyka świetnie pasowała do tamtego spektaklu. Jak komentowała akcję, bohaterów, dodając swoją, nową wartość. Stworzona prawie bez elektroniki, "niby byle jak" zagrana – zawiera w sobie przeciwieństwa nostalgii i beztroskiej radości, elegancji i nieskładności.

Oby w imię sztuki…

… Ale tak, jak niebezpiecznie jest widza przeceniać, to już absolutnie nie wolno go lekceważyć. Ile razy w mym zawodowym życiu widziałem, ba! sam, o zgrozo, uczestniczyłem w poczynaniach, które widza lekceważyły, czasem wręcz nim pogardzały. Mój ukochany Stary Teatr ileż razy grzechy te popełniał. Przekładane czasem kilkakrotnie premiery, kiedy ludzie już wykupili bilety, już się szykowali, żeby nas odwiedzić, odwoływane spektakle z błahych powodów, zamykanie teatru czasem na całe tygodnie – wszystko w imię sztuki, oczywiście! Artyści w porządku, tworzą, a oszukany kto? widz naturalnie.

J. Stuhr, "Sercowa choroba, czyli moje życie w sztuce", Czytelnik, W-wa 1992, str 146

"Artyści tworzą"… oby tworzyli. "W imię sztuki", oby w imię sztuki. "Z błahych powodów"… jak błahych…

Czekam na śnieg

Przed komputerem w pracy, na refleksje brak siły. Z boku szumi szafa, w niej komputery, serwery. Ten szum ma w sobie coś dalekiego, jakby wykraczał poza ściany, przekraczał ulice Krakowa i sięgał aż do pól, które teraz okrył zmrok. Za kilka tygodni okryje je śnieg i wtedy będą jeszcze cichsze.

A refleksje są na wyciągnięcie ręki – na przykład o tym, że jeśli ludzie nie rozmawiają ze sobą, to powstają nieporozumienia. Albo rozmawiają, ale nie umieją tego robić, albo nie opłaca im się rozmawiać szczerze. Bez szczerości nie ma zaufania, bez zaufania nie istnieje współpraca.

Albo o tym, że czasem trzeba się uczyć jak organizować, planować, rozdzielać zadania. Powiem nawet – tego zawsze trzeba się uczyć. Jak np. używać najprostszych narzędzi jak kartka i ołówek.

Że trzeba ustalić jasne reguły i konsekwentnie je przestrzegać – kto się czym zajmuje, kto komu podlega i kto za co odpowiada.

Że ktoś musi wziąć na siebie odpowiedzialność, jeśli coś ma się
udać. Ktoś zdecydowany, posiadający wizję, i komu inni nie obetną
wszystkich skrzydeł. Jeśli brak jasnych i przestrzeganych reguł, to nikt nie chce wziąć odpowiedzialności.

Może za dużo wysłuchałem dzisiaj narzekań. A jak z przeziębieniem? – czuję się lepiej.

Do twórców spektakli

Fotografuję spektakle teatralne. Jest to zadanie fascynujące, zresztą sam teatr jest fascynujący. Skupienie energii wielu ludzi wytwarza na małym skrawku przestrzeni inne światy. Wysiłek nie idzie na marne, choć materialnych śladów pozostaje niewiele. Jednak ile są warte wspomnienia, emocje, nadzieje, refleksje i myśli wzbudzone w widzach w ciągu dwóch, trzech godzin? Są warte wiele, choć jak wiele – tego nikt nie wie.

Z namacalnych śladów po sztuce teatralnej pozostają jedynie… zdjęcia. Zamknięte w archiwalnych teczkach, wraz z obsadówkami, opisami, planami scenografii i kostiumów oraz recenzjami. Są również nagrania wideo, ale one wymagają np. sprzętu do odtworzenia, zresztą dokonanie porządnego nagrania wymaga sporych nakładów.

Na dobrze wykonanych zdjęciach widać wszystko, co trzeba. Scenografię, kostiumy, a przede wszystkim – trudno uchwytną atmosferę, grę aktorską, mimikę twarzy w zbliżeniach. Podczas gdy wideo jest prostym zapisem rzeczywistości, zdjęcia mogą być esencją, która uruchamia wyobraźnię, a która jest dostępna bez sprzętu, prądu oraz specjalistycznego nośnika, który zmienia się co kilka-kilkanaście lat.

W tym kontekście dziwią utrudnienia, z jakimi spotyka się fotograf podczas pracy. Teatralne sesje zdjęciowe odchodzą w przeszłość. Współczesny sprzęt fotograficzny pozwala fotografować prawie bez dodatkowego ustawiania świateł i bez zatrzymywania akcji. A jednak zdarza się, że pozostaje tylko jedna próba, na której trzeba wykonać zdjęcia do reklamy, do archiwum oraz do odzwierciedlenia nastroju, atmosfery spektaklu. Każda z tych dziedzin wymaga innego podejścia. Dyrektor artystyczny chce innych zdjęć niż dział marketingu, natomiast archiwum mam jeszcze inne wymagania.

Dlaczego pozostaje tak niewiele czasu dla fotografa?
– Dlatego, że by wykonać zdjęcia, spektakl musi być gotowy w 100% pod względem scenografii, kostiumów oraz oświetlenia. A to często jest poważnym problemem.
– Dlatego, że reżyserzy często traktują fotografów jak reporterów codziennych gazet, którym wystarczy pięć minut, i z góry uznając ich za mało wrażliwych teatralnie.
– Twórcy spektaklu nie doceniają współczesnej wagi marketingu. Ale przecież chcieliby, żeby program ze zdjęciami był gotowy na premierę, żeby gości premierowych witał wielki plakat z ich twarzami wyglądającymi dostojnie i godnie. Dokonanie tego w biegu, z popędzaniem fotografa, to liczenie na łut szczęścia.

Rozumiem, że fotograf zaburza atmosferę, chodzi w lewo i w prawo, przykłada obiektyw tu i tam, zastyga w jednej pozie na dwie minuty po czym zrywa się nagle. Ale z drugiej strony aktor jest aktorem dlatego, żeby grać mimo wszystko. Nieważne czy widz jest zafascynowany czy wychodzi z sali, czy wierci się na krześle, kaszle, czy śmieje się w chwilach największego dramatu.

Znów poszukiwanie…

Dziś realizowałem dźwiękowo próbę i przedstawienie. Nie mogę przy tym nie angażować uczuć… Mam nadzieję, że przynajmniej spektakl jest lepszy dzięki temu. Ale są tego efekty uboczne. Praca uczuciami wymaga np. oderwania się od nich, kiedy "przestają być potrzebne". Mam wrażenie, że następuje jakieś ich "niszczenie", "zużywanie się". Objawy to histeria, przewrażliwienie, chwiejność nastroju. A przede wszystkim – uczucie dużego zmęczenia, którego przyczyn często szukam nie tam, gdzie rzeczywiście leżą.

Przy "graniu muzyki" do spektaklu można postępować według dwóch metod. Pierwsza – gra się ściśle według notatek i zaleceń reżysera i nic ponad to. Tutaj nie jest konieczna szczególna uwaga, po prostu wchodzi się "po tekście", "po geście", "po świetle" lub każdym innym zdarzeniu. Potem jest "głośniej – ciszej – głośniej – ciszej" a następnie "stop – po geście, tekście, świetle" itd.

Drugi sposób – to oprócz uwzględniania nakazów reżyserskich, ciągłe wsłuchiwanie się w rytm słów, dźwięków i w ogóle zdarzeń na scenie, i poszukiwanie miejsca dla muzyki. To jest wyczerpujące, zwłaszcza, że nie zawsze udaje się znaleźć to najlepsze miejsce. Trzeba zaakceptować dysonans pomiędzy rzeczywistością a ideałem, wyobrażeniem, a taka akceptacja jest trudna, szczególnie dla perfekcjonisty.

Nie przychodź, pisz na gg

Poszedłem do koleżanki pracującej za ścianą, żeby o coś zapytać, ponieważ nie odbiera wewnętrznego telefonu. Zastałem ją – słuchała kogoś przez komórkę, zaś na komputerze robiła coś chyba zupełnie niezwiązanego z rozmową. Wycofałem się, co będę zaglądał w monitor. Czekam. W końcu rezygnuję. Wracam do siebie, uruchamiam GG i piszę do niej. Po pół minuty dostaję odpowiedź.

Okazuje się, że bezpośredni kontakt nie daje priorytetu. Ciekawe…

Frankfurt


Targi prolight+Sound, Musikmesse we Frankfurcie. Tlum ludzi, kilometry korytarzy, cale hale instrumentow muzycznych, poczawszy od detych, poprzez smyczkowe, klawiszowe, perkusyjne, konczac na calych systemach komputerowych do tworzenia muzyki. Sa rowniez organy! Na kolejnych halach – glosniki, cale studia nagran, swiatla, sterowniki… Ogromna masa sprzetu. I – paradoksalnie – panuje tutaj taki halas, ze trudno czegokolwiek posluchac – czy to koncertowego fortepianu, czy nowego rodzaju glosnikow.

Trudny do wyobrazenia i troche tez do zrozumienia jest ogrom pracy poswiecony przygotowaniu tej imprezy, wlacznie z katalogami, plakietkami, wielkimi nadrukami na standy i bannery, ktore maja kierowac strumienie ludzi do poszczegolnych hal wystawowych. Wszystko przygotowano na tylko 4 dni. Na korytarzach poluja na nas dziewczyny z przenosnymi komputerowymi ankietami, ktore wypelnia sie plastikowym rysikiem. Pomiedzy halami przenosimy sie w zabudowanych moze 8 metrow nad ziemia korytarzach, z ruchomymi chodnikami i schodami. Zas wychodzac calkiem na zewnatrz mozna skorzystac z jezdzacego po targach autobusu. Pozwala on dostac sie na drugi koniec targow w dziesiec minut, zamiast trzydziestu-czterdziestu (gdy pieszo).

Na glownym placu zostal zbudowany namiot z trzema scenami wewnatrz. Dlatego moga tam bezustannie odbywac sie koncerty, gdyz kiedy na jednej scenie akurat graja, to na dwoch pozostalych trwa zmiana sprzetu.

Najbardziej ciekawe sa dla mnie prezentacje i seminaria, ale te najczesciej sa prowadzone po niemiecku(!). To dziwne dla targow, ktore maja przeciez charakter "worldwide".

Jestem zmeczony tlumem, niezmiennie poruszajacym sie we wszystkich kierunkach, i halasem. Koncze, za dziesiec minut jestem umowiony z kolegami dwie hale dalej. Musze sie pospieszyc.

(Pisze uzywajac publicznego standu i nie wszystko tu dziala, przepraszam wiec ze nie ma polskich liter i ze ten wpis moze byc troche dziwnie sformatowany)